Ósma Liga Mistrzów. Serie B. Bek-klasa. Liga tysiąca prześmiewczych pseudonimów, liga tysiąca kiksów w obronie, liga setek pijanych bramkarzy, liga dziesiątek amatorskich klubów. B-klasa. W większej części Polski – najniższy poziom rozgrywkowy. Jedyna liga, w której nie ma morderczej walki o utrzymanie. Pierwsze rozgrywki dla każdej nowo założonej drużyny jedenastoosobowej piłki nożnej. Przez lata pozostawała dla większości kibiców totalnie nieznanym obszarem, w którym funkcjonowały anonimowo wiejskie kluby powołane do życia za remizą OSP oraz osiedlowe grupy pasjonatów z nadmiarem wolnego czasu w weekendy. Za sprawą między innymi Radka Rzeźnikiewicza “Ósma Liga Mistrzów” trafiła do szerokiej publiki, zdobywając serca prawdziwością, szczerością oraz… Co tu dużo pisać, parodiowaniem “normalnej” piłki.
Dziś o “Ósmej Lidze Mistrzów” rozmawiają ze sobą na przerwach gimnazjaliści, dziś na kolejne odcinki programu właściciela kanału Kartofliska.pl czeka nawet Kamil Glik a nazwy takie jak Farmacja Tarchomin, LZS Chrząstawa czy Coco Jambo są w Polsce znane równie dobrze, jak te należące do niektórych klubów II ligi. Na hitowych meczach B-klasy roi się od turystów, a niektórzy bohaterowie – jak prezes Kwaśniak z Chrząstawy czy trener “Kokosów” stają się popularniejsi od piłkarzy z najlepszych krajowych klubów.
A jednak, część kibiców przychodzących na mecze B-klasy pod wpływem internetowej popularności tych rozgrywek opuszcza stadiony rozczarowana. Przyszli bowiem “dla beki”, pośmiać się z kolejnych kartoflanych zagrań, z nieudolności piłkarskiej zawodników, z niedoróbek organizacyjnych, ze śmiesznych odzywek na ławkach rezerwowych. Dostają tymczasem… całkiem zwyczajny piłkarski mecz. Wszyscy… Większość piłkarzy jest trzeźwa, bramkarze mają rękawice, bramki mają siatki, piłki są okrągłe. Co więcej zaś – okazuje się, że nie można na boisko wejść z ulicy, że w niektórych klubach nawet na treningach są listy obecności.
W końcu można dojść do wniosku – co na każdym kroku podkreśla też sam Radek Rzeźnikiewicz – że kilkusekundowy śmieszny urywek, który widzimy na którymś z żartobliwych fanpage’ów to efekt kilku miesięcy pracy absolutnych pasjonatów, którzy w dodatku muszą wyczarować co sezon kilkanaście tysięcy złotych.
ŻÓŁTE PAPIERY
Nie ma żadnych wyjątków, nie ma żadnego specjalnego trybu, nie ma żadnej taryfy ulgowej. Gra w B-klasie i każdej wyższej lidze w Polsce, gra w formalnych strukturach pod banderą PZPN-u czy podległych mu okręgowych związków piłkarskich wiąże się z szeregiem obostrzeń, których spełnienie skutecznie zniechęca większość miłośników weekendowego grania przy piwie i fajce.
– Nie da się do B-klasy wejść jak na orlik, zebrać akurat jedenaście osób na niedzielę i zagrać sobie ligowe spotkanie – słyszymy jak mantrę we wszystkich odwiedzonych przez nas klubach. – To faktycznie nie jest najwyższy piłkarski poziom, nikt z nas nie nazwałby się profesjonalistą, ale sama liga, organizacja meczów musi być w pełni profesjonalna.
Te liczne wymogi formalne pełnią dziś przede wszystkim rolę granicy pomiędzy zupełnie amatorskim graniem na setkach orlików a drogą, którą w teorii da się dojść na szczebel centralny na przestrzeni ledwie kilku lat. To właśnie tutaj rozchodzą się ścieżki świata piłki nożnej “na teraz”, gdzie kilku kumpli zakłada swoją drużynę na przykład w Playarenie, a po roku rozchodzi się do swoich zajęć, oraz futbolu nieco bardziej wymagającego. Wymagającego nie tyle piłkarsko – w finałach Playareny da się spotkać zawodników, którzy grywają nawet w IV lidze, ale czysto organizacyjnie.
By założyć drużynę w lidze szóstek czy we wspomnianej Playarenie wystarczy zebrać znajomych, założyć konto, czasem zapłacić jakieś symboliczne wpisowe, znaleźć wolnego orlika i fru. Można grać. B-klasa? Tu sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana.
Spokojnie, produkcja własnych kubków nie jest jednym z wymogów licencyjnych.
Pierwszy krok, absolutnie konieczny nawet dla drużyn od początku tworzonych dla żartu, to założenie stowarzyszenia sportowego. Brzmi poważnie? Bo i jest poważne. Oczywiście to nie jest jedyna droga – w teorii można spokojnie od razu założyć spółkę akcyjną, ale w praktyce B-klasowcy to przede wszystkim dumni członkowie stowarzyszeń. Do ich powołania potrzebnych jest 7 członków, którymi zazwyczaj są przede wszystkim zawodnicy zgłaszający się do gry. Wcześniej potrzebna była piętnastoosobowa ekipa, ale od maja 2016 roku zmniejszono minimalną liczbę do siedmiu “ojców założycieli”. Własnoręczne podpisy, nazwa i można startować do lokalnego organu odpowiedzialnego za stowarzyszenia.
Wtedy też rozpoczynają się obciążenia budżetowe. Na razie to drobniaki, jakieś symboliczne 10 złotych opłaty skarbowej, gdzie indziej opłata urzędowa w podobnej wysokości. Trochę większe są obciążenia związane z czasem – bo trzeba załatwić jeszcze NIP i REGON. Następnie wybór prezesa, skarbnika, statut i… w sumie tyle. Jesteśmy już poważnym stowarzyszeniem sportowym, z własną osobowością prawną. Raz w roku trzeba rozliczać się od tej pory z Urzędem Skarbowym, za każdym razem wychodząc na zero – bo stowarzyszenie nie może prowadzić działalności gospodarczej. Nieco prościej jest w klubach szkolnych – jak na przykład w warszawskiej “Bednarskiej”, stworzonej przy I Społecznym Liceum Ogólnokształcącym. Wszystko rozpoczyna się od “Uczniowskiego Klubu Sportowego”, ciężar organizacyjny zazwyczaj bierze na siebie szkoła, nieco inaczej wyglądają też koszty – bo niektórych papierkowych operacji da się uniknąć.
Tak czy owak – jako członkowie stowarzyszenia możemy uderzać do lokalnego związku piłki nożnej, by stowarzyszenie sportowe zaczęło realizować swoją działalność statutową – czyli poprowadziło klub.
KLUB TOWARZYSKO-SPORTOWY
W tym momencie kończymy współpracę z oficjalnymi instytucjami publicznymi – w przypadku Warszawy, z Urzędem Miasta, wydziałem sportu i rekreacji. Z Pałacu Kultury i Nauki – bo tam trzeba dostarczyć wszystkie świstki – przenosimy się do siedziby Mazowieckiego Związku Piłki Nożnej.
Najpierw musimy formalnie dołączyć do grona klubów zrzeszonych – czyli płacimy wpisowe, w zależności od miejsca wahające się w granicach 300-600 złotych. Od tej pory jesteśmy już o krok od B-klasy – pozostaje bowiem tak naprawdę “tylko” uzyskanie licencji na grę (i opłacanie składki, 350 złotych rocznie). O tym, że z licencjami jest problem, wiedzą wszyscy – i Ruch Chorzów, i ŁKS Łódź, i Drwęca Nowe Miasto Lubawskie. O ile w wyższych ligach największym problemem są zazwyczaj stadiony, finansowanie bieżącej działalności lub długi wobec innych podmiotów podlegających PZPN-owi, o tyle w Serie B największe wyzwanie to odnalezienie się w gąszczu papierów. Zacznijmy od przyszykowania kolejnych 150 złotych wpisowego i rozpoczynamy studiowanie podręcznika licencyjnego.
Do wniosku licencyjnego trzeba na przykład dołożyć umowę zawartą przynajmniej na dwa lata z właścicielem obiektu, na którym planuje się grać. W praktyce oczywiście da się nagiąć te przepisy, na przykład przedłużając umowę co pół roku i od razu przekazując ją wydziałowi zajmującemu się licencjami, ale i wtedy trzeba być ostrożnym. – Zasadniczo nikt nie chce nam zrobić większej krzywdy, udaje się przymknąć oko na pewne spóźnienia w składaniu dokumentów, czy niektóre niedoróbki. Po drugiej stronie, w związku, też są ludzie i oni są świadomi, że jesteśmy po prostu amatorami, którzy chcą sobie pokopać piłkę – tłumaczą nam w Farmacji Tarchomin. – Ale też nie zawsze jest różowo. Raz na przykład otrzymaliśmy zapewnienie, że którąś z umów spokojnie będziemy mogli dosłać w późniejszym terminie. Gdy ją dosłaliśmy, okazało się, że nikt nam oczywiście nie będzie zabierał punktów czy zawieszał licencji, ale dostajemy grzywnę.
Tak, tak, w B-klasach również funkcjonuje system kar, kto wie, czy nie bardziej drobiazgowy niż w najwyższych klasach. Co prawda grzywny są dość niskie, to 100, czy 150 złotych, ale dla klubu na takim poziomie – potrafi zaboleć, szczególnie, gdy dostaje się drugą czy trzecią karę w rundzie. Dlatego też warto wgryźć się w podręcznik licencyjny – 50 miejsc siedzących na stałe przymocowanych do gruntu, 1 sedes na każde 200 miejsc… Oświetlenie? Jasne, można grać i w nocy. Ale certyfikat, liczba luksów i inne szczegóły są uregulowane w podręczniku licencyjnym. – W praktyce można zagrać zawsze, jeśli rywale i sędzia się zgodzą. Nikt nie będzie się targował o 50 luksów, jak widać piłkę to gramy – tłumaczy Antoni Giedrys, trener Bednarskiej, od lat związany również z Polonią Warszawa, obecnie jako jeden z najważniejszych ludzi w akademii tego klubu. – Za to się kary nie dostanie.
– My mieliśmy dwie takie sytuacje – raz spóźniliśmy się z przesłaniem umowy na boisko na Hutniku, bo wcześniej mieliśmy grać na Targówku. Rywale i sędzia przyjechali, normalnie wszystko rozegraliśmy, ale za zwłokę z dokumentami wpadła kara. Podobnie jest, jeśli nie wyznaczy się terminu spotkania na dwa tygodnie przed meczem. Nawet jeśli poinformuje się rywali i tak dalej, MZPN może wymierzyć karę – mówi Dawid Nowak, napastnik, specjalista od marketingu oraz jeden z trzech najważniejszych “ogarniaczy” w Farmacji.
No właśnie. Ogarniacze. Jeśli chodzi o codziennie funkcjonowanie interesu, potrzebny jest ktoś, kto uzupełnia system Extranet – coś w rodzaju elektronicznej bazy danych całej polskiej piłki. To tam odbywa się większość formalnych kwestii – rejestracje zawodników, liczenie kartek, załączniki dokumentów, listy zgłoszonych piłkarzy, terminy meczów. To w Extranecie można zaproponować zmiany w terminarzu, to tam też przedstawiciele klubu mogą się skontaktować z rywalami, ustalić z nimi zmianę godziny rozpoczęcia, czy inne techniczne szczegóły spotkań.
– To dość wygodne. Powiadomienia przychodzą na telefon, można to wszystko dość szybko zmienić i ustalić z przeciwnikami. Do dwóch tygodni przed meczem, można naprawdę solidnie zamieszać – zagrać w innym terminie, o innej godzinie, czasem nawet na innym boisku. Potem już potrzebna jest zgoda rywali, a i można wyłapać karę za zbyt późne zgłoszenie zmian – podkreśla Piotr Dobrowolski, prezes i trener Farmacji Tarchomin. – Z większością klubów jednak bez trudu się dogadujemy.
– My z kolei ostatnio wyłapaliśmy karę 100 złotych za zbyt późne wyznaczenie terminu meczu. Nie zdarza nam się to często, bo to wyrzucenie pieniędzy w błoto, ale czasem nie udaje się wszystkiego dopilnować – tutaj problem polegał na tym, że właściciel boiska za późno przekazał nam swoje wolne terminy – tłumaczą Rafał Świstowski i Tomasz Bogusz z Bednarskiej Warszawa. – Ale zgadzamy się, ze zazwyczaj to nie jest problem, żeby znaleźć kompromis z rywalami.
Rzadkie są przypadki, jak ten z Odrzanką Radziszewo, gdy klub po przegranym meczu zażądał… zbadania gości alkomatem. Zasada jest prosta – kluby wiedzą, że wszystkim chodzi o rekracyjną grę w piłkę. Związki wiedzą, że wszystkim chodzi o rekreacyjną grę w piłkę. Wszystkie strony z zasady starają się doprowadzić do szczęśliwego celu. Wyjątki to… wyjątki.
TEAM SPIRYTUS
Zapłaciliśmy wpisowe? Składkę? Do wniosku licencyjnego załączyliśmy papiery trenera oraz umowę za boisko? Mamy już stowarzyszenie, dołączyliśmy do MZPN, jesteśmy prawie gotowi. O dziwo, potrzebni są jeszcze piłkarze.
Kadra musi być naprawdę szeroka z przynajmniej kilku powodów. Po pierwsze – to na piłkarzach opiera się ciężar finansowania klubu. W zależności od miejsca miesięczne składki wahają się od 50 do 150 złotych. Wszystko zależy od klubu – w jednych zawodnicy płacą więcej, mając w zamian lepsze boiska, częstsze treningi i więcej sprzętu, w innych mniej – za cenę “obniżenia jakości usług”. Tak, to jest pewna zmiana w stosunku do klubów z wyższych lig. Tam piłkarze są przede wszystkim od grania, tutaj jednak równie ważnym, jeśli nie ważniejszym jest ich obowiązek opłaty składek, czyli w prostej linii – utrzymania klubu.
Ale jest też “po drugie”. Po drugie więc – ktoś faktycznie musi biegać za piłką. Nie będziemy się silić na porównania, opowieści i anegdoty, wklejmy zamiast tego post z fanpage’a Coco Jambo Warszawa (pisownia oryginalna).
– Chodź
– Nie mogę
– Proszę
– Nie dzisiaj
– Będzie fajnie
– Źle się czuję
– No, tak szybciutko, nic się nie stanie
– Naprawdę nie mogę
Mimo wielu nalegań nie udało się…przekonać bramkarza by przyszedł na mecz.
Wyjaśniając- mamy chyba z 6 bramkarzy, ale: dwóch niby ma kontuzję, trzeci pracuje w korpo, więc w niedzielę nie może, czwarty ma 54 lata i w dodatku miał robotę, o piątym to szkoda nawet gadać, a szóstego kurwa trzeba prosić jak jakąś dziewicę, a i tak na koniec strzela focha „bo jest pijany”- a co nas to obchodzi? Co mecz połowa jest na bani albo kacu, a w dodatku muszą się poruszać po boisku a nie stać w miejscu jak pierdolony kołek.
No, nie da się od tego uciec, piłkarze są potrzebni. Najlepiej tacy, którzy zaliczają i treningi, i mecze, w dodatku bez narzekania na liczbę rozegranych minut. To bowiem kolejny B-klasowy problem. Trenuje 30 ludzi, w kadrze meczowej jest 18, na boisku do niedawna mogło się znaleźć maksymalnie piętnastu, już z wykorzystaniem wszystkich zmian.
– Teraz MZPN ułatwił nieco sprawę, można zrobić aż siedem zmian. Dzięki temu każdy chwilę pogra, nie ma już tak, że w niedzielę wstajesz o 7 rano, wracasz o 15, a w międzyczasie nawet nie powąchałeś murawy – przypomina Dobrowolski, który jako trener musi jednocześnie dbać o morale całego zespołu. – Na pewno to nie jest miłe, gdy poświęcasz na to trzy dni w tygodniu, a w spotkaniu o punkty grasz przez 10 minut. Jesteśmy w niezłej sytuacji, bo gramy w środku tabeli, nie musimy za wszelką cenę zdobywać punktów. Możemy sobie pozwolić, by chłopak, który może jest piłkarsko nieco słabszy, ale sumiennie trenuje, płaci i jeździ na mecze zagrał trochę więcej minut. A trzeba na to zwracać uwagę – bo trzech się obrazi, czwarty zachoruje i ich brak już widać. Nawet nie tyle na treningach i w meczach – w portfelu klubowym.
Fochy się zdarzają. Fochy, śluby, wesela, wieczory kawalerskie, rocznice ślubu, ważne występy córki-piosenkarki, wyjazdy na mecze większych klubów. Czasem z 30 zawodników na mecz ostaje się dwunastu czy trzynastu.
Mamy ludzi, teraz trzeba ich jeszcze zgłosić a następnie uprawnić do gry. – To ważne! My dostaliśmy walkowera, bo nasz zawodnik był zgłoszony, widniał już w klubie w Extranecie, ale nie “uprawniliśmy” go do gry. Na szczęście i tak przegraliśmy – uśmiechają się chłopaki z Farmacji. – Obecnie to nie jest żaden wielki koszt, MZPN jest bogatym związkiem, który najmocniej korzysta na transferach Legii, a nie na B-klasowym kopaniu. Rejestracja zawodnika to 10 złotych, zazwyczaj zgłoszenie całej kadry nie przekracza więc 500 złotych. Kiedyś było drożej, przed sezonem 16 złotych za zawodnika, w trakcie już 20. Małe kwoty, ale to znowu jest obciążenie dla budżetu.
Sytuacja komplikuje się przy transferach. Jeśli do B-klasy w Warszawie przyjeżdża zawodnik z okręgówki w Łodzi, trzeba zapłacić za wyrejestrowanie go z Łódzkiego Związku Piłki Nożnej, transfer oraz zarejestrowanie w MZPN-ie.
– W takim wypadku 150 złotych za wyrejestrowanie. Potem zależy – jeśli przez ostatnie 12 miesięcy nie rozegrał ani jednego meczu – możesz rejestrować u siebie za darmo. Jeśli grał – to musisz zapłacić związkowi 300 złotych prowizji za “transfer”. A jeśli grał zagranicą, to się nawet koło 1,5 tysiąca złotych kręci kwota. Dlatego najprościej zawsze poczekać te 12 miesięcy, szczególnie, jeśli chłopak nie grał 9 czy 10 miesięcy. Natomiast po awansie do A-klasy kwoty się podwajają. Tam już budżety muszą być większe – przyznaje Dobrowolski z Tarchomina.
– Mieliśmy u siebie Rosjanina. Nie ma zmiłuj, wszystko działa jak w Ekstraklasie – musi przywieźć certyfikat z macierzystego związku. Szczęście, że akurat wrócił do siebie do domu i mógł to załatwić, po czym przywieźć do Polski. No i w B-klasie też jest limit obcokrajowców, ale nigdy się do niego nie zbliżyliśmy. Był chłopak z Hiszpanii, ale ostatecznie nie zagrał w meczu, był na Erasmusie i przed pierwszym meczem wrócił do siebie. Podobnie było z Alexem, Anglikiem – wspomina Świstowski z Bednarskiej.
Najgorszy możliwy przypadek? Ściągnięcie piłkarza, zapłacenie za niego 450 złotych i rezygnacja nowej gwiazdy. Bo jednak się znudziło, bo jednak nie ma czasu. Kluby radzą sobie z tym naprawdę różnie – część przerzuca koszt transferu na zawodnika, inne starają się wypracować rozwiązania korzystne dla obu stron. Farmacja płaci 1/3 transferu, natomiast po pół roku zwraca resztę. Zabezpieczając się właśnie przed “ucieczką” nowego piłkarza po kilku tygodniach.
LIGA BIZNESOWA
– Sezon kosztuje od 12 do 16 tysięcy złotych przy oszczędnym gospodarowaniu pieniędzmi – opowiadają nam wszyscy rozmówcy, także w innych województwach. “Na wichurach” zazwyczaj ciężar finansowania bierze na siebie gmina, bądź lokalny przedsiębiorca – na przykład właściciel jedynego sklepu we wsi, pełniący jednocześnie funkcję sołtysa. Serio. W dużych miastach jest pod tym względem ciężej – jakiekolwiek dofinansowania otrzymują jedynie kluby prowadzące zespoły juniorskie, których w B-klasie nie ma zbyt wielu. Reszta musi kombinować, albo szukać sponsorów, albo żyć ze składek.
– Uśredniając – tysiąc złotych miesięcznie. My działamy na styk, przede wszystkim ze składek zawodników, nasi piłkarze za 8 treningów w miesiącu oraz mecz płacą 60 złotych. Przy 25-30 zawodnikach regularnie płacących pełną stawkę – da się spiąć cały budżet. Ale gdy dwóch ma kontuzję, trzeci się żeni i nie ma czasu, czwarty stracił robotę… Ktoś musi wyłożyć – najczęściej ja, albo Piotrek. Potem dopiero znów kombinujemy, by wyjść na zero – tłumaczy Dawid Nowak z Farmacji. – Szukamy też sponsorów. Mamy filmy z meczów, teksty, galerie, gadżety, robimy dużo akcji promocyjnych, żeby być atrakcyjniejszym dla firm. Do tego pilnujemy tych składek. Każdy musi się podpisać przy wpłacie – wtedy nie ma żadnych targów i niedomówień.
Budżet skonstruowany? No to spokojnie można już zapłacić za start w rozgrywkach. Kolejne 500 złotych do związku. Ale najlepsze jeszcze przed nami.
BOJO
Dochodzimy bowiem do kwestii najbardziej kosztownej. Boiska treningowego oraz stadionu na mecze.
– Znaleźć boisko w Warszawie to nie jest problem. Ale znaleźć boisko w Warszawie za rozsądną cenę to zupełnie inna sprawa – mówi Piotrek Dobrowolski, prezes i trener Farmacji Tarchomin. – Od ręki można wziąć jakiś plac za 1,5 tysiąca złotych za godzinę, ale w realiach B-klasy to jest po prostu zbyt wysoka cena. Dlatego większość klubów jest zmuszona do poszukiwań jak najtańszych opcji – a i tak wówczas trzeba zapłacić jakieś 500 złotych za samo wynajęcie boiska na czas meczu. My na starym stadionie, tym, gdzie grała Polfa, do której nawiązujemy, najpierw płaciliśmy 360 złotych. Potem podnieśli do 500. My przenieśliśmy się na Targówek, gdzie cena była podobna, ale tam z kolei nie przyjeżdżali nasi kibice. W końcu stanęło na Hutniku – 500 złotych, ale blisko, po drugiej stronie mostu.
Zasada jest prosta – im bliżej centrum, tym drożej. Im nowsze boisko, tym drożej. Im wyższy standard wokół murawy, tym drożej. Najtańsze są więc wąziutkie boiska bez szatni gdzieś na obrzeżach Warszawy, najdroższe – obiekty choćby na Agrykoli czy inne w tym rejonie. Jak kształtują się widełki? Najogólniej rzecz ujmując – ceny ustala się bardzo indywidualnie. Z marszu o wiele droższe są mecze – czyli terminy weekendowe, w dodatku zajmujące 90 minut gry, 15 minut przerwy i przynajmniej 30 minut rozgrzewki. O ile boisko na trening we wtorek o 20.30 da się wynająć za 120 złotych, o tyle mecz to przynajmniej pół tysiąca. Dla klubów. Ceny dla ludzi spoza stowarzyszeń są zazwyczaj jeszcze wyższe – sięgają nawet trzech tysięcy złotych. Odwrotnie działa to w przypadku wspomnianych wcześniej szkół. Bednarska na przykład korzysta z całego boiska przy Polonii, ale wynika to z wieloletnich stosunków szkoła-ośrodek sportu i rekreacji-Polonia, a nie jakiejś wyjątkowej promocji.
– Od lat mamy zarezerwowane te wtorki i czwartki, to się raczej nie zmienia. Nikt nam nie daje niczego za darmo, ale ze składek członków, które wynoszą 100 złotych miesięcznie, jesteśmy w stanie spokojnie się utrzymać – tłumaczą chłopaki z Bednarskiej. – Ale też pamiętajmy, że ostatnio ceny poszły drastycznie w górę. Wyremontowano boisko, to prawda, jednak zamiast pomóc, ten ruch tak naprawdę wielu podmiotom zaszkodził – bo niedługo może się okazać, że przez koszt wynajmu będziemy musieli z tej konkretnej murawy zrezygnować – zaznacza trener, Antoni Giedrys. – To jak u nas na Polonii. Wyremontują za 50 milionów, krzesełka z bardzo twardych zmienią na twarde, elewację z bardzo odrapanej na odrapaną nieznacznie, a koszt wynajmu wzrośnie trzykrotnie.
Typowy klub B-klasy, który szuka oszczędności i nie ma wielkich wymagań w kwestii odległości od linii bocznej do linii pola karnego (czasem to kilka metrów) płaci około 500 złotych za mecz i 120 za trening. W wersji naprawdę oszczędnej, wystarczy sześć dych za trening – robi się go wówczas na połówce. Tak czy owak – meczów w sezonie jest trzynaście, treningów około 10 w miesiącu. Kwoty z “symbolicznych” zmieniają się w zupełnie realne.
KOŁCZ
Jeśli ktoś jeszcze nie do końca opanował zaskoczenie – tak, B-klasa to treningi. Co więcej – zazwyczaj prowadzone w “normalny” sposób, przez trenera. Są treningi strzeleckie, szybkościowe, kondycyjne, konstruowanie akcji, wychodzenie spod pressingu, dośrodkowania. Nikt nie rzuca tutaj piłki do grania – już na tak niskim poziomie trening to raczej doskonalenie umiejętności, niż gierka dla zabawy.
– Na pewno ograniczeniem jest gra na połówce, ale staramy się z drugim trenerem organizować zajęcia tak, by wykorzystać każdy fragment naszego placu i by nikt nie stał z założonymi rękami – tłumaczy Dobrowolski z Farmacji. Nieco inne podejście ma Antoni Giedrys. – Gdy zaczniemy trenować po orlikach, ja przestanę być trenerem. Dopóki tu jestem, gramy i trenujemy na pełnowymiarowym, jedenastoosobowym boisku i tyle. Muszą się na to znaleźć pieniądze, to jest rzecz absolutnie kluczowa. Moim zdaniem przerzucanie się na orliki klubów piłki jedenastoosobowej zabija poziom. Trenowanie na orlikach przygotowuje do gry na orlikach. My musimy przygotowywać się do gry na wymiarowym boisku i tyle.
Kombinować muszą jednak wszyscy. Trener Giedrys stawia warunek – całe boisko – ale ma na tym boisku… prawie czterdziestu ludzi. – Ostatnio było 38 osób na treningu. Jak sobie z tym poradzi – to już kwestia mądrości trenera – uśmiecha się. – Młody pewnie spanikuje, ale dajemy sobie radę. Jest sporo metod. Trochę ciężej, że jak chcemy trenować od początku sierpnia, żeby się solidnie przygotować, to jeden zbiera buraki, drugi na wakacjach. Do tego to studenci i uczniowie, nie każdy może przyjechać, nie każdy jest w Polsce.
Trener poza pasją, by uganiać się za darmo za futbolistami z najniższej ligi musi posiadać ważną licencję – przynajmniej UEFA C, ale wiele klubów zatrudnia już bardziej doświadczonych szkoleniowców z papierami UEFA B. Podstawowy kurs, po którym można prowadzić kluby w B-klasie, kosztuje około 2 tysiące złotych i prowadzi go okręgowy związek. Dlatego kluby raczej szukają trenerów z licencją, niż samemu “tworzą” trenera od podstaw. Trzeba tu jednak podkreślić – nikt się nie wymiga od zatrudniania szkoleniowca przynajmniej na ten jeden, meczowy dzień – nawet najsłabsi w Polsce mają na ławce fachowca z ważną licencją, w przeciwnym razie nie mogą wyjść na murawę.
Ważne obostrzenie – trener musi nie tylko ukończyć kurs i posiadać licencję, ale też czysto fizycznie mieć ten papier przy sobie przed meczem. Jego brak to – jak zawsze – grzywny. W tym wypadku… pół tysiaka. Dodajmy jeszcze, że po trzeciej żółtej kartce trzeba zapłacić 20 złotych, w przypadku, gdy wpłaty nie ma na koncie w dniu rozpoczęciu meczu – zawodnik nie może wziąć w nim udziału. Zdarzały się już walkowery właśnie za nieopłacone “żółtka”. – My w tym sezonie wybraliśmy opcję ryczałtu. Mieliśmy taką sytuację, że dzień przed meczem jeden z naszych kluczowych przypomniał sobie, że ma trzy żółte kartki i faktycznie, powinniśmy już zapłacić karę, bo inaczej nie zagra w meczu. By tego uniknąć, teraz przed rozpoczęciem rozgrywek wysłaliśmy wyższą kwotę na nasze subkonto, z którego MZPN sam sobie potrąca po trzeciej żółtej kartce – tłumaczą działacze Bednarskiej.
A skoro kartki – to i sędzia. Sędziowie w B-klasie zarabiają różnie – zazwyczaj jest to około 120-150 złotych, czyli skromna podstawa plus zwrot za dojazd na boisko. Potem ceny rosną, choćby dlatego, że zamiast sędziego przyjeżdża trójka sędziowska. Wreszcie medyk. Obowiązkowy. 50 złotych, czasem 70 – zależy od konkretnego medyka. Do tego jakaś woda dla rywali, dla drużyny – i koszt organizacji meczu zamyka się w 800-900 złotych.
RETY, JESZCZE STROJE
Ach, to niemalże jak wisienka na torcie, jak spicie śmietanki. Po tym całym bajzlu z papierkami wreszcie możesz zrobić to, co wykonywałeś już tysiące razy w różnych grach komputerowych. Wybrać zbroję, w której będziesz godnie reprezentował swój nowy klub. Co ciekawe – dwa komplety strojów to drugorzędna sprawa, czasem da się dogadać nawet na grę w znacznikach, jeśli kolory podstawowych kompletów są zbliżone. – Kluczowe są getry. Bo większość fauli to przecież noga o nogę, czasami w gąszczu. Sędziowie mocno zwracają na to uwagę – zaskakuje nas Nowak.
Koszt? Znów – bardzo różnie. Firm jest zatrzęsienie, podobnie jak dystrybutorów. Każdy ma inne zniżki, inne zasady promowania. Koszulki meczowe Farmacji można kupić na ich fanpage’u za 89 złotych – mają komplet nadruków, a wyprodukowała je firma Keeza. Załóżmy, że dwa komplety dla 20 zawodników to jakieś… 6 tysięcy? A policzyliśmy już naprawdę po gigantycznych zniżkach. Tu jednak sprawa jest prosta – większość klubów po prostu zarządza oddzielną zrzutkę do kapelusza, w zamian zaś zawodnicy mogą stroje traktować jako swoją własność. W niektórych klubach mogą sobie nawet nadrukować nazwisko.
– Trzeba uważać! Mieliśmy raz sytuację przy takim meczu, na który przyjechało tylko 10 zawodników obecnych na poprzednim spotkaniu, czyli 10 kompletów strojów. To oznaczało, że przy wykonywaniu zmiany, zanim rezerwowy wszedł na boisko, musiał założyć koszulkę kolegi, który je opuszczał. Od tej pory zmieniliśmy strategię, trzeba jakoś wyglądać. Każdy, kto chce grać, musi obowiązkowo kupić sobie swój cały komplet, który potem może oczywiście zabrać, nawet gdy odejdzie z klubu. To zresztą się podoba także zawodnikom – bo mogą sobie nadrukować na plecach nazwisko i swój stały, przypisany na cały sezon numer – tłumaczą w Farmacji.
***
Wie pan co, coś panu powiem. My podlegamy pod MZPN. MZPN podlega pod PZPN. PZPN pod UEFA. A UEFA pod FIFA. My jesteśmy drużyną jedenastoosobową. Uczestniczymy w rozgrywkach, z których da się awansować do tych organizowanych przez FIFA. Jak oglądamy mecz Realu z Tottenhamem, a za oknem grają na orliku po sześciu plus bramkarz, to my jesteśmy częścią tej jedenastoosobowej dyscypliny. Jesteśmy najniższą częścią tego grania, ale tylko to nas satysfakcjonuje, a nie substytut, czyli piłka na sześć osób. Szanuję taką grę, ale nam to nie wystarcza.
Antoni Giedrys, trener Bednarskiej Warszawa i wieloletni trener młodzieży, człowiek, który ściągnął na Konwiktorską jako dzieciaków m.in. braci Żewłakow.
***
No i co teraz? Wydałeś właśnie z kumplami jakieś kilkanaście tysięcy złotych. Stawiłeś się na boisku, które bardziej przypomina działkę twoich dziadków pod Skierniewicami. Od dwóch rywali czuć jeszcze wczorajszą remizą, kolejnych dwóch nie chciałbyś spotkać w ciemnej bramie. Sędzia wygląda, jakby dwuminutowe opóźnienie wyjścia z szatni wynikało z potrzeby założenia pampersa. Na trybunie zachodniej złożonej z masztu wschodniego, masztu zachodniego i siedziska (dwóch pieńków i deski) siedzi trzech pseudokibiców z alkoholem oraz donośnymi głosami. Z zamyślenia wyrywa cię krzyk trenera gospodarzy, że, kurwa, Janek, “zwionsz” te włosy, bo ci wpadają do “oków”. Mogłeś za te kilka stów kupić sobie nowe radio do auta. Mogłeś tę niedzielę spędzić na spacerze w parku z żoną przy boku. Mogłeś wreszcie się wyspać, zamiast wstać wcześniej, niż dniu roboczym. Mogłeś zrobić tyle fajnych, pożytecznych, przyjemnych rzeczy, a zamiast tego stoisz w krótkich gaciach na mrozie z 21 innymi typami w równie krótkich gaciach.
Ale gdy pobiegniesz skrzydłem, dograsz a kumpel załaduje pod ladę – reszta schodzi na drugi plan. To chyba nazywa się pasja.
JAKUB OLKIEWICZ