Co łączy prezesa Realu Madryt Florentino Pereza i prezesa K.S. Dekorglassu Działdowo Ferdynanda Chojnowskiego? Kluby obu panów grają w elitarnej Champions League, chociaż to tyle jeśli chodzi o podobieństwa. Oczywiście nie chcemy porównywać piłki do tenisa stołowego – aż takiej wyobraźni jeszcze nie mamy – ale sprawdziliśmy, co to tak naprawdę znaczy grać w Lidze Mistrzów w innych dyscyplinach. Bo o ile szyld się zgadza, to kasa na koncie bardzo często już ani trochę…
Pewnie trudno w to uwierzyć, ale premia za wygranie siatkarskiej Ligi Mistrzów ledwo co wystarczyłaby na kupno kawalerki w Warszawie. Naprawdę. 50 tys. euro – dokładnie tyle w ostatnich sezonach Europejska Konfederacja Piłki Siatkowej (CEV) płaciła drużynie, która wygrała turniej Final Four. Właśnie o takie bogactwo będą walczyć w tym sezonie siatkarze ZAKSY Kędzierzyn-Koźle, PGE Skry Bełchatów, a także Jastrzębskiego Węgla, chociaż oni akurat muszą jeszcze przebrnąć przez kwalifikacje.
Na siatkarskiej Lidze Mistrzów po prostu najczęściej się nie zarabia. Tam za obecność na salonach trzeba dopłacać. Wysokość nagrody dla zwycięskiej drużyny mówi w zasadzie już wszystko, ale przyjrzeliśmy się, jak dokładnie wyglądają finanse w tych elitarnych ponoć rozgrywkach.
20 godzin autokarem, bo tniemy koszty
Zacznijmy od tego, jakie wydatki musi ponieść zespół, który chce tam grać.
Występ w fazie grupowej jest możliwy dopiero po obowiązkowym wyłożeniu 25 tys. euro wpisowego. Ale na tym nie koniec, ponieważ CEV nakazuje wnosić podobną daninę także przy późniejszych awansach do fazy pucharowej. I tak za wywalczoną promocję do I rundy play-off (12 zespołów) trzeba zapłacić centrali 8 tys., a jeśli drużyna zdoła wejść także do II rundy, kolejne wpisowe wynosi 5 tys. CEV ma chociaż przynajmniej tyle przyzwoitości, że nie zdziera tak samo z kobiet – tam za 10 „koła” ma się w pakiecie fazę grupową i dwie rundy play-off. Promocja.
W aktualnym regulaminie CEV-u można znaleźć też długą aż na kilkadziesiąt pozycji listę przewinień wraz z zakładanymi karami finansowymi. A więc stracić można jeszcze więcej. Dla przykładu, jeżeli klub z jakichś względów nie zgłosi do meczu kompletu dwunastu zawodników, zostanie ukarany kwotą od 1,5 do 5 tys. od brakującej głowy. Co ciekawe, jeżeli w hali nie zadziała system challenge, kara może wynieść od 15 do nawet 100 tys. Mówimy więc o poważnych rozgrywkach, w których kara za niesprawne urządzenie może wynieść nawet dwa razy więcej, niż nagroda dla triumfatora całego cyklu…
A zarobek? W fazie grupowej każde odniesione zwycięstwo wyceniane jest na 4 tys., porażka zaś na 2,6 tys. Kwoty te rosną w przypadku play-off, gdzie za zwycięstwo można otrzymać już 6 tys., a za przegraną 4 tys. Jeśli natomiast chodzi o podział kasy w Final Four, oprócz 50 tys. dla triumfatora, druga drużyna dostaje 30 tys., trzecia 20 tys., a czwarta marne 10 tys. Pieniądze jak widać śmiesznie małe, a przecież wcześniej trzeba było jeszcze opłacić wyjazdy zespołu i zorganizować mecze u siebie.
Ten „biznes” ma szansę zbilansować się praktycznie tylko w sytuacji, kiedy klub dysponuje dużą halą, którą jest w stanie zapełnić. W innym przypadku trzeba liczyć niestety straty. ZAKSA, która w ubiegłym sezonie wygrała swoją grupę (latała m.in. do Moskwy i Stambułu), a następnie odpadła w I rundzie fazy play-off, na koniec była więc mocno w plecy. – Byliśmy pod kreską kilkaset tysięcy złotych – mówi Weszło prezes klubu Sebastian Świderski.
I dodaje: – Owszem, wpadają pojedyncze tysiące za mecze, ale to i tak nie pokrywa kosztów dalekich wyjazdów lub organizacji meczów. Grając u siebie musimy przecież opłacić jeszcze przelot sędziów z zagranicy, pobyt supervisora, który gości w klubie już kilka dni wcześniej, a czasami dochodzą też delegaci CEV-u.
Nic więc dziwnego, że po zdobyciu mistrzostwa Polski, władze klubu bardzo poważnie zastanawiały się nad rezygnacją z Champions League.
– Skoro nie jest to impreza obowiązkowa, to trzeba przemyśleć, czy warto tam być. Mocno się nad tym zastanawialiśmy, ale po rozmowach z głównym sponsorem, czyli Grupą Azoty, jednak się zgłosiliśmy – wyjaśnia „Świder”. – To impreza komercyjna tylko dla organizatorów, a tak nie powinno być. Był czas, kiedy kluby głośno o tym mówiły, ale dostały konkretną odpowiedź: jeśli powstanie odrębna liga przynosząca profity, to dany klub i jego federacja zostaną zdyskwalifikowane. Temat więc szybko upadł. Powiedziano też, że zawsze można przecież zrezygnować z gry bez konsekwencji. Owszem, CEV i tak zawsze będzie miał komplet, bo zgłoszą się zespoły z innych krajów, ale poziom będzie dużo niższy. Jeśli później taki zespół ze Słowenii czy Rumunii przyjeżdża na mecz po ponad 20-godzinnej podróży autokarem, bo musi ciąć koszty, to mówimy o elitarnej Lidze Mistrzów czy półamatorce?
Kasa? Zupełnie nieadekwatna
Na nagrody w Lidze Mistrzów od lat narzekają też kluby piłki ręcznej, chociaż one są i tak w lepszej sytuacji niż siatkarze. Tam obecność w turnieju finałowym sprawia, że można nie skończyć na minusie, a nawet coś zarobić.
Najlepiej wytłumaczyć to na przykładzie piłkarzy Vive Tauron Kielce, którzy wygrali Champions League w 2016 r. Podopieczni Tałanta Dujszebajewa podczas zwycięskiego turnieju Final Four podnieśli z parkietu 500 tys. euro. Właśnie taką kwotę przygotował bowiem dla triumfatorów EHF. Druga drużyna dostała 250 tys., trzecia 150 tys., czwarta zaś 100 tys.
Mistrzowie Polski w tamtym sezonie wyciągnęli z Ligi Mistrzów łącznie około 830 tys. euro, czyli mniej więcej 3,5 mln zł. Mamy nadzieję, że w tym momencie siatkarze nie rzucają swoimi laptopami o ścianę. Na tę kwotę, oprócz pół miliona za puchar, złożyły się bowiem też premie za poprzednie rundy (m.in. 60 tys. za udział w fazie grupowej i 45 tys. za awans do ćwierćfinału) oraz wpływy od sponsora głównego Ligi Mistrzów. – Ale nie jest też tak, że cała kwota zostaje w klubie, bo ponosimy koszty. Chociażby z tytułu samego zgłoszenia drużyny do Ligi Mistrzów trzeba było zapłacić 20 tys. euro, do tego są jeszcze podróże i organizacja spotkań u siebie – podkreśla Paweł Papaj, szef marketingu kieleckiego klubu.
Ale nawet mimo to, na takim sukcesie dało się jeszcze zarobić. Gorzej było w ostatnim sezonie, kiedy Vive odpadło w 1/8 finału przegrywając z francuskim Montpellier.
– Sportowo na pewno liczyliśmy na więcej, a więc nasze założenia budżetowe też były wyższe. Ale broń Boże nie powiedziałbym, że dokładamy do Ligi Mistrzów – podkreśla Papaj chociaż przyznaje, że dopiero po dotarciu do Final Four pojawiają się jakieś sensowne pieniądze. – Ale i tak są one zupełnie nieadekwatne do wysiłku zawodników i klubu. Porównując to z piłką nożna: niebo a ziemia.
To jeden z powodów, dla którego nie wszystkie kluby chcą się więc zabijać o Champions League. – Na przykład dla Niemców bardziej prestiżowa jest Bundesliga. Dla nich obecność w Final Four jest tylko ekstra bonusem, a nie czymś bardzo potrzebnym. Dla nas to jednak prestiż i szansa pozyskania nowych sponsorów. To splendor, którego nie możemy porównać nawet do mistrzostwa Polski – mówi.
Dziura zostanie, nawet jak wygramy
Na koniec crème de la crème europejskich pucharów, czyli Champions League tenisa stołowego. Tak jest, pingpongiści też mają swoją Ligę Mistrzów. W tym sezonie w tych prestiżowych dla środowiska rozgrywkach występują dwie nasze ekipy: Dartom Bogoria Grodzisk Mazowiecki i absolutny debiutant Dekorglass Działdowo. Drużyna z Warmii i Mazur nieźle się nawet uzbroiła przed sezonem, ściągając do siebie m.in. mistrza świata w grze mieszanej Chińczyka Zhang Chao.
– Ile pana klub zarobił w Lidze Mistrzów? – pytamy prezesa Ferdynanda Chojnowskiego.
– Nieee… Nic z tych rzeczy. Jeszcze 2 tys. euro wpisowego kazali nam zapłacić – mówi.
A to oczywiście nie jest wszystko. Trzeba przecież jakoś dotrzeć na mecze z francuskim G.V. Hennebont, niemiecką Borussią Düsseldorf i duńskim Roskilde Bordtennis BTK61. No i oczywiście odpowiednio ugościć rywali w kraju. Jak oszacowali w Działdowie, tylko faza grupowa będzie ich kosztowała – lekko licząc – od 80 do 100 tys. zł. Do tego należy jeszcze doliczyć opłacenie zakontraktowanych na te rozgrywki zawodników.
W Champions League tenisa stołowego pierwsze pieniądze, chociaż i tak niewielkie, pojawiają się dopiero w fazie play-off. Maciejewski wyliczył, że gdyby jego zespół nawet sensacyjnie wygrał całą Ligę Mistrzów, to klub zarobiłby wtedy raptem około 12 tys. euro, wliczając w to już 2 tys. premii za wygranie finału. A więc i tak pokryłoby to najwyżej połowę poniesionych wydatków. O ile oczywiście po drodze nie byłoby jeszcze jakieś organizacyjnej wpadki, bo europejska federacja nalicza kary nawet za nieznaczne odejście od meczowego protokołu. Jak mówi Chojnowski, Dekorglass gra więc w Europie dla prestiżu i radości działdowskich kibiców, którzy mogą obejrzeć u siebie najlepszych zawodników.
– No nie jest to piłkarska Liga Mistrzów – rozkłada ręce prezes. – Ale futbol i tak lubię, bo za młodego chłopaka trochę się kopało. Dobry mecz zawsze obejrzę, zwłaszcza taki jak ostatnio, kiedy Tottenham grał z Realem. Ale czy piłkarze zasługują aż na takie pieniądze? Moim zdaniem to jest masakra, żeby tyle zarabiać. To jest chore, proszę pana.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. zaksa.pl