– Słyszałem wiele głosów i czytałem wiele opinii krzywdzących Adama, na zasadzie: nie trenował, nie był, nie widział, u nas to się robi inaczej i tym podobne. Wypowiadają się, jak zwykle, ludzie mający znikome pojęcie o jego osobie, filozofii gry bądź czystym profesjonalizmie. Jak to często bywa, robimy się za „ekspertów” i szybko szufladkujemy osobę. Robimy to też często siedząc na tak zwanym tylnym siedzeniu, nie biorąc odpowiedzialności za nic, bo tak przecież najłatwiej. Jeśli mu wyjdzie, to „udało mu się i zobaczymy jak długo”, jeśli nie, proste „a nie mówiłem” w zupełności wystarczy. Ile było latem dywagacji i żółci przed rozpoczęciem sezonu na temat trenera Korony? U nas spłaszczamy do tego, że on jest tylko od fitnessu, czyli wynieś, przynieś, pozamiataj, daj mi odżywki. My, zatrudniając Adama, stwierdziliśmy, że człowieka od rozgrzewek już mamy, a potrzebujemy profesjonalisty – mówi Piotr Nowak, były pierwszy trener, a obecnie dyrektor sportowy Lechii.
Gdyby to zależało tylko od pana, prowadziłby pan wciąż pierwszy zespół Lechii?
Pan to źle ujął, to jest złe pytanie. Od samego początku współpraca między prezesem, zarządem i mną była jasna, czytelna. Pracowaliśmy jako zespół, bo uważaliśmy – jeszcze zanim tutaj przyszedłem – że tylko to może nam dać rezultaty i sukcesy. To pytanie jest więc nie na miejscu, bo jeśli sam zarząd zdecydowałby o tej zmianie, inaczej by ta sytuacja się skończyła. Ja mam wiele do zaoferowania, prezes, zarząd i rada nadzorcza o tym wiedzą, w pewnym czasie wykonywałem jedną i drugą pracę, co ze względów logistycznych nie było wręcz możliwe. Zdecydowaliśmy więc wspólnie, że tak jak jest teraz, będzie łatwiej i bardziej profesjonalnie. Pod tym względem podeszliśmy, by klub mógł funkcjonować na dobrych zasadach. Role są podzielone i jest to czytelne dla wszystkich.
Patrząc na chłodno, jest pan zadowolony ze swojej pracy jako trener Lechii?
Po wielu latach pobytu za granicą miałem wątpliwości. Jak będę postrzegany, jak przyjmą moją filozofię gry piłkarze, jak przyjmą ją kibice? Czy to się wpasuje w filozofię klubu? Prezes Mandziara utwierdził mnie w przekonaniu, że to jest wyzwanie, które można i trzeba podjąć. W tym czasie przełamaliśmy wiele barier, rzeczy, które wcześniej nie były możliwe. Wygrywaliśmy mecze niewygrywane przez kilkanaście lat, punktów zrobiliśmy praktycznie najwięcej w historii całej Lechii Gdańsk. Przez większość sezonu byliśmy w pierwszej trójce, bo taki był nasz cel. Po 20 kolejkach ligi mieliśmy 39 punktów, co daje prawie dwa punkty na mecz, a w siedmiu meczach rundy mistrzowskiej zdobyliśmy 15 punktów co daje ponad dwa punkty na mecz, bez straconej bramki. Trenera postrzega się też przez to, jak stara się wydobyć z piłkarzy, których ma, to co najlepsze. Inspiruje ich do tego, by podnosili swoje kwalifikacje. Przykłady Milosa Krasicia, Sławka Peszki – na których wielu postawiło krzyżyk bardzo dawno temu, a my ich odbudowaliśmy i daliśmy im możliwość czerpania satysfakcji, z pracy którą wykonują, Vanji Milinkovicia-Savicia, Haraslina, Malocy czy Wolskiego, który wrócił do reprezentacji Polski. Można te nazwiska mnożyć, ale to też nie jest moją rolą, by klepać się po ramieniu i mówić jak świetną robotę wykonałem, bo pracowaliśmy jako zespół. Było kilka momentów, które można było wykonać lepiej i poprawić wynik. Jednak jest dużo pozytywów, ten czas, który spędziłem na ławce, pozwolił mi poznać zespół, wkomponować się w środowisko i klub. To mnie cieszy i napawa satysfakcją. Jestem zadowolony z pracy, którą wykonałem i wykonuję dalej.
A wraca pan myślami do końcówki zeszłego sezonu?
Oczywiście, że wracam, ale pewne rzeczy są już za nami. Słyszałem głosy, że graliśmy defensywnie czy coś w tym stylu, ale ja powiem w ten sposób – w grupie mistrzowskiej wszedł tylko Steven Vitoria za Rafała Janickiego i Kuba Wawrzyniak w ostatnim meczu za Nunesa. To był cały czas ten sam zespół, który wygrał w Gdańsku z Pogonią i Jagiellonią po 4:0, który wygrał na Wiśle Kraków. Tych zmian nie było wiele, trenowaliśmy przed rozpoczęciem rundy mistrzowskiej w ten sam sposób i to przynosiło efekty. Zarzut powtarzany jak mantrę, że wyszliśmy w Warszawie defensywnie uważam za mocno nietrafiony. W meczu z Legią mieliśmy to samo ustawienie, nastawienie i motywację, nic się nie zmieniło od meczu z Pogonią, który wygraliśmy 4:0.
Szkoda, że zabrakło jednej bramki lub punku do mistrzostwa albo pucharów, ale nie możemy patrzyć tylko przez pryzmat jednego meczu, ale przez pryzmat całego sezonu, a wykonaliśmy w nim dobrą pracę. Bardzo dobrą.
Myślę, że ta krytyka dotyczy bardziej meczu w Poznaniu.
Nie zgodzę się. Mecz w Poznaniu był dla jednej i drugiej drużyny nie tylko ważny, ale był trzecim meczem końcowym w czasie tygodnia. Graliśmy z Koroną w niedzielę, w środę z Jagiellonią i w niedzielę z Lechem. To było ostatnie spotkanie i Lech, po meczu z Legią nie prezentował się od nas dużo lepiej ani w ofensywie, ani defensywie. To spotkanie wyglądało podobnie do tego w Warszawie – topowe zespoły nie otwierają się, bo tych punktów nie ma potem gdzie odrobić. Jedna i druga drużyna nie zagrała piłki frywolnej, otwartej, ale była to piłka dwóch bardzo dobrych drużyn, które się spotkały i walczyły o jedną bramkę, pozwalającą wygrać mecz. Do nas nie można mieć zarzutów. Lech grał u siebie, przy wspaniałej publiczności, przy dużym zainteresowaniu, a to jednak nie wyglądało w ten sposób, że staliśmy we własnej szesnastce. Mecz toczył się na 30. metrach, gdzie dwie jedenastki grały tak do przodu, jak i do tyłu.
Mam wrażenie, że gdyby nauczył pan Lechię grać wcześniej lepiej na wyjeździe, zespół podszedłby do tej końcówki inaczej, pewniejszy siebie.
To był zawsze śmieszny zarzut, że graliśmy inaczej w meczach wyjazdowych niż u siebie, a tak w rzeczywistości nie było. Od początku 2016 roku graliśmy ofensywną i otwartą piłkę, czasami przegrywaliśmy 1:3, 2:4, mimo że kilku malkontentów, podpowiadaczy z boku i tak zwanych „ekspertów” namawiało, abyśmy przestali grać trójką obrońców i byli bardziej wstrzemięźliwi w naszej grze. Wszyscy uwielbiali nas oglądać. Tylko nie było z tego zdobyczy punktowej. Do rundy mistrzowskiej podeszliśmy bardziej pragmatycznie, ale nie na takiej zasadzie, że mamy parkować autobus w polu karnym. Graliśmy mądrze, wyrachowanie, do pewnego momentu staraliśmy się grać nie tylko wysokim pressingiem, ale też mieć momenty na odpoczynek. Patrząc przez pryzmat wieku, to nie jest zespół hasający od pola karnego do pola karnego. Ja podkreślałem wielokrotnie, że trzeba umieć odpocząć w odpowiednim momencie meczu. Ten zespół był na tyle doświadczony, że wtedy znalazł balans między hasaniem a cofnięciem się. To było kluczowym momentem w rundzie mistrzowskiej. Natomiast wcześniej mieliśmy takie trzy mecze – przegraną na Lechu, wiadomo w jakich okolicznościach, już nie będę do nich wracał. Potem porażkę w Chorzowie, gdzie odbudowa mentalna była trudna. No i porażka w Gdańsku z Legią, po dwóch kontrach, kiedy graliśmy dobrze. Tutaj bym upatrywał tego, że zabrakło nam jednej bramki bądź kilku punktów.
Dlaczego ten balans udało się znaleźć tak późno? Jeszcze jesienią było dużo problemów w meczach wyjazdowych, zarówno w lidze, jak i w Pucharze Polski, a więc w Niepołomicach.
Nie mamy drużyny rezerw, którą rozwiązaliśmy z przyczyn czysto szkoleniowych, a nie jak to prezentuje kilku „fachowców” w mediach, że to by tak dużo dało naszym piłkarzom, niebędących w rytmie meczowym. Na dzisiaj drużyny rezerw nie ma już pięć klubów, między innymi Wisła Kraków, Jagiellonia, Korona, Cracovia, ponadto w trzeciej i czwartej lidze występują rezerwy 10 innych klubów. Jeśli w drużynie rezerw mieliby występować wyłącznie juniorzy do lat 19, to może byłby to dobry pomysł, choć poziom sportowy i tak jest daleki od ideału, ale jeśli mamy traktować zespól rezerw jako tzw. Klub Kokosa, to mieliśmy w ostatnim tygodniu najlepszy tego przykład i wynik w meczu rezerw jednego z klubów ekstraklasy. Śmieszą mnie tez argumenty owych „fachowców”, że przecież w Niemczech, Hiszpanii, Portugalii i tak dalej, mają drużyny rezerw. Tak mają, ale one występują w drugiej lidze Hiszpanii i Portugalii, bądź tak jak te w Niemczech oparte są na juniorach do lat 19. Nawet RB Leipzig rozwiązał drużynę rezerw U-23 i to z pewnością nie z powodów budżetowych.
Ale wracając do meczu w Niepołomicach, uważaliśmy, że będzie on szansą dla tych piłkarzy, którzy są w kadrze i również chcą się pokazać i mają ku temu predyspozycje. Przegraliśmy po rzutach karnych, do których doszło po problematycznej jedenastce w ostatnich sekundach. O tym meczu więc bym nie mówił. Natomiast czynnikiem, który wystąpił w rundzie mistrzowskiej, było wkomponowanie się w zespół Dusana Kuciaka, Ariela Borysiuka i Simeona Sławczewa, który jesienią był krótko. Rafał Wolski zaczął bardzo dobrze grać, bo spędziliśmy z nim wiele czasu. Drużyna się scaliła, mieliśmy mocną linię pomocy, Haraslin świetnie współpracował z Milosem Krasiciem i Simeonem, Marco strzelał bramki. Te zwycięstwa i granie bardzo dobrej piłki pozwoliły nam złapać rytm, o który walczyliśmy jesienią.
Jeszcze mówiąc o finiszu zeszłych rozgrywek – kluczowy był też mecz z Koroną. Nie mogę zrozumieć, jak drużyna może zagrać tak słabo w niedzielę, a potem tak dobrze w środę, z Jagiellonią.
Nie chciałbym umniejszać roli Korony, ale to był bardzo chaotyczny mecz. Z wielu względów. Korona grała bardzo prostą piłkę, jeśli chodzi o konstruowanie akcji, pressing, w pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że to jest ping-pong. Jedna piłka, druga piłka, tak latały 30-40 metrów nad głową. To nie była nasza gra, a dostosowaliśmy się do niej, zamiast uspokoić mecz i odpowiedzieć swoimi schematami. Widać było, że tego nie zrobiliśmy, nie skupiliśmy się na tym, co wychodzi nam dobrze. Jeśli znaleźliśmy jakąś lukę, to też nie potrafiliśmy jej wykorzystać. Wyciągnęliśmy wnioski i mecz z Jagiellonią wyglądał już inaczej, choć ona zaczęła jak Korona. Wysoko, z dużym pressingiem, dużo oskrzydlających akcji. Dusan wtedy stanął na wysokości zadania, z Koroną nie przypominam sobie, by miał tyle zajęć. Jagiellonia miała kilka okazji, ale pierwsza i druga bramka po ich przewadze dała nam pewność siebie. Dobrze się stało, że potrafiliśmy przekonać zespół, że ten mecz z Koroną to nie była nasza gra.
A to nie był problem Lechii, że zbyt często poddawała się stylowi rywala? Że panował minimalizm?
Nie zgodzę się. To Lechia narzucała swój ofensywny styl gry przez co nadziewaliśmy się na kontry. Mogę się natomiast zgodzić z tym, że tak jak Korona było kilka zespołów, które próbowały nas stłamsić fizycznie, bo piłkarsko nie były w stanie i taka była ich taktyka. Ja wielokrotnie też zwracałem uwagę na dysproporcje pomiędzy liczba fauli i żółtymi kartkami przeciwko nam.
Jednak można na to spojrzeć inaczej – biorąc pod uwagę wyniki, to z Piastem przegrywaliśmy 1:2 i potrafiliśmy wygrać 3:2. Korona od 2:0 do 2:2 i wygraliśmy 3:2. Wygrywaliśmy też z Lechem, przegrywając 0:1. Tak więc strzelaliśmy wiele bramek u siebie, szliśmy na jakieś śmieszne rekordy, problemem było strzelić więcej niż jednego gola na wyjeździe, ale co chcę pokreślić bardzo mocno, od 2016 roku słowa minimalizm nie było w naszym słownictwie.
Mówiąc o minimalizmie, miałem na myśli bilans bramkowy, z czołowej czwórki Lechia miała najgorszy.
Być może, nie pamiętam. Natomiast wydaje mi się, że i tak mieliśmy, jeśli nie bardzo dobrą, to dobrą skuteczność. Przyjeżdżając na Lechię, można było zremisować, jak się uda, ale przeważnie były to duże wyniki dla nas. Zdawaliśmy sobie natomiast sprawę, że jeśli chcemy wygrać na wyjeździe, to nie możemy liczyć na to, że strzelimy tylko jedną bramkę.
A pan wsiąkł w Lechię na tyle, że strata miejsca pucharowego na rzecz Arki bolała podwójnie?
Nad tym się naprawdę nie zastanawiałem. Nakreśliliśmy plan, że chcemy być w pierwszej trójce i jest wiele czynników, dla których to się nie stało, ale takie kibicowskie ujęcie nie ma większego sensu, jeśli chodzi o kolejny sezon.
„Przegląd Sportowy” zarzucił panu, że zajechał pan drużynę.
Uważam to za kompletną bzdurę. Można mnożyć spekulacje, ale to jest kłamstwo, bzdura, nad którą nawet się nie pochylam. Dla mnie najważniejsze jest zdanie prezesa i zespołu.
Czyli nie chciał pan trenować jak Bruce Arena?
Trzymajmy się faktów a nie jakiś wypocin jednego czy drugiego „eksperta”. Bruce Arena przyszedł do reprezentacji Stanów Zjednoczonych w listopadzie 2016 roku. Jeśli są zarzuty, że ja zajechałem zespół w okresie przygotowawczym 2016, to jeszcze Bruce’a Areny nie było. Zimą mieliśmy przygotowania i wszyscy widzieli, jakie były rezultaty na wiosnę. Natomiast w czerwcu został zatrudniony pan Adam Owen, który odpowiadał nie tylko za rzeczy dotyczące fitnessu, ale też taktyki i przygotowania do meczu.
A zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że przed nowym sezonem Lechia znacznie się osłabiła?
Rafał Wolski, Milos Krasić mieli kontuzje, Haraslin wypadł po drugim meczu, Sławek Peszko był zawieszony, odszedł Mario Maloca. Pięciu podstawowych piłkarzy, którzy nadawali ton temu zespołowi. Co do Mario, uważaliśmy wspólnie z zarządem, że każdy z nas ma wyznacznik swojej kariery. W przypadku piłkarza ona jest krótka i nie chcieliśmy stać na przeszkodzie, jeśli ktoś miał propozycję finansowo odpowiednią dla klubu i samego zawodnika. Tak było też z Milinkoviciem-Saviciem – praca nad Vanją trwała osiem miesięcy, wykonaliśmy ją z Andrzejem Woźniakiem, ale nikt jej nie widzi i nikt na nią nie spojrzy. A w efekcie Vanja odszedł za 2,6 miliona euro, czyli za 600 tysięcy więcej niż najlepszy piłkarz ekstraklasy, Odjidja-Ofoe.
Wracając – uważaliśmy, że kadra jest wystarczająco dobra, by kontynuować to, co było wiosną. Jednak tak jak powiedziałem, niech pan wyciągnie pięciu czołowych zawodników z każdej drużyny. Zaczyna się problem. Zmiennicy muszą się wkomponować, bez usprawiedliwiania siebie czy zespołu, ale to było wyznacznikiem tego, że ta runda nie zaczęła się, tak jak byśmy wszyscy tego chcieli. Natomiast to, że ktoś sobie wymyślił, że zmieniliśmy program przygotowania fizycznego na inny, jest bzdurą i kłamstwem, tak to trzeba jasno określić. Po co zmieniać, skoro dawało to efekty przez 18 miesięcy i to z kilkoma trenerami od przygotowania motorycznego.
I ja się zgadzam, że wypadło pięciu piłkarzy, ale twierdzę, że klub nie znalazł zastępców. Za Malocę czy Janickiego.
Z Janickim nie przesadzajmy. „Kaziu” grał dobrze, ale w rundzie mistrzowskiej występował Vitoria i robił to bardzo dobrze. Szykowaliśmy się na to, że Steven będzie podstawowym obrońcą, skoro w rundzie mistrzowskiej tak pozytywnie prezentował się z najlepszymi drużynami w lidze i bardzo dobrze rozumiał się z Malocą i Kubą Wawrzyniakiem. Było to tak zsynchronizowane, że ta linia obrony nie straciła gola przez siedem meczów. Tyle że Stevena nie było z nami przez okres przygotowawczy, bo wyjechał na Złoty Puchar CONCACAF do Stanów Zjednoczonych.
Dobrze, ale przecież USA nie wymyśliło sobie tego pucharu tydzień wcześniej.
To nie było tak, że tego nie przewidywaliśmy. Uważaliśmy, że Michał Nalepa będzie tym, który się wkomponuje do zespołu podczas nieobecności Stevena. Jest młodszy, ma doświadczenie międzynarodowe. Jednak zmiana zespołu to też są inne uwarunkowania, proza życia codziennego, dzieci, rodzina i tak dalej. Jest wiele rzeczy, które absorbują piłkarzy, jestem ostatni, by piłkarzy usprawiedliwiać, ale też patrzę chłodnym okiem. Odpowiedzi szukam głębiej, niż jak to wygląda na pierwszy rzut oka, prosto i dla każdego zrozumiale. Jeżeli nie jest się w środku, to można niektóre rzeczy przeoczyć.
Też mam wrażenie, że sam sobie pan tę kadrę zwęził, odstawiając w pewnym momencie na boczny tor Chrapka czy Pawłowskiego, którzy potem zostali oddani zbyt lekką ręką, moim zdaniem.
Czy są lepsi, czy byli lepsi od tych, których mieliśmy na wiosnę?
Myślę, że dziś taki Chrapek dałby więcej w ofensywie niż środek Łukasik-Matras.
Ale Łukasik jest innym piłkarzem, a on też zrobił duże postępy, jeśli chodzi o grę do przodu. Chcieliśmy mieć taką kotwicę jak Ariel i mamy ją w postaci Daniela. To, że Michał gra na szóstce w Śląsku, czy jako druga ósemka, to jest wciąż inna rola niż u nas. Natomiast Matras był najlepiej punktującym defensywnym pomocnikiem, także według waszego portalu [był trzeci – PP]. Na wkomponowanie się do zespołu trzeba nieraz czekać dwa-trzy-cztery tygodnie, ale czasem też dłużej. Ja bym go nie skreślał. Natomiast co do Bartka, przez większość czasu był kontuzjowany, to wyeliminowało go na bardzo długi czas. Mieliśmy bardzo mocne skrzydła i nie było dla niego miejsca. To jest płytkie podejście, na zasadzie: „oddaliście”. Są miejsca, gdzie człowiek się czuje dobrze, nie ma presji, zainteresowania, kibiców, jest zupełnie inne środowisko i można się wkomponować. Nie zrobiliśmy tego lekką ręką, ale patrzyliśmy na sportową wartość naszego klubu.
Tak, tylko że potem dochodziło do sytuacji, że na skrzydle grał Stolarski.
Ale my gramy systemem 3-4-2-1 i zawsze tak graliśmy. Jeśli chodzi o pomoc to mamy dwóch pomocników defensywnych i dwóch ofensywnych. Może na papierze i monitorach to inaczej wyglądało, ale taka była koncepcja. Zaczynaliśmy od 3-5-2, ten system był modyfikowany i bardzo elastyczny, jeśli chodzi o mecz, bo graliśmy w pewnym momencie trzema-czterema systemami, które mogliśmy zmieniać szybko i każdy wiedział, jakie ma role. Nad tym pracowaliśmy długo i bardzo ciężko. Przez to doświadczenie i wypracowanie różnych ustawień byliśmy nieprzewidywalni i do bólu skuteczni. Tak więc skrzydłowych, oprócz dawnych skrzydłowych, jak Sławek Peszko i Flavio, nie było. Paweł Stolarski grał na wahadłowym podobnie jak Lukas Haraslin, ale nie jako typowy skrzydłowy, tak można powiedzieć.
Skąd pomysł na Adama Owena? Czytałem, że to pan go namaścił.
Ja z Adamem rozmawiałem już w 2016 roku, była wtedy taka idea, żeby rozejrzeć się za trenerem, który będzie miał na tyle doświadczenia, nie tylko w sprawach fitnessowych, ale też, by mógł zająć się pierwszym zespołem. Dla mnie dni były bardzo długie i czasem się gubiłem w rzeczach, które były związane z drużyną i sportową częścią klubu. Adam przyjechał na mecz z Jagiellonią, porozmawiałem z nim i doszliśmy do wniosku razem z prezesem, że Adam jest doświadczony i będzie mógł w pewnym momencie – gdy ja zajmę się inną stroną klubu – przejąć pierwszą drużynę. Potrafimy zmieniać trenerów bardzo szybko, co cztery-pięć-osiem miesięcy przychodzi nowy, wywraca wszystko do góry nogami, zatrudnia swoich piłkarzy i współpracowników. Uważaliśmy, że jeśli w filozofii klubu będzie kontynuacja pracy, to będzie stabilizacja pracy, jednolitość.
Nie uważa pan, że powierzenie mu pierwszej drużyny to ryzyko?
Słyszałem wiele głosów i czytałem wiele opinii krzywdzących Adama, na zasadzie: nie trenował, nie był, nie widział, u nas to się robi inaczej i tym podobne. Wypowiadają się, jak zwykle, ludzie mający znikome pojęcie o jego osobie, filozofii gry bądź czystym profesjonalizmie. Jak to często bywa, robimy się za „ekspertów” i szybko szufladkujemy osobę. Robimy to też często siedząc na tak zwanym tylnym siedzeniu, nie biorąc odpowiedzialności za nic, bo tak przecież najłatwiej. Jeśli mu wyjdzie to „udało mu się i zobaczymy jak długo”, jeśli nie, proste „a nie mówiłem” w zupełności wystarczy. Ile było latem dywagacji i żółci przed rozpoczęciem sezonu na temat trenera Korony? U nas spłaszczamy do tego, że on jest tylko od fitnessu, czyli wynieś, przynieś, pozamiataj, daj mi odżywki. My, zatrudniając Adama, stwierdziliśmy, że człowieka od rozgrzewek już mamy, a potrzebujemy profesjonalisty. Chciałbym przypomnieć, że w przeszłości kilku polskich trenerów również pracowało jako asystenci trenera reprezentacji podczas eliminacji i mistrzostw Europy, więc uważam, że szacunek dla niego i jego pracy byłby wskazany. Chyba że po prostu kogoś na to nie stać.
Jak wygląda współpraca między panem a nim? Owen radzi się na przykład co do wyboru składu?
To nie jest na tej zasadzie. Ostatnio byłem w szkole trenerskiej i był tam też pan Thomas Schaaf, który pracował z jednym z najlepszych dyrektorów sportowych, jeśli nie na świecie, to w Bundeslidze – Klausem Allofsem. Znamy się z Thomasem od wielu lat i też rozmawialiśmy na ten temat. Dla kursantów to było zaskoczeniem, jak dyrektor sportowy robił wszystko, by zespół grał jak najlepiej, nie wchodząc w kompetencje pierwszego trenera. Ja również tak do tego podchodzę, przed meczem przywitam się z piłkarzami, ale nie ingeruję w odprawę, nie ma mnie na przykład na treningach. Przyjeżdżam dużo wcześniej przed zajęciami, wyjeżdżam, jak trening się zaczyna. Jesteśmy z Adamem codziennie w kontakcie. To jest partnerska relacja i mamy do siebie zaufanie. Wspieram go, tak samo jak prezes Mandziara i daję mu to, czego potrzebuje jako trener, ale nie jestem „nadtrenerem”. Jednak teraz mam inne obowiązki, które muszę wykonać. On sobie również z tego zdaje sprawę.
Pan planuje długo być dyrektorem sportowym?
W tej chwili nie zaprzątam sobie tym głowy, mam pracę do wykonania, którą muszę wykonać i chcę to zrobić jak najlepiej. Dziś pełnię tę funkcję, poświęcam się jej, mam satysfakcję, zadowolenie i nadzieję, że zrobię coś dobrego, nie tylko wyłącznie jako trener, ale także jako dyrektor sportowy.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ PACZUL
Fot. 400mm.pl