Reklama

Po wygraniu Bundesligi właściciel HSV powiedział, że Ligę Mistrzów ma gdzieś i zabrał nas na Majorkę

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

30 października 2017, 13:24 • 14 min czytania 6 komentarzy

Marcin Lijewski to prawdopodobnie najbardziej utytułowany polski piłkarz ręczny w historii. “Szeryf” wygrywał m.in. trzykrotnie mistrzostwo Polski, dwa razy mistrzostwo Niemiec (najsilniejsza liga świata), Ligę Mistrzów, zdobył też dwa medale MŚ, podczas pamiętnych mundiali w Niemczech i Chorwacji. O tych turniejach opowiadał już jednak wiele razy, dlatego postanowiliśmy poprosić go głównie o wspominki z klubów, w których występował. A że “Lijek” miał barwne sportowe życie, to nie powinniście być zawiedzeni jego opowieściami. 

Po wygraniu Bundesligi właściciel HSV powiedział, że Ligę Mistrzów ma gdzieś i zabrał nas na Majorkę

Kiedy grałeś w Wybrzeżu Gdańsk, ten zespół dwukrotnie zdobył mistrzostwo Polski. Teraz go trenujesz, ale drużyna – mimo że występuje w PGNiG Superlidze – jest o wiele słabsza niż wtedy. Boli cię to?

Oczywiście. Uważam, że takie miasto jak Gdańsk zasługuje na mocną handballową drużynę, która będzie walczyła o najwyższe cele w kraju. Pamiętajmy jednak o jednym – jakiś czas temu wpadliśmy w niezły dołek, w efekcie czego nie istnieliśmy na mapie piłki ręcznej w Polsce. Wybrzeże wyleciało wówczas z ekstraklasy, trzeba więc czasu, żeby je odbudować. Będziemy to robić poprzez szkolenie młodych, zdolnych chłopaków, którzy w końcu dadzą wszystkim radość. Trzon zespołu, który mam w tej chwili, jest zdolny do tego, by za jakiś czas załapać się na ligowe podium. Przypominam, że zanim ja i koledzy zdobyliśmy z Wybrzeżem mistrzostwo, też musieliśmy otrzaskać się w lidze. Sukcesy przyszły dopiero po trzech latach ciężkiej pracy, liczę na to, że historia się powtórzy.

Za czasów twoich występów w kadrze Grzegorz Tkaczyk był tym gościem, który czasem dzwonił do Bogdana Wenty z miasta, żeby przedłużyć pobyt drużyny na imprezie. Zawodnicy Wybrzeża również budzą czasem trenera Lijewskiego, by przedstawić podobną prośbę?

Nie, ale gdyby tak się stało, to będę… zadowolony. Takie wypady wspaniale scalają drużynę, są lepsze niż niejeden trening.

Reklama

Zanim objąłeś gdański klub, walczyłeś o to, żeby zostać selekcjonerem reprezentacji. Nie udało się, kiedy wybrano Piotra Przybeckiego odczułeś duży zawód?

Każde dziecko, które nie dostanie wymarzonej zabawki, jest rozczarowane. Ale wytłumaczyłem sobie to w najprostszy możliwy sposób – jestem jeszcze młodym trenerem, który jako zawodnik osiągnął naprawdę sporo, ale w nowym fachu niewiele. Dlatego teraz mam czas, żeby się uczyć, nabierać doświadczenia, a temat reprezentacji kiedyś znowu może się pojawić.

Z perspektywy iluś tam miesięcy myślę, że to może i… lepiej, iż nie objąłem kadry. Chyba nie byłem na to jeszcze gotowy. Poza tym szczerze mówiąc to Piotrek Przybecki wykonuje dobrą robotę. Dajmy mu czas na budowę tej drużyny i powinno być ok. Marzy mi się, żeby biało-czerwoni sięgnęli po medal w 2023, kiedy MŚ będą rozgrywane u nas. 

Do Gdańska przyjechałeś jako nastolatek. Można uznać, że za czasów gry w tej drużynie chłopiec stał się mężczyzną?

Nie, raczej powiedziałbym, że dzieciak stał się chłopcem. Mężczyznę to zrobiono ze mnie dopiero po transferze do Niemiec.

Czas spędzony w Wybrzeżu był jednak dla mnie dobrą szkołą życia. Daniel Waszkiewicz dostał młodych chłopaków, z których udało mu się sklecić ciekawy zespół. A nie miał łatwego zadania, bo ówczesna młodzież nie była tak profesjonalna, jak obecna. Dla przykładu – ja traktowałem wówczas swoją grę trochę jak dobrą zabawę, dodatek do studiów, za który człowiekowi jeszcze płacą. Dopiero z czasem zrozumiałem, że piłka ręczna to może być sposób na życie.

Reklama

Z Wybrzeża w 2001 roku przeszedłeś do Orlenu.

To był ciekawy ruch – poza mną z Gdańska do Płocka przenieśli się jeszcze Damianowie: Drobik i Wleklak. Kilka tygodni wcześniej wszyscy… odebraliśmy Nafciarzom szansę na zdobycie tytułu.

Generalnie to mi już wówczas chodził po głowie transfer zagraniczny, ale ciężko było wtedy wyjeżdżać z kraju, ponieważ moja żona była w zaawansowanej ciąży. No a poza tym zgłosił się po mnie tylko słaby Eisenach, wszyscy znajomi odradzali mi tego transferu, mówili, żeby nie jechać do dawnego NRD, bo tam warunki do gry nie są najlepsze. Justyna chciała więc zostać w Gdańsku, ale niestety nasz ówczesny prezes, pozwól, że pominę nazwisko, doprowadził klub do bankructwa. Po drugim z rzędu mistrzostwie usłyszeliśmy, że w kolejnym sezonie nie będzie kasy, o premii za tytuł nie wspominając. Było to deprymujące, a że akurat zgłosił się Orlen i zaproponował pieniądze, o jakich nawet nie marzyłem, to nie miałem się nad czym zastanawiać. Rok spędzony w Płocku wspominam dobrze, choć nie był to łatwy sezon. Nie szło nam w lidze, więc zwolniono świętej pamięci Zenona Łakomego, zastąpił go Edward Koziński. Wziął nas za mordy, ciężko trenowaliśmy i dzięki temu udało się zdobyć tytuł, chociaż o ile pamiętam to przy udziale Warszawianki, która wyłożyła się w końcówce rozgrywek.

Jak wspominasz słynną Blaszak Arenę, w której grali wówczas Nafciarze?

Gdy pomyślę o tej hali, od razu jestem spocony. Tam było na oko tak ze 350 stopni na każdym treningu. Przed meczem Ligi Mistrzów z Flensburgiem drugi trener Rysiu Jedliński powiedział na odprawie, iż tak podhajcuje halę, że ugotuje Niemców. I faktycznie zrobił to, ale przy okazji ugotował też nas i całą biedną płocką społeczność, która siedziała na trybunach (śmiech). Szczęście, że byliśmy do tych warunków w miarę przyzwyczajeni, więc udało nam się wygrać tamto spotkanie.

To właśnie Flensburg był twoim pierwszym zagranicznym klubem.

Ciekawe, że dostałem z niego ofertę tuż po przyjściu do Płocka. Pojechaliśmy z Orlenem na turniej do Danii, gdzie podszedł do mnie trener Niemców Erik Veje Rasmussen. Zaproponował, żebym przyszedł do nich od razu. Kiedy usłyszał to trener Łakomy, powiedział, że na razie to muszę trochę pograć w Orlenie. Stanęło na tym, że spędzę w Polsce jeszcze rok i dopiero wtedy zawitam do Flensburga. Zanim podpisałem z nimi kontrakt, zdążyłem jeszcze zagrać przeciwko Niemcom dwa razy. O spotkaniu w Płocku już mówiłem, nie dodałem, że rzuciłem w nim chyba z dziesięć goli. Na wyjeździe władowałem bodaj dziewięć, to wszystko sprawiło oczywiście, że szefostwo klubu jeszcze bardziej napaliło się na mój transfer.

Jak wyglądał twój przyjazd do tego klubu?

Przed halą zgromadzili się dziennikarze i część sponsorów. Pewnie byli ciekawi, co to za ancymon z Polski zawita do drużyny. Wejście miałem niezłe – podjechałem autem, które było totalnie załadowane, wiadomo, wiozłem z kraju dobytek życia. Poza tym miałem na sobie dres Orlenu, Niemcy nieźle się zdziwili jak to zobaczyli (śmiech). Na dzień dobry wzięli mnie do takiego vana, w którym musiałem się przebrać w strój Flensburga. Następnie dali mi tyle sprzętu, ile nie dostałem przez wszystkie lata występów w reprezentacji, a umówmy się, jednak trochę w niej grałem. Z jednej strony byłem więc bardzo szczęśliwy, z drugiej nie było gdzie tego zapakować, bo jak mówiłem samochód był na maksa zapchany.

Pierwszy trening zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie niż powitanie. Człowiek wchodzi do szatni, a tam same legendy piłki ręcznej – niemiecki bramkarz Jan Holpert, duński skrzydłowy Lars Christiansen i tak dalej. Najlepsze jest to, że ci wszyscy goście od razu przyjęli mnie jak swojego. Pytali co dla mnie zrobić, mówili, że pomogą przy przeprowadzce, to było naprawdę niesamowite. W tym klubie panowała rodzinna atmosfera, gra w nim była przyjemnością.

Jak wszedłeś w Bundesligę? To najsilniejsza ekstraklasa świata, czasem nawet bardzo dobrzy zawodnicy potrzebują kilku miesięcy, żeby się w niej zaadaptować.

Ze mną nie było takiego problemu. O ile pamiętam, to już w debiucie pokazałem, że umiem rzucać – zdobyłem sześć bramek. Ręka mi się nie trzęsła, bo ja jestem takim gościem, że umiem się odnaleźć w każdym środowisku. Jakbyś mnie wyrzucił z  helikoptera nad Nigerią, to po kilku dniach miałbym ciemny kolor skóry (śmiech).

Znawcy piłki ręcznej podkreślają, że we Flensburgu panuje wyjątkowa atmosfera.

Całe miasto żyje tym klubem, to fakt. Nie ma tam piłki nożnej, siatkówki czy żużla na wysokim poziomie, więc siłą rzeczy handball jest sportem numer 1, wokół którego gromadzi się lokalna społeczność. Menedżer klubu opowiadał mi, że jak kiedyś zespół wpadł w problemy finansowe, to każdy sklepikarz dorzucił od siebie pieniądze, by pomóc mu przetrwać. Niesamowite.

Aż boję się pomyśleć jak zareagowali ci ludzie, gdy za twoich czasów, w 2004 roku, zdobyliście pierwsze mistrzostwo kraju.

Miasto wtedy eksplodowało. Oni się cieszyli tak nieprawdopodobnie, że ja nie mogłem tego pojąć. Pewnie dlatego, że dla mnie to był czwarty tytuł w karierze, więc byłem już przyzwyczajony do takich sukcesów. Tymczasem Flensburg wygrał Bundesligę po raz pierwszy, wcześniej przylgnęła to niego łatka wiecznie drugiego zespołu, zatem wyobraź sobie, co tam się działo.

Już rok wcześniej widziałem próbkę możliwości tamtejszych kibiców. Wygraliśmy wtedy Puchar Niemiec, co doprowadziło ich do ekstazy. W Polsce te rozgrywki nie miały jakiegoś wielkiego prestiżu, tymczasem w Niemczech traktowano je na równi z Bundesligą.

07042251

Kiedy przyjechałeś do Flensburga, był już tam jeden Polak.

Bogdan Wenta pełnił w klubie funkcję asystenta i trenera drugiego zespołu. Niesamowicie pomógł mi na początku z tymi wszystkimi formalnościami, typu załatwienie ubezpieczenia i tak dalej.

Jak blisko ze sobą jesteście teraz?

Uważam go za przyjaciela. Mamy sporadyczny kontakt, ale przecież nie trzeba ze sobą rozmawiać codziennie, aby czuć, że ktoś jest dla ciebie ważny.

Tamten Flensburg to była najlepsza drużyna klubowa w jakiej grałeś w karierze?

Jeśli spojrzysz na nazwiska, to większe były w HSV Hamburg – Hens, Vori, Duvnjak, Lindberg, Bitter i tak dalej. Ale jeżeli chodzi o atmosferę i przyjemność z występów, moich pierwszych lat we Flensburgu nie przebije nic.

Dlaczego więc odszedłeś z tak fajnego miejsca w 2008 roku, właśnie do HSV?

Bo nie mogliśmy powtórzyć mistrzostwa Niemiec. THW Kiel zrobiło takie zakupy, że ciężko było z nimi rywalizować. Owszem, dało się pokonać ten zespół w bezpośrednim meczu, ale w całym sezonie naprawdę trudno było im się postawić, mieli mocną i co najważniejsze szeroką kadrę. Nam tego troszkę brakowało, ja miałem dosyć tych drugich miejsc. Dlatego gdy nadarzyła się oferta z Hamburga, gdzie tworzył się dream team, postanowiłem ją przyjąć.

I wpadłeś z deszczu pod rynnę.

Faktycznie, w dwóch pierwszych sezonach… znowu zdobywałem wicemistrzostwo kraju. Byłem tym faktem strasznie sfrustrowany, nienawidziłem tego, że THW Kiel jest ciągle przed nami. Sytuacja była podobna jak we Flensburgu – nawet kiedy pokonaliśmy „Zebry”, to potem traciliśmy punkty w jakiejś pipidówie i już, po tytule. W tym czasie nauczyłem się jednak czegoś nowego, bo HSV funkcjonowało zupełnie inaczej niż Flensburg.

Poproszę szczegóły.

We Flensburgu przyjęto skandynawski, bezstresowy styl prowadzenia drużyny. Jak już ogarnąłem wspomniane formalności, to miałem się skupić tylko na handballu. Do tego stopnia, że jak żona przylatywała z Polski do Niemiec, to… nie mogłem po nią pojechać autem. Robił to pracownik klubu, uznano, że ja w tym czasie mam leżeć i pachnieć. W Hamburgu było zupełnie inaczej. Tam wszystko musiałeś załatwiać sam, zespół prowadzono twardo, po niemiecku.

Czyli pewnie i zawodnicy nie byli ze sobą tak blisko, jak we Flensburgu.

Nie stanowiliśmy rodziny, ale nie było też tak, że każdy szedł po treningu w swoją stronę. Zdarzały nam się wspólne kolacje, jednak raczej nie były to spontaniczne wypady, a zaplanowane akcje.

Pamiętam jak po meczu Ligi Mistrzów z Wisłą Płock balowaliście w Warszawie – wpadłem wówczas na wasz zespół w Enklawie.

Mieliśmy taką zasadę, że zawodnik, w którego kraju gramy, musi wziąć kolegów na kolację, a że do następnego meczu było kilka dni, to czułem się też w obowiązku pokazać kolegom „Warsaw by night”. To była jedna z najlepszych imprez za czasów HSV. Zawodnicy szli na nią w dobrym nastroju, bo akurat w restauracji, w której wcześniej jedliśmy, obsługiwała ich dziewczyna, która znała niemiecki, a poza tym przynosiła smaczne polskie dania.

Kojarzę, że bramkarz Johannes Bitter czuł się na tanecznym parkiecie nie gorzej niż na tym do piłki ręcznej.

Dokładnie tak. Śmiesznie to wyglądało, bo jak tańczył to 90% ludzi w klubie sięgało mu do ramion. Niektórzy nas rozpoznawali, ale fajnie się zachowywali, bo pozwalali się bawić, nie byli w żaden sposób natrętni.

Bildnummer: 05835702 Datum: 25.04.2010 Copyright: imago/Streiflicht HSV Handball - BM Ciudad Real, EHF Championsleague, Viertelfinale, Hinspiel, O2 World, Hamburg: Marcin Lijewski (HSV) jubelt über einen Treffer ; Handball Herren EC 1 Champions League 2009 2010 Hamburg Aktion Einzelbild vdig xng 2010 quer o0 Jubel Freude Image number 05835702 date 25 04 2010 Copyright imago Sidelight HSV Handball BM Ciudad Real EHF Champions League Quarter-finals Leg O2 World Hamburg Marcin Lijewski HSV cheering above a Results Handball men EC 1 Champions League 2009 2010 Hamburg Action shot Single Vdig 2010 horizontal o0 cheering happiness

W 2011 roku w końcu udało ci się znowu wygrać Bundesligę.

Jakiś czas po zdobyciu tytułu czekał nas jeszcze występ w Final Four Ligi Mistrzów. Właściciel drużyny Andreas Rudolph mega cieszył się z mistrzostwa Niemiec, w euforii powiedział nam, że europejskie rozgrywki ma gdzieś. W jego opinii tak ciężko pracowaliśmy na tytuł, że powinniśmy odpocząć od razu, a nie po sezonie. Dlatego zabrał nas na tydzień na Majorkę. Wróciliśmy z Hiszpanii w czwartek, w piątek mieliśmy jeden trening i ruszyliśmy na turniej do Lanxess Areny w Kolonii. Kiedy zobaczyliśmy jak to wygląda od środka, zaczęliśmy żałować, że jednak nie przełożyliśmy zabawy o kilkanaście dni, wtedy moglibyśmy powalczyć o triumf w Champions League. A tak niestety w półfinale ograło nas Ciudad Real i było po wszystkim. Na szczęście dwa lata później udało się wygrać te rozgrywki.

A jak w 2011 wyglądała mistrzowska feta w Hamburgu?

Jechaliśmy na nią… metrem. Jednym ze sponsorów HSV była bowiem firma S-Bahn, która uznała, że to będzie fajny pomysł. Udostępniła nam więc cały wagon, którym śmignęliśmy do stacji ratusz. Gdy wjechaliśmy ruchomymi schodami na powierzchnię, zobaczyliśmy cały plac zawalony ludźmi. Ależ to była zabawa! Zaproszono nas na balkon ratusza, skąd pozdrawialiśmy kibiców. W Hamburgu tylko największe sukcesy celebruje się w ten właśnie sposób.

Gdy odchodziłeś z Flensburga do HSV, nie miałeś też oferty z THW Kiel?

Nie, zaproponowali mi możliwość gry w ich barwach jak opuszczałem HSV, w 2013 roku. Akurat mieli wtedy problemy z kontuzjami zawodników grających na prawym rozegraniu, więc doświadczony zawodnik bardzo by im się przydał. Ale ja sobie kiedyś przysięgłem, że za nic w świecie nie pójdę do Kielu. To był mój odwieczny wróg, więc nie mógłbym założyć jego koszulki.

“To taki sport, że czasami dostaje się w papę.” – to twoje słowa o piłce ręcznej. Jakie najgorsze urazy zaliczyłeś w trakcie kariery?

Miałem złamany nos i wstrząs mózgu, ale nie wspominam tego jakoś tragicznie. Tak to już w handballu jest, że jak dostaniesz przysłowiowego klapsa, to zapiecze, poboli i przestanie. Gorzej od tych obrażeń kojarzą mi się te wszystkie skręcenia, złamania i tak dalej. Często przeciwnik nie ma przy tym udziału – człowiek po prostu źle postawi stopę po wyskoku i rzucie – a efekt i tak jest bolesny.

Ale faktycznie za moich czasów w Bundeslidze nie brakowało rzeźników. W Magdeburgu grał niejaki Steffen Stiebler. Zawsze omijałem go szerokim łukiem, bo facet naprawdę nie pierdzielił się w tańcu – kto znajdował się w zasięgu jego rąk, ten musiał dostać, taka obowiązywała zasada. Oczywiście on nie był wyjątkiem, każdy zespół w Niemczech miał jednego drwala, który nie umiał za bardzo grać w piłkę ręczną, ale wiedział jak zadać ból przeciwnikowi.

Twój tata Eugeniusz Lijewski to gość, dzięki któremu zostałeś piłkarzem ręcznym.

W pewnym momencie przekierował mnie z koszykówki na handball. Czy to było dobre? Nie wiem, bo pewnie koszykarzem też byłbym zajebistym! Nie no, żartuję, czuję, że byłbym jednym z wielu, a w handballu mało było takich zawodników jak ja, mogę tak chyba powiedzieć.

W czasach kariery zawodniczej zdarzało ci się zarwać noc przed meczem, bo oglądałeś ukochaną NBA?

Bardzo często, ale to jeszcze podczas występów w Polsce. Wtedy człowiek miał młody organizm, który mimo braku snu szybko się regenerował. W Niemczech już nie było mnie stać na takie historie, tam musiałem się prowadzić wzorowo. Ale oczywiście NBA lubię oglądać do dziś, nawet bardziej niż piłkę ręczną. Dla mnie liczy się tylko jedna drużyna – Boston Celtics.

Co ciekawe, wolę patrzeć na tę ligę przed telewizorem niż na trybunach. Zdarzyło mi się bowiem pójść na mecz NBA i powiem ci, że to nie było to. Czułem się jak jeden z wielu piknikowców, poza tym… irytowali mnie niektórzy koszykarze. Z jednej strony parkietu toczy się walka, a z drugiej rezerwowi gadają, są kompletnie rozprężeni, niewiele brakuje, żeby odpalili Twittera. Jakoś mnie to wszystko nie porwało.

Rozmawiamy o piłce ręcznej i koszykówce, tymczasem twoja córka to zdolna siatkarka.

Żeńska siatkówka przechodzi w Polsce od kilku lat kryzys. I wiesz co? Nie tyle wierzę, ale jestem głęboko przekonany, że roczniki 2000 i 2001, z którego jest Natalia, to zmienią. Widziałem te młode dziewczyny w akcji, mają niesamowity potencjał, są bardzo dobre. Jeśli będą odpowiednio pracować i ogrywać się, osiągną dla naszego kraju wyniki na światowym poziomie.

Na jakiej pozycji gra młoda Lijewska?

Jest przyjmującą w SMS-ie Szczyrk. Tam trenuje na co dzień, a bodaj od poziomu ćwierćfinałów mistrzostw Polski wzmocni Pałac Bydgoszcz. Tęsknię za nią, ale widzimy się w miarę regularnie, raz na 2-3 tygodnie. Dodam że nie bałem się jej puścić daleko w Polskę, bo jest bardzo rozsądna. Nie wiem po kim to ma, ale na pewno nie po mnie i nie po mojej żonie (śmiech). My w jej wieku byliśmy głuptasami.

Jak to się stało, że wybrała siatkówkę?

Tatuś podjął za nią tę decyzję! Uznałem, że nie ma zdrowia do piłki ręcznej, ale za to idealnie nada się do subtelnego, delikatnego sportu. Biorąc pod uwagę, jak wspaniale Natalia się rozwija, to był zdecydowanie dobry ruch.

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...