Kiedy już myśleliśmy, że nie ma i nie będzie gorszego zawodnika w Ekstraklasie niż Mateusz Lewandowski, okazało się, że Lechia ma dziś w składzie przynajmniej sześciu gorszych. Zespół, który do ostatnich sekund ubiegłego sezonu bił się o mistrzostwo. Zespół z ambicjami pucharowymi. Zespół najeżony gwiazdami Ekstraklasy. Zespół, który potrafił przez długie miesiące nadawać sens określeniu “Twierdza Gdańsk”. Zespół, który w bardzo silnej grupie mistrzowskiej w końcówce ubiegłego sezonu w siedmiu meczach nie stracił ani jednego gola.
Przyjechała Korona Kielce. Strzeliła pięć, mogła osiem, pojechała z powrotem do siebie.
Nie przypominamy sobie tak fatalnego występu całej drużyny w naszej Ekstraklasie. Nie przypominamy sobie meczu, w którym tak fatalnie grałaby aż tak duża część drużyny. Najprościej byłoby wszystko zrzucić na obrońców, ale przecież w Lechii nie wychodziło dzisiaj absolutnie nic. To, że Lewandowski był dwunastym zawodnikiem Korony Kielce to jeszcze coś, co w tej lidze jakieś wyjątkowe nie jest. Ale gdy dołożymy do tego Wawrzyniaka, spacerującego beztrosko przy trzech bramkach, w których brali udział zawodnicy z jego strony? Gdy dołożymy Kuciaka, który obok wyjętego karnego i świetnej interwencji na początku meczu, udał się na bardzo kosztowną wycieczkę przy drugim straconym golu? Gdy dołożymy Milosa, który celniej podawał do rywali, niż kolegów? Fatalnego Augustyna, kopiącego w aut mimo braku jakiegokolwiek rywala w promieniu kilkunastu metrów? Romario, którego repertuar dryblingów rozciąga się od wyjechania za linię boczną do wyjechania za linię końcową? Nawet Wolskiego, który przy kilku udanych zagraniach miał też takie chwile, jak wślizg w plecy jednego z koroniarzy, za który spokojnie mógł wylecieć z czerwem.
W Lechii dzisiaj naprawdę nie funkcjonował nikt, nigdzie, w żadnym sektorze boiska, w żadnym fragmencie meczu. Nawet trener, który uparcie trzymał na boisku Wawrzyniaka, nawet trybuny… Nie, trybuny trzeba pochwalić. Fanatycy z Gdańska szybko wyczuli pismo nosem i zaczęli prawdziwą fiestę: były okrzyki “jesteście najlepsi”, była meksykańska fala oraz tradycyjne “jeden, dwa, trzy, cztery… Mało!”.
Najbardziej ujmowała właśnie ta totalna wyjebka – w pozytywnym sensie, jeśli chodzi o zdrową szyderę trybun, w negatywnym, jeśli chodzi o pełne gracji i dostojeństwa przemarsze stoperów przy próbach powstrzymania pozorowaniu prób powstrzymania akcjach ofensywnych Korony.
Ale dość o Lechii, dzisiaj właściwie na określenie gry całej drużyny, jak i poszczególnych zawodników wystarczyłyby trzy, w porywach cztery litery. Na uwagę zasługuje też przecież Korona, która udowadnia, że nieprzypadkowe jest jej wysokie miejsce w tabeli. Owszem, z Lechią wygrałaby dzisiaj nawet reprezentacja Haiti z 1974 roku, choć przecież wiemy, że nie wszyscy zawodnicy z tamtego zespołu mogą samodzielnie się poruszać. Ale to nie umniejsza maestrii w poszczególnych zagraniach koroniarzy – fantastycznej asysty Żubrowskiego, świetnych dograń Rymaniaka, doskonałego rozdzielania piłek przez Możdżenia. Korona dostała frajerów, ale goliła ich w dobrym stylu, z gracją, nie stroniąc od zagrań nieoczywistych, technicznych, pomysłowych. Jasne, bardzo ułatwiał im robotę luźny wynik już po pierwszych kilku akcjach zaczepnych, ale ile zespołów przy 3:0 cofnęłoby się do siebie i klepało między stoperami? Korona z kolei załadowała pięć, a mogła jeszcze dołożyć szóstą z karnego, a znaleźlibyśmy jeszcze kilka kolejnych sytuacji, które mogli zamienić na gola.
Ten mecz wyglądał irracjonalnie nie tylko z racji przewidywań przed sezonem, finiszu poprzednich rozgrywek i sposobu, w jaki spędziły lato obie drużyny. Wyglądał irracjonalnie, bo przecież większość trenerów do swojej drużyny wolałoby wziąć Wolskiego, nie Cvijanovicia, Paixao, nie Górskiego. Sławczewa, nie Możdżenia, Milosa, nie Kosakiewicza, Kuciaka, nie Gostomskiego. A jednak. To banda Gino Lettieriego, “Banda Świrów vol 4.0”, zagrała koncert. Lechistów trudno dziś nawet określić mianem słuchaczy – oni nawet nie udawali zainteresowania widowiskiem fundowanym przez kielczan.
[event_results 375917]