Piłka reprezentacyjna diametralnie różni się od klubowej. Uczy cierpliwości. Każe czekać. Kluczowe mecze, bezpośrednio decydujące o czymś, będące prawdziwą piłkarską ucztą, zdarzają się rzadko. Na wielkich turniejach każde spotkanie może decydować o być albo nie być. W eliminacjach trzeba mozolnie budować swoją pozycję i ciułać punkty, żeby pod koniec spijać śmietankę. Przy szczęśliwym splocie okoliczności awans mogliśmy świętować już w czwartek – z Czarnogórą zagralibyśmy na luzie. Jasne, piłkarze chcieliby godnie podziękować kibicom za wsparcie, ale samo spotkanie nie wywołałoby tak wielkich emocji. Przy stanie 2:2 nie drżelibyśmy o pierwsze miejsce. Byłoby inaczej. Trudno oceniać, czy lepiej, czy gorzej. Na pewno obyłoby się bez takiego emocjonalnego rollercoastera.
Od samego rana widać było, że Warszawa żyje meczem. Z dworca centralnego raz po raz wyłaniały się chmary kibiców w biało-czerwonych koszulkach i szalikach. Okrzyki były tak doniosłe, że słychać je było pewno zarówno w Radomiu, jak i Otwocku. Żadne inne wydarzenie nie jest w stanie aż tak mocno wpłynąć na obraz Warszawy. Kibice na każdym kroku – na ulicach, w metrze, w tramwajach i w autobusach. Zimny jesienny dzień sprzyjał poruszaniu się komunikacją miejską, tym bardziej że każdy posiadacz biletu mógł tego dnia jeździć za darmo. Mniej więcej dwie godziny przed spotkaniem prowadzący na Stadion Narodowy Most Poniatowskiego został wyłączony z ruchu. Po chwili na co dzień szary obiekt zalały biało-czerwone barwy. W drodze na stadion raz po raz dało się dostrzec stoiska z gadżetami (niekoniecznie oficjalnymi), gdzie w szaliki czy czapki wyposażali się pojedynczy kibice. Wszystko to sprawiało, że w powietrzu czuć było atmosferę prawdziwego piłkarskiego święta. Nie było chyba osoby, która nie zdawałaby sobie sprawy, jak wyjątkowe chwile przyjdzie jej za moment przeżyć.
Na początku udałem się do depozytu. Prawdopodobnie trudno byłoby mi wejść na stadion z plecakiem wypchanym po same brzegi.
– Boże, jakie to jest ciężkie. Co pan tam targa?!
– Nic takiego. Laptop, jakieś ubrania i tego typu rzeczy.
– Normalnie powinnam panu to sprawdzić, ale nie wygląda pan na jakiegoś terrorystę, choć w dzisiejszych czasach to nigdy nie wiadomo. No ale zaufamy sobie, że nie ma tam bomby?
– Niech będzie.
No tak, nie była to najbardziej szczegółowa kontrola w moim życiu. Pamiętam, że kiedyś na jednym z meczów Gwardii Koszalin sprawdzali mi nawet czapkę i skarpety (!), więc różnica jest kolosalna.
Jeszcze zabawniej było podczas samego wchodzenia przez bramki. Już pomijając to, że nie sprawdzano, czy bilet na moje imię i nazwisko faktycznie należy do mnie. Ciekawa była rozmowa kibiców stojących obok mnie.
– Ty, kurwa, wziąłem dowód syna…
– Weź moje prawko, jesteś podobny.
– Co ty, pewnie nie przejdzie…
Przeszło.
Przed meczem zamieniłem kilka zdań z Christopherem Lashem. Anglikiem od piętnastu lat mieszkającym w Polsce i zafascynowanym naszym krajem, reprezentacją, jak i ekstraklasą, którą ogląda nałogowo.
– Kilka lat temu w polskiej piłce wszystko było negatywne. Narzekaliście na ligę, narzekaliście na kadrę. Teraz tego narzekania jest mniej, bo kadra zaczęła odnosić sukcesy. Możecie być szczęśliwi. Najbardziej podoba mi się to, że wokół piłki w Polsce zrobiło się weselej. Nie chcę używać zbyt górnolotnych słów, ale atmosfera na stadionie jest wspaniała. Wcześniej zdarzały się przecież okresy, w których nie było takiego zainteresowania i mody na kadrę. Pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków przez długie lata musiało słuchać od starszych powtarzania w kółko Macieju o 1974 roku… 74. rok, 74. rok, wszędzie ten mityczny 74. rok. Wychowywano ich w przekonaniu, że sukcesy to były kiedyś, a teraz nie są realne. Twoje pokolenie podchodzi już do tego inaczej. Ile ty masz lat?
– 19.
– No właśnie. Wy oczywiście pamiętacie niektóre porażki, ale dość szybko mogliście przestawić się na sukcesy. Wreszcie macie coś swojego. Na przykład taki Jan Tomaszewski jest oczywiście bardzo ważną częścią polskiej historii sportowej, ale teraz macie Szczęsnego – nie musicie się wstydzić. Był Lato, jest Lewandowski. Macie nowych idoli, to jest bardzo ważne i cenne.
Tak samo ważne i cenne jest to, jak ta kadra zjednoczyła ludzi. Jasne, doping nie powala na kolana, ale atmosfery mogą nam pozazdrościć na większości europejskich i światowych stadionów. Kiedy podczas meczu rozbrzmiał hymn naszej reprezentacji, cały stadion wręcz zadrżał. Na Narodowym nie ma podziałów, jak pisał na Twitterze Krzysztof Stanowski: nie ma zgód, triad czy układów, jest jedność. Może nieco „januszowa”, ale jednak jedność. Nikt nie szuka konfliktów, bijatyk, czy rzucania racami. Zamiast tego podczas hymnu reprezentacji Czarnogóry pojawiają się oklaski.
Daria Abramowicz, psycholog sportu:
– Na Stadionie Narodowym pojawia się narodowa tożsamość w bardzo pozytywnym kontekście. Te wszystkie biało-czerwone barwy, głośno śpiewany hymn przez naród z silnie zakorzenionym patriotyzmem… Gdyby piłkarze nie wykorzystali tak komfortowych warunków, mielibyśmy prawo mieć do nich pretensje. Na szczęście w ostatnich miesiącach nic takiego nie ma miejsca. Narodowy to twierdza z nieograniczonym wsparciem kibiców, na którym po prostu wypada grać o zwycięstwo. Mobilizacja musi być szczególna. Nasza reprezentacja wydaje się bardzo mocna psychicznie, trybuny działają na nią pozytywnie. Zdaje się, że najgorszym wynikiem w meczu o punkty był remis ze Szkocją. O szczególnej atmosferze mówią sami piłkarze, podkreśla to trener – to nie są tylko puste słowa.
Przyszła pora przekonać się o tym na własne oczy. Wchodzę na stadion, zajmuję swoje miejsce i standardowo podchodzi do mnie osoba, która uważa, że zająłem jej krzesełko. Dlaczego standardowo? Taka sytuacja spotkała mnie też na meczu Ligi Europy w Gdyni, czy chociażby raz w pociągu. Tam to jednak był prawdziwy hit. O moje miejsce kłóciły się dwie osoby, jedna powinna zająć je w innym wagonie, a druga w ogóle miała bilet na… inny pociąg.
– To chyba moje miejsce, z kolegami mamy krzesełka do piątego numeru włącznie.
– Nie no, masz na bilecie miejsce numer pięć, ja siedzę na pierwszym.
– A no, faktycznie… Sorry, pomyliło mi się, bo wstępnie zajęliśmy pięć miejsc, ale jednemu koledze nie przeszła karta kibica i musieliśmy anulować.
Aż przypomniał mi się moment, w którym kupowałem bilet. Sprzedaż ruszyła po północy, byłem przekonany, że po południu zostanie jeszcze spora pula biletów. Te rozeszły się jednak w zastraszającym tempie i w pewnym momencie sobie odpuściłem – nie ma szans, trzeba było wejść na stronę wcześniej. Później jednak, przeglądając poszczególne sektory, zauważyłem, że zwolniły się dwa miejsca. Jedyne dwa miejsca! Długo się nie zastanawiając, niezwłocznie zająłem jedno z nich. Jak się później okazało, skorzystałem na czyimś nieszczęściu.
– Możesz mi podziękować, że tutaj jesteś. (śmiech) Do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem temu mojemu koledze nie weszła ta karta kibica. Były jakieś problemy, a potem jego miejsce zostało już zajęte… Przez ciebie.
Na trybunach od samego początku spotkania panował spokój, choć przy groźnych akcjach, których w pierwszych minutach przecież nie brakowało, pojawiały się impulsywniejsze, momentami szalone reakcje. Gość siedzący niedaleko mnie po bramce Krzysztofa Mączyńskiego zdjął koszulkę i starał się napiąć mięśnie a’la Ronaldo. Naprawdę mam wątpliwości, czy próba upodabniania się do napastnika innej reprezentacji, mając we własnym ogródku Roberta Lewandowskiego, to na pewno dobry pomysł. Szybko się chyba zreflektował, bo po trafieniu Kamila Grosickiego już się nie rozbierał.
W pewnym momencie cały stadion burknął ze śmiechu, gdy Kamil Glik po raz kolejny użył uzdrawiających mocy swojej stopy. Pamiętamy mecz w Kazachstanie, gdy chcąc pośpieszyć leżącego i zwijającego się z bólu zawodnika rywali, sprawił, że ten momentalnie się podniósł. W meczu z Czarnogórą wykonał niedokładny przerzut, ale tym razem był w pełni usprawiedliwiony – z miejsca, w którym była piłka, odleciał spory kawałek murawy. Glik zwracał na to uwagę, zgłaszał pretensje do sędziego, w końcu Krychowiak wybił piłkę na aut. Po chwili nasz obrońca podszedł w to miejsce i przy użyciu stopy sprawił, że kawałek murawy wrócił tam, skąd wyleciał. Widać, że zawodnik Monaco przy tych wszystkich uleczaniach czy naprawach ma ogromny luz, którego jednak brakowało mu na boisku. Był jakiś taki nieswój. Popełnił kilka prostych błędów, zdarzało mu się nie nadążać za rywalami, raz obciął się tak, że Czarnogórcy stanęli przed stuprocentową sytuacją. Szczęście w nieszczęściu, że ani razu nie udało się im wykorzystać niedyspozycji naszego zawodnika. Na trybunach nikt nie zamierzał go krytykować – dominowało wsparcie. Tak samo, jak w sytuacji, kiedy Łukasz Piszczek zderzył się z Wojtkiem Szczęsnym. Gdy leżał na murawie, kibice zaczęli skandować jego nazwisko.
O okrzykach wspierających Arka Milika nawet nie muszę wspominać – to oczywistość.
W okolicach 78. minuty wszyscy myśleli już o fecie i odśpiewaniu hymnu. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że przyjdzie nam jeszcze przeżyć taki zwrot akcji. Kiedy Stefan Mugosa zdobył efektowną bramkę, kibicom nie pozostało nic innego, jak tylko wyrazić kilka fachowych opinii.
– Ale jebnął!
– Ale zapierdolił!
Po chwili 2:2 i… Chwila ciszy, konsternacja. To, co przez moment zdawało się nierealne, urzeczywistniło się – znaleźliśmy się u bram piekła. Jeden gol mógł zmienić wszystko. Nie każdy też pewnie zdawał sobie sprawę z wyniku meczu Danii z Rumunią, co tylko potęgowało napięcie. Na szczęście nasi piłkarze w odpowiednim momencie włączyli turbo. Parafrazując Tomasza Hajtę – w końcówce mieliśmy turbobramkarza, czterech turboobrońców, pięciu turbopomocników i jednego turbonapastnika. Wszystko zazębiło się w odpowiednim momencie. Feta mogła się odbyć.
W meczach kadry jest coś wyjątkowego. Na Narodowym udało nam się stworzyć prawdziwy dom tej reprezentacji, sprawić, że kibice już na kilka miesięcy przed danym meczem bukują sobie terminy i szykują się na wyjazd do Warszawy. Mój znajomy wymyślił sobie mniej więcej rok temu, że pojedzie na decydujący mecz z Czarnogórą. Przez ten czas zabukował sobie termin, odłożył jakieś tam pieniądze na wszystkie potrzebne wydatki, no i pojechał spełniać marzenia. Bo ta reprezentacja spełnia marzenia. Nie tylko piłkarzy, którzy są w środku tego wszystkiego, ale też każdego kibica, który ma przyjemność śledzić tę świetną generację piłkarzy.
Norbert Skórzewski