Autorem tekstu jest osoba niezwiązana z polską piłką, podobieństwo do wszelkich faktycznie istniejących osób – przypadkowe, a fabuła – fikcyjna. Tekst ma charakter żartobliwy i w żaden sposób nie ma na celu urażenia kogokolwiek.
Misie kolorowe, mamy to! Po [prawie] perfekcyjnym ogoleniu frajerów, jedziemy do Rosji po coś więcej, niż rozkładanie matrioszek. Czy było łatwo? Nie pierdolmy głupot, tak, było. A czy były przy tym wszystkim emocje? I to jakie! Ale po kolei.
Najpierw była Armenia. Kraj biedny, smutny, zacofany i nawet nie leżący w Europie. Wszyscy Makaroniarze, Żabojady, Helmuty i inne Sanczo Pansy przyjęli ten kraj do europejskich kwalifikacji tylko dlatego, żeby móc raz na jakiś czas na nich wpaść i poprawić sobie humor. I zanim powiecie, że Wujo to chyba ma amnezję i nie pamięta co za przejścia mieliśmy z nimi w Warszawie, to ja powiem jedno. Amnezji nie mam i nigdy nie miałem. Zwłaszcza po alkoholu. W przeciwieństwie do niektórych naszych piłkarzy, którym nie dość, że rzuciło się wtedy na pamięć, to jeszcze na wzrok, bo strzelali jakby mieli jaskrę. Z tego miejsca chciałbym pozdrowić naczelnego praktykanta nauki o duchach, czyli spirytologii, niezwykle uduchowionego Teologa Łukasza. Ale tym razem chłopcy poważnie podeszli do sprawy. Zamiast wieczornych seansów z wywoływaniem duchów, wieczorynka, ząbki, ręce na kołderkę i do spania. Nawet Ajwen wypił tylko dwa Radlery i szlus. Tak misiowi zależy, żeby pojechać na Mistrzostwa Świata. W końcu jedne już przegapił.
O samym meczu nie ma co się rozpisywać. Orzeł wylądował, spuścił wpierdol okolicznym wróblom i odleciał do siebie. Bo jak tu inaczej podsumować grę naszych „rywali”? W ataku Niecelyan, w pomocy Ogorkyan, w obronie Wozzweglayan, a w bramce Parodyan. No i jeden, jedyny sensowny piłkarz – Miki. Alex Ferguson kiedyś powiedział „dajcie mi Zidane’a i dziesięć kawałków drewna, a wygram wam Ligę Mistrzów”. W takim razie ja powiem jedno: albo Mikiemu jeszcze daleko do Zizou, albo trenerowi Armenii do Fergusona. A najpewniej jedno i drugie. To już większe problemy z gospodarzami od naszych piłkarzy mieli Mati i Gianni, jak rozmyślali czy powinno się mówić Armeńczyk czy Ormianin.
Po takim koncertowym meczu, wracaliśmy do siebie dopełnić formalności w meczu z Czarnogórą. Ludzie kochani, wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że to my mamy wyjść z kiełbasami do góry. My przejechaliśmy się po frajerach, Czarnogórcy zrobili z siebie frajerów, dostając w łeb od Duńczyków na własnym stadionie. My graliśmy w najlepszym składzie, z Lewym, młodym Szczęśniakiem, Skałą i Top Modelem w końcu dochodzącym do formy. A oni bez kapitana i podstawowego obrońcy. W dodatku mecz grany w naszym Orlim Gnieździe, na Narodowym. W miejscu gdzie żadna drużyna nie wywiozła choćby punktu w tych eliminacjach. 50 tysięcy gardeł krzyczących „Polska! Polska!” i kolejne miliony przed telewizorami. Puste ulice, matki trzymające swoje dzieci na rękach, wpatrzone w telewizor, marzące o tym, że noszą na rękach nowego Lewego, Krychę czy Szczęśniaka. Mieliśmy tym Czarnogórcom zgotować piekło i zgotowaliśmy. Przynajmniej w pierwszej połowie.
Bo to, co się stało w drugiej… Jak wiecie, mam bardzo ambiwalentny stosunek do Frania. Jego największą zasługą dla polskiej piłki nożnej było to, że nie spierdolił mojej roboty, którą wykonałem trenując Roberta. Ale ten pocieszny Franiu powiedział kiedyś jedną bardzo mądrą rzecz (tak, nawet jemu się to zdarzyło): „Jak masz frajera, to go duś! Jak się uda, to go puść! A jak zedrzesz koszulę z niego – szukaj następnego”. A tu nasze gwiazdy zaczęły grać tak, jakby było już po meczu. Aż jeden pasterz załadował nam bramę z przewroty. Siedziałem wtedy z Łysym i Zibim na trybunie honorowej i mówię:
– Zbysiu, coś się tutaj wymyka spod kontroli…
– Spokojnie, Wujo, wszystko jest pod jak najlepszą…. kontrolą. Wiadomo, że nie można zagrać 90 minut w takim samym wysokim tempie. Mamy wynik, nie patrzymy na innych, możemy stracić jeszcze jedną bramkę. Poza tym, ten Czarnogórzec strzelił bardzo ładnego… gola.
Ledwo skończył mi odpowiadać, a tu druga wpadła! 2:2 i nerwówka! Łysy patrzył na Zibiego i nie wiedział co powiedzieć. Chyba trochę głupio się czuł, bo to tak, jakby zaprosili go na wesele, a skończyłby na stypie. Rudy z kolei patrzył na Łysego i był jeszcze bardziej zamurowany.
– Ale przynajmniej strzelił bardzo ładnego gola! – powiedziałem Zibiemu, czym rozluźniłem napiętą atmosferę na loży.
Przez dwie minuty byliśmy cholernie blisko piekła. Aż on wziął sprawy w swoje ręce. Prawdziwy Pan Piłkarz. Jednoosobowa armia, która została wyszkolona przeze mnie osobiście w Zniczu Pruszków. Ostatnio redaktor Milewski napisał tekst, w którym twierdził, że nasza, polska taktyka pod tytułem „jazda na dupach” to chuj wielki i szelki w porównaniu do zachodnich tiki-tak i innych catenacciów. A tu co? Piłkarz światowej klasy pokazuje, że nie ma straconych piłek. Że on prędzej padnie, niż odda bez walki futbolówkę będącą przy nodze przeciwnika. I dziękuję, Czarnogórcy czuli presję i się pogubili jak ciotka w Czechach. 3:2 i już właściwie po meczu. Stadion ryknął tak, że jak ten krzyk doszedł do Kopenhagi, to Duńczycy z wrażenia narobili w galoty i dali sobie wbić sztukę grającym w dziesiątkę Rumunom. Przez chwilę były nerwy, ale nie ma co wieszać psów na chłopakach, tylko pogratulować im oraz Adamosowi, z którym mam dobry kontakt. Wykonali zadanie, lecimy do Rosji! Mam nadzieję, że Grosik w szatni zadbał o odpowiednią oprawę muzyczną:
Wracając do Lewego, z nim to jest w ogóle ciekawa historia. On już w Zniczu Pruszków pokazywał niesamowity talent. Ale przy tym był (i cały czas jest!) skromnym, normalnym chłopakiem. Kiedyś po treningu nawet poszedł zbierać pachołki i ściągać siatki. Jak to zobaczyłem, zawołałem:
– Robert! Co ty robisz?! Do mnie, już!
– Ale Panie trenerze, muszę pościągać sprzęt – odpowiedział mi zmieszany.
Spojrzałem na resztę drużyny, w tym na najstarszych i powiedziałem do nich:
– Gary! Czego tak stoicie, jak te fiuty w burdelu?! Zapierdalać po sprzęt, raz!
– Panie trenerze, ale to najmłodszy powinien zbierać – odpowiedział mi jeden z zawodników.
– Misiu kolorowy, jakby nie Robert, to ty byś co miesiąc nie zbierał takiej wypłaty. Jak jeszcze raz zobaczę, że Robert nosi sprzęt, to bójta się Wójta!
To był ostatni raz za mojej kadencji w Zniczu, kiedy Lewy zbierał pachołki.
Skoro już jesteśmy przy Lewym, którego wychowaniem mogę się pochwalić i przy Zniczu, który również może sobie pogratulować, że postawił na tego chłopaka, to wypada napisać coś do klubu, który wybitnie nie powinien chwalić się tym, że miał u siebie Arruabarrenę Roberta. Jeden pracownik tłumaczył, że to napisali z kronikarskiego obowiązku, że przecież w stołecznym klubie był i grał. Panowie, powiem wam jedno: z kronikarskiego obowiązku to powinniście napisać, że Robert nie grał w Legii, tylko w jej rezerwach, a jak złapał ciężką kontuzję, to sprzedaliście mu takiego kopa w tyłek, że doleciał aż do Pruszkowa. O Szczęśniaka nikt się tak nie dopieprza. Chłopak miał ofertę z Arsenalu na stole i jak zobaczył, jak potraktowaliście Lewego, to sam przytomnie spierdolił. Panowie, reprezentujecie Warszawę, a czasami zachowujecie się tak, jakbyście byli z Otwocka.
Na zakończenie, coś pozytywnego. Ostatnio, z okazji 25. rocznicy, odbyło się spotkanie ostatniej drużyny piłkarskiej, która przywiozła medal olimpijski. To najbardziej mnie cieszy, że po tylu latach atmosfera jaka zbudowała się w tamtym zespole, nigdzie się nie ulotniła. Zajęło by mi za dużo czasu i miejsca, żeby wymienić wszystkich, którzy pojawili się na spotkaniu, jednak wszystkim Wam, którzy się pojawiliście, serdecznie dziękuję! Trzymam kciuki za to, żeby obecna Reprezentacja Polski, prowadzona przez Adamosa, powtórzyła, albo nawet przebiła osiągnięcie z Barcelony na mistrzostwach świata. Ten sukces ma już wystarczająco długą brodę, żeby jej w końcu nie ogolić.
WUJO
[Zdjęcie główne: Lewy po strzeleniu bramki na 3:2 na Stadionie Narodowym w meczu Polska-Czarnogóra.]