Adam Walczak grał w Zawiszy, Bałtyku, Widzewie, w sumie ponad 150 razy biegał po boiskach na najwyższym poziomie w Polsce. Zna smak europejskich pucharów, zna dumę noszenia biało-czerwonej koszulki z orłem na piersi, bo występował w kadrze, również seniorskiej. Pracował z Lenczykiem, Łazarkiem, Geszkem, grał choćby z Czyżniewskim, Łapińskim, Surlitem, Zgutczyńskim, Smolarkiem, Dziubą. Dziś można go znaleźć w szkole, gdzie uczy wychowania fizycznego. Zapraszamy na rozmowę.
Dzieci pytają pana o przeszłość, czy to pokolenie żyje bardziej Ronaldo i Messim?
To na pewno, ale czasem znajdą mnie na Wikipedii, podejdą i spytają „to pan?”. Trudno im potem uwierzyć, że nauczyciel z gimnazjum, teraz podstawówki, grał w ekstraklasie. Też czasem jak nie ma sposobu na dotarcie do jakiegoś dziecka, bo jest odporne na wszystko, to można mu powiedzieć – chciałbyś gdzieś tam wyżej pograć? To wróć na ziemię, nie możesz się obijać. Jednak nie myślałem, że będę nauczycielem, bo byłem raptusem, a dzieci trzeba trzymać w ryzach, nie objawiając przy tym wybuchowego charakteru. Też nie mogę narzekać, kontakt mam chyba dobry z tymi dzieciakami.
Jakim był pan piłkarzem?
Nie bałem się, po prostu. Jak już coś pomyślałem, to wykonywałem. Finezji w tym wielkiej nie było, ale moim atutem była lewa noga. Nie wiązałem tak jak Okoński krawatów, ale potrafiłem kopnąć te namoczoną, ciężką piłkę na kilkadziesiąt metrów, zaskoczyć przeciwnika. Wykonywałem rzut wolne – niby prosta sprawa, bo facet ma młotek w nodze, ale to jeszcze trzeba trafić.
Często pan trenował ten element po treningu?
Często, bardzo często i karne też. Bramkarze chętnie zostawali, na przykład Czyżniewski, Bolesta. Chcieli bronić, a myśmy chcieli strzelać. Nie powiem, ile to było powtórzeń dziennie, 100, czy ile, zależało od dnia. Podchodziło się do tego na zasadzie: ile razy się chce, tyle zrobię.
Ze względu na lewą nogę mógł pan zrobić większą karierę na lewej obronie?
Zaczynałem tam. W młodzieżówce byłem tam i na środku, potem przesunęli mnie na stałe na środek. Lubiłem mówić – wiele rzeczy można było przewidzieć, zaradzić, jak się przeczytało grę. To jest w gruncie rzeczy „myślowy” sport. Jednak, odpowiadając na pytanie, chyba tak, na lewej stronie mógłbym zrobić większą karierę. W 1982 roku, jak Kopa był trenerem Legii, to mnie zaprosił do Warszawy, ale się nie dogadaliśmy. On mówił właśnie o lewej obronie. Ja już miałem żonę i dziecko, chciałem mieszkanie, jak każdy, on powiedział, że wynajmą mi coś na Fortach Bema, rozeznałem się i tam był takie warunki nie bardzo, bardziej dla kawalera.
Pewnie jakby pana bardziej chcieli, to jednak zaproponowaliby coś lepszego.
Też tak pomyślałem. Nic na siłę. Wzięli Wdowczyka, tak to się skończyło. Pewnie mogę żałować, bo jakbym wskoczył, to był jednak inny poziom niż Bałtyk, on się bronił przed spadkiem. Tego się jednak nie cofnie, żona nie namawiała na wyjazd, chyba nawet nie wiedziała.
Były inne propozycje?
Był krótko Górnik Zabrze, ale temat szybko upadł.
ZAWISZA BYDGOSZCZ, 1978-1980
Zaraz po technikum wzięli mnie do wojska, bo nie zdążyłem złożyć papierów na studia. Zawisza się upomniał na jesieni i tak wyszło, że ostatecznie w styczniu był pobór i wzięli mnie do Bydgoszczy. Sam siebie nie umiem oceniać, ale bardzo nalegali – mój tata był sędzią i obracał się w środowisku, mówi: „musisz jechać, bo inaczej trafisz do jednostki karnej”. Poszedłem do prezesa Bałtyku, stwierdziłem, że muszę jechać, bo karna jednostka to jednak była słaba opcja. A trochę miałem żalu do Bałtyku, że nie załatwili tego przez stocznię, bo nie miałem w planach się przenosić. Czwartego stycznia zostałem wcielony do wojska. Pierwszy tydzień byłem w hotelu, później złożyłem przysięgę i poszedłem na kompanię sportową. Jak zobaczyli młodych, to zaczęli gonić, tłamsić, robić musztrę.
Była fala?
Ze dwa razy rejon w nocy sprzątałem, później poszedłem do kierownika sekcji i mówię – albo chcecie, żebym grał w piłkę, albo chcecie, żebym był w wojsku. Po nocach budzą, a na trening trzeba było iść, czy na mecz jechać. W końcu przenieśli nas z powrotem do hotelu. W 1978 roku miałem debiut w pierwszej lidze, w wieku 20 lat i dwóch miesięcy. Na Wiśle w Krakowie, potem graliśmy u siebie z Szombierkami, a potem na Legii. Tam Deyna, Kusto, a wygraliśmy 1:0, choć nabiegałem się jak diabeł za nimi. Sędziował Kasprzak z Gdańska, w pewnym momencie nie szło dogonić Nowaka. Zrobiłem wślizg, wyciąłem go, a sam by jechał. Kasprzak potraktował mnie tylko żółtą, może przez znajomość z ojcem, bo to był jego kolega. Pamiętam też Deynę – on uchem kiwnął, a ja pobiegłem w drugą stronę. Naprawdę! Biegł prosto, ja skręciłem, nie wiem dlaczego. Jakiś bajer zrobił, już nie pamiętam, ale tak sugestywny, więc pomyślałem, że w tamtą stronę musi pójść. A nie poszedł, dalej biegł.
To najlepszy piłkarz, przeciwko jakiemu pan grał?
Myślę, że tak. Bawił się. Niby był ślamazarny, a zawsze zdążył zagrać piłkę i ją uderzyć.
W Zawiszy spotkał pan też Łazarka, który prowadził pana w Bałtyku.
Mam złe wspomnienia – była część zawodników, która mieszkała w mieście, a część w tym hotelu. On nie za bardzo dobrze postępował, bo jak nie szło, to napuszczał hotel na miasto – że ci drudzy się szwendają, a ci pierwsi nie wiadomo co robią w hotelu. On to na pewno pamięta, bo zarząd klubu nas zwołał bez Łazarka, zaczęły się skargi i powiedziałem to, co teraz tobie. W Bałtyku wszystko było fajnie, a tutaj zwalał winę na jednych bądź drugich, nie na siebie. Zamotał się sam.
Ostatecznie, specjalnie długo w Zawiszy pan nie był.
Zawisza był wtedy w pierwszej lidze, później spadliśmy i w drugiej lidze graliśmy mecz z Bałtykiem. Gdyby Bałtyk wygrał, to on by awansował, a padł remis 0:0. Nam to wystarczało do awansu. Nie miałem rozdartego serca, bo jak wychodziłem na boisko, to nie kalkulowałem. Potem zresztą na wiosnę wróciłem do Bałtyku i pomogłem w awansie, nie wiem, czy jest wielu piłkarzy, którzy awansowali rok po roku.
BAŁTYK GDYNIA, 1975-1977, 1980-1985, 1989-1990
Tamten Bałtyk to była fajna drużyna, raz zajęliśmy szóste miejsce, mając tyle samo punktów co trzeci zespół i punkt mniej niż wicelider. Pamiętam, że w meczu Pucharu Intertoto z Goeteborgiem, to Szwedzi nam zapakowali papier toaletowy do autokaru, taką biedę widzieli w Polsce. W Bałtyku grali zawodnicy rutynowani, ale i młodzi. Dobrze się zgadaliśmy – w szatni jak było źle, to leciało wszystko, ale jak na boisku coś nie grało, to wszyscy byliśmy razem. Graliśmy o nasze pieniądze i naszą satysfakcję. W szatni bywało ostro – na przykład ja z Czyżniewskim się styknąłem, tu mam jeszcze bliznę na brodzie, skoczyliśmy sobie do gardeł, ale chłopacy wpadli, rozdzielili i koniec. Powodu kłótni nie pamiętam dokładnie, czy chodziło o pieniądze, czy żeby coś załatwić. Byłem kapitanem, powiedziałem, że coś będzie, to się akurat opóźniało, on stwierdził, że ja, jako kapitan, powinienem to iść załatwić. A przecież chodziłem, bo też mi zależało. Zaczął pyskować i jakoś poszło, nie pamiętam, który pierwszy doskoczył, ale za chwilę wszystko było w porządku. On bronił, ja przed nim grałem, nie mogłem mu robić na złość, ani on mi, bo byśmy robili na złość całej drużynie.
W Bałtyku się nie przelewało, prawda?
Nie, nie. Zazdrościliśmy zespołom ze Śląska, Legii, Widzewowi.
Ale i tak byliście klubem numer jeden na Pomorzu.
Wtedy tak, Lechii nie było praktycznie. Od Arki byliśmy wyżej w tabeli, choć zremisowaliśmy u nich, a u siebie przegraliśmy trzy zero, Tomek Korynt strzelił dziwne bramki – głową z 16 metrów. On jednak mógł to zrobić, lecz po mieście chodziły później głosy, że myśmy odpuścili, by oni się utrzymali, a nie było czegoś takiego.
Natomiast faktem jest, że między Arką a Bałtykiem nie było wrogości.
Nie, my się znaliśmy – poza boiskiem byliśmy kolegami! Taka atmosfera, że coś trzeba, to raczej od kibiców wychodziła, większymi fanatykami byli oni, myśmy po prostu wychodzili na boisko z przeświadczeniem, że chcemy wygrać. Graliśmy przecież o pieniądze. Natomiast ja trafiłem w słaby okres, bo w Polsce nie było pieniędzy, górnictwo i huty funkcjonowały, ale tutaj tylko jakiś czas byliśmy na etacie, potem zostaliśmy stypendystami sportowymi. Nie bardzo to wyglądało.
*
Proszę spojrzeć, tutaj mam wyróżnienie, otrzymałem takie dwa:
Kontuzje mnie omijały, a jak już, to goiły się jak na psie. Najdłużej pauzowałem, gdy miałem odbitą piętę. Geszke był trenerem w Bałtyku. Zawiózł mnie do wojskowej akademii, do Łodzi, tam dopiero specjalistycznymi zdjęciami stwierdzili, że mam na pięcie stan zapalny. Geszke cały czas myślał, że chcę odejść i walę symulkę. Ze mną pojechał, by nie było przypadkiem jakiegoś oszustwa. Tam się przekonał, że jednak miałem uraz. Dostawałem zastrzyki w to miejsce i jak ręką odjął, a nie mogłem wcześniej chodzić, tak mnie bolało. Geszke mówił: – Kombinujesz coś, klub chcesz zmienić!
*
Po każdym meczu Sport oceniał punktowo zawodników w klasyfikacji “Złotego Buta”. Tutaj byłem wysoko jak na obrońcę, czwarte miejsce:
*
Proszę, to jest Bałtyk z moich lat. Stanisławczyk, Pokorski, Mojsa, Małachowski, Sieradzki, Rzepka, Wachełko, Walczak, Kędzia, Bikiewicz, Krauze, Gierszewski, Zgutczyński, Melcer, Zakrzewski, Wachowiak, Bemowski, Omelianiuk i Paździor. Pamięć mam, fajna ekipka.
WIDZEW ŁÓDŹ, 1985-1989
Tamten Widzew nie był już najmocniejszy, po tych meczach pucharowych nastąpiła zmiana pokoleniowa, chociaż nazwiska wciąż były. W bramce Bolesta, dalej Smolarek, Wójcicki, Wraga, Ćwiątek, Surlit, Dziuba…
Łapiński.
Tak, on przyszedł po dwóch latach.
Wziął go pan w opiekę?
Tak można powiedzieć. Na tej samej pozycji graliśmy, to człowiek go trochę wprowadzał. Łapał szybko to, co się mówiło. Miał warunki, był sprawny fizycznie. Dobrze się z nim współpracowało na boisku, też sporo zależało od tego, jak nas trenerzy ustawili – Grębosz, Lenczyk.
Lenczyk miał już wtedy swoje specyficzne zachowania?
Coś się mu powiedziało, to stwierdzał: „jest temat”. I tyle, nie wiedziałeś, czy coś za tym dalej pójdzie, czy nie, na tym się po prostu kończyło. Skarżyliśmy się mu – nie ma sprzętu, wypłata za późno i tak dalej. Odpowiadał: „jest temat”. I koniec! Niby, że rozwiąże sprawę, ze jest temat do gadki z działaczami, ale nic z tego nie wychodziło. Trzeba było samemu rozwiązywać problem. Nie wiem czy tego jego zasady były dobre, czy nie, był mało komunikatywny. Te jego ćwiczenia słynne też już miał, zawsze coś wymyślił. Czułem się po nich dobrze, ale trener nie możę tylko ustawiać piłkarzy, musi też umieć pogadać z zawodnikiem, wydobyć z niego to, co w nim widzi. Bo to jest umiejętność – widzieć coś, ale to nie wystarczy, by piłkarz zrobił to, czego się od niego oczekuje. Trzeba go zmotywować, wtedy będzie grał lepiej.
Przez te swoje zachowania nie objął w końcu kadry?
Tego nie mogę powiedzieć, ale może. Był skryty. Jak się ma zespół, to trzeba czasem coś głupiego palnąć, żeby rozładować atmosferę. A tam było wszystko na poważnie, zabrakło tego luzu.
Kto był najlepszy w Widzewie?
Wielu mieliśmy dobrych piłkarzy, na przykład w środku pola, ale każdemu można coś przyczepić. Taki Jaworski – trochę leń, bo wrócić się to już ciężko było, a miał biegać od pola karnego do pola karnego. Nie wywiązywał się z tego zawsze. Aczkolwiek miał drybling, zagranie długiego podania. Więc jak mówię: każdemu można złą łatkę nadać.
Pan, jaką miał?
Za nerwowy byłem. Nie, że przed meczem, tylko na meczu. Zawsze byłem tym ostatnim, który decyduje i krzyczałem, żeby ktoś się przesunął, bo coś może być. Kolega udawał, że nie słyszy, a miałem rację i trzeba było gonić gościa. Jednak nie kłóciłem się z kolegami, broń boże, tylko wolałem powiedzieć raz głośno, niż trzy razy szeptem. Może to było źle odbierane.
Tamta szatnia Widzewa była imprezowa?
Nie. Za moich czasów w Widzewie to nie było takiej atmosfery, mieliśmy Smolarka, Wójcickiego, Bolestę – reprezentanci, chodzący swoimi ścieżkami. Jak ja chodziłem na piwo, to góra wtorek, jeśli w sobotę był mecz, ale nie, że wiadro wypić, tylko w ogóle.
Wiadomo, że to nie był najmocniejszy Widzew, ale trzecie miejsce udało się zająć i zagrać w pucharach.
Graliśmy z Galatasaray, tam przegraliśmy 0:1, tu było 2:1. W tych meczach chyba nie grałem, ale pamiętam, że nie szło nam. Jak tam zrobili doping… Szatnie były pod trybuną główną, to aż ziemia dudniła. Ryczeli, darli się. Trochę nas stłamsili mentalnie.
REPREZENTACJA
W seniorskiej kadrze ma pan cztery spotkania, tyle że z dwoma zespołami. Hiszpania i Japonia, przeciwko tym drugim, kiedy kadra B zagrała pod szyldem kadry A.
Jak sprawdzić ile zagrałem w reprezentacji, licząc od tej juniorskiej, to koło 70 meczów. Tyle razy hymn grali. Z Hiszpanią zagrałem na lewej obronie i naprzeciwko mnie wystąpił gość szybszy jeszcze od Kusty. Zszedłem w przerwie, razem ze Smolarkiem.
Czuł pan, że stracił szansę?
Trochę. Choć tak naprawdę nie dostałem prawdziwej. Prawdopodobnie byłoby inaczej, gdyby został Kulesza, a po Okęciu jemu podziękowali i przyszedł Piechniczek. Zaczęło się powoływanie południa Polski, oprócz Janusza Kupcewicza nie było nikogo innego. Znając Kuleszę, on nigdy nie postępował tak, że dawał jedną szansę i w przypadku niepowodzenia już ciebie nie było. Nie mówię, że na pewno dostałbym drugą, ale może. Kulesza to był fachowiec, taki tata, nie krzyknął na nikogo. Spokojny człowiek.
Z Piechniczkiem miał pan jakikolwiek kontakt?
Nie.
A tamten wyjazd do Japonii jak pan wspomina?
No jak, dla mnie z demoludów, to wyrwałem się do innego świata! W hotelu, w którym mieszkaliśmy, te panie, które sprzątały, to zawsze jak przechodziłeś stawały na baczność i się kłaniały. Wyszliśmy do autokaru i stoimy – okazało się, że tam jest ruch lewostronny, więc drzwi były z drugiej strony (śmiech). A chwilę postaliśmy, bo się zastanawialiśmy, gdzie tu wejść – Japonia, taka technika, to myśleliśmy, że się coś wysunie! Shinkansenem jechałem, 220 czy 240 na godzinę. Co do sekundy przyjechał, jak się drzwi otworzyły, to wybiła godzina, która była w rozkładzie. Myśleliśmy – 5, 10 minut w tę, czy w tę, to bez różnicy, a tutaj wszystko punktualnie.
Jak Japończycy wyglądali sportowo?
Słabsi fizycznie, technicznie też. Tam dopiero to chyba wszystko się zaczynało, to był rok 1981, styczeń. Pamiętam, bo miałem ślub i w podróż poślubną do Japonii z kolegami pojechałem. PZPN zafundował!
Wierzył pan po tym wypadzie jeszcze w wyjazd na mundial?
Oj, już chyba nie. Jak Piechniczek przyszedł, to już nie, było widać, jaki zwrot nastąpił. Ale to normalne, znał rejon południa Polski.
– Nigdy mnie nie zawiódł, jego forma nigdy nie spada poniżej określonego poziomu. Nie bez znaczenia jest fakt, iż jest zawodnikiem lewonożnym. Wnosi na boisko opanowanie oraz spokój. No i humor. Mówił o panu Waldemar Obrębski, trener kadry olimpijskiej.
Nie można było zachowywać się poważnie jak krowa na lodzie w tym wieku. Wtedy w eliminacjach do Igrzysk w Los Angeles z 1984 roku zajęliśmy drugie miejsce, ale i tak nie dostalibyśmy się na turniej. Wygrał DDR i nie pojechał, pojechała więc wtedy trzecia Norwegia.
SZWECJA, 1990-1994
Szwecja się wzięła z Widzewa. Zacząłem dopytywać, powiedzieli, że mają jakiegoś gościa i mogą załatwić. Tam była dla nas bajka – spokój, cisza, wszystko poukładane. Grałem w takiej regionalnej lidze, za 1000 dolarów miesięcznie. To było „piniądzów” a „piniądzów”, tylko jak tam się pojechało, to już nie było ich tak dużo. Sportowo liczyła się siła, wybieganie, zdrowie. Taka szwedzka piłka. Dawałem radę, Andrzej Zgutczyński był ze mną. On bramy walił, ja mu dogrywałem, albo on mnie.
Myślał pan, żeby tam zostać?
Myślałem przez moment. Oni mi proponowali to od samego początku. Szwedzi to życzliwi ludzie, dotąd mam kontakt, jeden się zapytał, czy nie miałbym trenera dla nich. Zobaczymy, może ktoś się zgodzi, bo to jest jednak wyjazd do innej mentalności. Wtedy, w Polsce, szło się do kolegi, pukało do drzwi i on wpuszczał do środka, na piwko, czy żeby coś obejrzeć. Tam trzeba było się zapowiedzieć, bo jak zapukałeś znienacka, to gość z tobą pogadał, drzwi zamknął i tyle. Po dwóch latach się jednak otworzyli. Lecz żona nie chciała zostać, chciała wracać do rodziny.
Mimo biedy panującej w Polsce?
No tak, tam inny świat wtedy był, za wzór się Szwecję, ale teraz nie wiem, czy bym chciał tam iść. Wiadomo, co się dzieje.
*
W takich warunkach żyłem:
*
Czuje się pan spełniony?
Jeżeli można mówić o spełnieniu, to jestem. Zagrałem ileś spotkań z orłem na piersi, obojętnie czy był to orzeł ludowy, czy inny, ale orzeł. Zawsze można było coś zrobić lepiej, więc nie powiem, że wszystko poszło na 100%, tak jak bym sobie życzył. Jednak nie mam do nikogo pretensji. Wnuczkom będę miał co opowiadać – zawsze to przyjemnie, że jest taka historia, a może i one też się poczują dumne, że mają takiego dziadka.
PAWEŁ PACZUL