Gdy jesteś drużyną pokroju Anderlechtu Bruksela i jedziesz na Allianz Arena, najprawdopodobniej już przed startem możesz zakładać, że niewiele tam ugrasz. Nie te okoliczności, nie ci piłkarze, słowem – nie ta półka. Jeśli jednak zrobisz wszystko jak należy i dopomożesz szczęściu, możesz pomyśleć sobie, że może zdarzy się cud na miarę tego, gdy ostatnio kanapka spadła ci na ziemię masłem do góry. Anderlecht postanowił jednak zrobić coś zupełnie przeciwnego i już na starcie… kompletnie spaprał sobie ten mecz.
W zasadzie po akcji Roberta Lewandowskiego w jedenastej minucie było już po herbacie. To spotkanie Belgom mogły uratować wtedy już tylko plagi egipskie, które nagle, w jednym momencie spadłyby na Bayern. To wtedy bowiem Lewy wyszedł sam na sam (kapitalne przyjęcie kierunkowe klatką, top, top, top), lecz nie zdążył nawet oddać strzału, bo akcja została szybko przerwana poprzez sprowadzenie Polaka rękami do parteru. Sędzia zinterpretował to zdarzenie jednoznacznie – karny i czerwo dla Kumsa. Mamy jednak spore wątpliwości, czy jedenastka się należała – faul oczywiście był bezdyskusyjny, ale nie mamy pewności, czy nie wskazalibyśmy na rzut wolny niemal na linii szesnastego metra. Lewy maksymalnie opóźnił swój upadek, przez co sędzia chyba trochę dał się nabrać. To już jednak ani nie problem Polaka, ani nasz. Gwoli formalności – Lewy zamienił tego karnego na gola, ale to przecież oczywiste.
Tak jak napisaliśmy – wtedy na trybunach nikt nie pytał już “czy Bayern wygra”, a po prostu “ile?”, choć podobnych dylematów zdawali się nie mieć piłkarze z Monachium, bo grali jakoś tak niemrawo, bez parcia, nieprzekonująco. Czasami z dystansu straszył Tolisso czy Robben, Lewy miał swoją okazję z wolnego (w mur), przewrotką próbował Martinez (bramkarz wyjął), ale ogólnie Anderlecht cały czas trzymał kontakt i niespodziewanie… mógł (i w sumie powinien) nawet wyrównać. Było to wynikiem fantastycznej kontry, po której Hanni wystawił piłkę jak na tacy do Chipciu, lecz ten trafił w słupek. Zanim doszło do tej akcji, inną – też względnie ciekawą – wyprowadził Teodorczyk. Ostatecznie Stanciu nie zrozumiał intencji swojego kolegi z zespołu i nie znalazł się w odpowiednim miejscu, przez co pozostało mu już tylko oddanie nieco desperackiego strzału. Na marginesie, była to jedna z nielicznych akcji, przy której jakikolwiek udział zaliczyć mógł Teodorczyk. Tak generalnie gdyby Polak został w Brukseli i porobił kilka interwałów, nie czułby pewnie specjalnej różnicy. W dużej mierze był to dla niego intensywny trening biegowy. Suele przestawiał go jak starą szafę, obrońcy raczej wyłuskiwali mu piłkę spod nóg, przegrywał pojedynki, o ile w ogóle miał ku nich okazję. Bo zwykle czekało go bieganie, bieganie, bieganie.
Bayern zaczął wyjaśniać losy tego meczu dopiero w okolicach 60. minuty i jeśli mielibyśmy opisać jego grę do tego momentu jednym słowem, byłoby to słowo: cierpliwość. W zasadzie cały czas to Bawarczycy dyktowali tempo meczu, ale nie bardzo potrafili rozgryźć rywala. Aż w końcu obrona Anderlechtu musiała urządzić sobie drzemkę – wtedy na wolne pole płaską wrzutkę z prawej strony posłał Kimmich, defensorzy byli przekonani, że za ich plecami nikogo nie ma i ogólnie luzik-arbuzik. Był tam jednak Thiago, który dopełnił dzieła zniszczenia. Od tego momentu Bayern – czując luz – napierał po to, by wycisnąć z tej cytryny jak najwięcej. Takim sposobem gola główką po rogu zdobył Suele (gol nieuznany, ponoć odepchnął przeciwnika, ale powtórka wskazywała coś innego), takim sposobem Lewy biegnąc skrzydłem nie wystawił Robbenowi piłki na setkę wikłając się w niepotrzebny drybling, takim sposobem też Boateng po mistrzowsku dostrzegł wybiegającego Kimmicha, posłał piłkę między dwie linie, a młody Niemiec – także po mistrzowsku – położył bramkarza i wpakował do pustaka.
Ogólnie rzecz biorąc widzieliśmy bardziej przekonujące zwycięstwa w wykonaniu Bayernu. Gdy jednak drużyna wygrywa 3:0, nietaktem byłoby jakiekolwiek narzekanie.
Bayern – Anderlecht 3:0 (1:0)
Lewandowski 12′, Alcantara 65′, Kimmich 90′
Fot. FotoPyK