25 czerwca 2014. Finał pierwszej edycji Centralnej Ligi Juniorów. Drużyna Wisły Kraków po ugraniu skromnego wyniku na własnym boisku (2:1), nie jedzie na rewanż przy Kałuży jak na ścięcie, ale na luz też nie może sobie pozwolić. Ma pełne prawo myśleć o zwycięstwie, ale zakładanie go przed meczem byłoby sporych rozmiarów faux pas.
Na miejscu okazuje się, że Wisła przekonująco wygrywa z Cracovią. Gdybyśmy tak napisali, byłoby to wielkie niedomówienie.
Na miejscu okazuje się, że Wisła wyciera Cracovią podłogę. To wciąż nie jest określenie, które uczciwie oddaje przebieg meczu.
Na stadionie Cracovii pada wynik 10:0. Słownie – dziesięć do zera. Pojedynek gołej dupy z batem? Bardziej pojedynek gołej dupy z bombą atomową. Tak czy siak żadne słowa nie oddadzą rozmiarów tego POGROMU. Najlepszym wstępem do dalszej historii będzie po prostu rzucenie na niego okiem.
***
Przemysław Lech (kapitan zwycięskiej drużyny): – Po meczu prezes Boniek napisał na Twitterze: dwójka stoperów, dziesiątka i siódemka są gotowi na Ekstraklasę. Ja byłem tą dziesiątką.
Pomyślałem sobie: jest pięknie.
***
Dariusz Marzec (trener zwycięskiej drużyny): – To dla mnie niewiarygodne, że Cracovia doszła aż do finału. Miała trenera Pawła Zegarka, który zawsze miał ogromne szczęście. Rok wcześniej potrafiliśmy na końcu walki o mistrza zgubić wszystko w ostatnich kolejkach, z czego skorzystała Cracovia, która nie mając żadnych szans w wyścigu ostatecznie została wicemistrzem. Psim fartem, bo przez cały sezon była gorsza od nas. W sezonie, w którym starliśmy się w finale, Cracovia awansowała do ćwierćfinału znów w ostatnich kolejkach. W półfinale przegrywała już z Pogonią 0:3, lecz wyciągnęła na 3:5, a w rewanżu… sama wygrała 5:3. Cracovia nie doszła do finału umiejętnościami, a determinacją i fartem. Przed finałem obawiałem się zatem tylko jednego: farta.
Przestrzegałem chłopaków, że “Pasy” mają nieprawdopodobne szczęście i musimy być bardzo zdeterminowani. Na naszym stadionie strzeliliśmy tylko dwie bramki, a mogliśmy dużo więcej. Nagle oni oddali strzał i wpadło po rykoszecie na 2:1. Znów dopisało im szczęście – na wyjeździe to nie taki najgorszy wynik. Gdy Czesiek Michniewicz robił analizę meczu, pokazał tylko nasze akcje.
– Czemu pokazywałeś tylko nas? – spytałem go.
– Darek, a kogo miałem pokazywać? Przecież oni nic nie grali.
Cały mecz przeglądał i nic pozytywnego o Cracovii nie znalazł.
Przemysław Lech: – My z kolei trafialiśmy na samych trudnych rywali. Już przy Zagłębiu Lubin z Krzysiem Piątkiem, Jagiełło czy Kubickim wszyscy mówili, że odpadniemy. Potem Lech – i znowu to samo. A my wygraliśmy ze znaczną przewagą.
Kamil Kuczak (strzelec trzech bramek w finale): – Dla wielu z nas finał juniorów starszych był szczególny, bo przecież rok temu zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów młodszych. I jeszcze Cracovia, derby… Chyba nie mogliśmy lepiej trafić.
Tomasz Zając (strzelec czterech bramek w finale): – Chłopaki wkładali w grę serce i widać było, że są w stanie oddać wiele za Wisłę. Kochaliśmy klub i to było widać.
Dominik Kościelniak (strzelec jednej bramki w finale): – Czuliśmy derbową atmosferę. Od zawsze ścieraliśmy się z Cracovią, znamy tamtych chłopaków, swoje dokładali kibice. Było czuć klimat.
Przemysław Lech: – U nas wygraliśmy 2:1, ale to my schodziliśmy z tego meczu wkurwieni, a oni zadowoleni. Nie wykorzystaliśmy ogromnej liczby sytuacji.
Dariusz Marzec: – 2:1 to dobry wynik, ale przy ich farcie… No nie do końca.
Przemysław Lech: – Gdy jechaliśmy na rewanż przy Kałuży jako urodzony wiślak powiedziałem chłopakom, że czy wygralibyśmy u siebie 6:0 czy 1:0, to niczego nie zmienia. Na Cracovii musimy po prostu wygrać. Ciśnienie było mocne. U nas byli kibice, u nich też.
Kamil Kuczak: – Gdy usłyszeliśmy jedną ze zwrotek hymnu Cracovii i to jak jadą z nami kibice, od razu dało nam to jeszcze większego kopa.
Przemysław Lech: – Co mogę powiedzieć? Maszyna ruszyła. Mieliśmy dzień konia, wszystko nam wychodziło. Normalnie nie wychodziły nam schematy z rożnych – a tu nagle wyszedł i od razu padł z tego pierwszy gol. Worek się rozwiązał.
Kamil Kuczak: – Chyba sami byliśmy zdziwieni, jak łatwo nam to przychodzi.
Tomasz Zając: – Poszliśmy na nich pressingiem jak burza. W pewnym momencie nie wiedzieli, co robić, jak małe dzieci. A przecież było tam kilku ciekawych piłkarzy, nie graliśmy z gapami.
Dominik Kościelniak: – W przerwie kibice Cracovii śpiewali, że “cztery to za mało, by Cracovię zabolało”. No to dobiliśmy do dziesięciu.
Dariusz Marzec: – Pierwszy raz coś takiego miałem, że przy 5:0 wciąż byłem pod napięciem. Cały czas myślałem o tym ich farcie.
Przemysław Lech: – Nigdy nie grałem w meczu, w którym rywal w pewnym momencie tak by odpuścił. Dla nas to była zabawa, a oni nie funkcjonowali. 10:0 w derbach w finale CLJ… Poszło to w świat. Byliśmy mega szczęśliwi.
Dariusz Marzec: – Kibice nie dali wsparcia, sypnęło się parę epitetów z trybun. Ci chłopcy byli załamani. Niepotrzebnie się na nas chcieli rzucić. Myśleli, że nas stłamszą, ale mieliśmy na to za mocny zespół.
Kamil Kuczak: – Nigdy nie zapomnę tego meczu. Do dzisiaj ludzie pytają mnie, jak to było możliwe.
Dominik Kościelniak: – Jak wyglądało świętowanie? Wtedy jeszcze nie mieliśmy osiemnastu, więc polało się piccolo i tyle. Nikt nie szalał.
A mógł.
Miesiące po takim spektakularnym turnieju to oczywiście najlepsze okoliczności do uaktywnienia się w młodych głowach gejzerów sody, ale abstrahując od ekstremalnych przypadków – ci chłopcy mogli zwyczajnie nabrać przekonania, że ich kariery ruszą teraz z kopyta. Byli najlepszym rocznikiem w 2013 roku, wygrywając mistrzostwa Polski juniorów młodszych? Byli. Byli najlepszym rocznikiem w 2014 roku, wygrywając mistrzostwa Polski juniorów starszych? Byli. Każdy z nich miał po 18-19 lat, każdy grał w barwach będącej już w lekkim odwrocie Wisły, każdy miał mniejsze bądź większe epizody z pierwszą drużyną.
Naprawdę można było nabrać przekonania, że świat stoi otworem.
Losy chłopaków jednak nie potoczyły się tak, jak powinny. Po trzech latach od spektakularnego mistrzostwa, spośród piłkarzy pierwszego składu w Wiśle nie został NIKT. Jedyną osobą odgrywającą dziś jakąkolwiek rolę w drużynie “Białej Gwiazdy” jest Jakub Bartosz, wówczas rezerwowy.
Dariusz Marzec: – Niewiele grał w tym sezonie CLJ, lecz wiedzieliśmy o jego potencjale. Powód? Pewnego razu podczas robienia przewrotki połamał się i wypadł na jakiś czas z drużyny. Ta scaliła się już bez niego i gdy wrócił nie można było tej dobrze funkcjonującej maszyny rozpieprzać.
Dobrze funkcjonująca maszyna jednak zaliczyła solidne zwarcie. Każdy z jej trybów ma dziś 21-22 lata, lecz kariera żadnego z nich nie toczy się tak, jak powinna. Oto co robi w życiu pierwsza jedenastka:
Mateusz Zając – bramkarz trzecioligowego JKS Jarosław, definitywnie odszedł z Wisły trzy lata po złotym sezonie. Nigdy nie dostał szansy w Wiśle Kraków.
Bartłomiej Kolanko – piłkarz trzecioligowej Stali Brzeg, definitywnie odszedł z Wisły rok po złotym sezonie. Rozegrał 32 minuty w Wiśle Kraków (jeden mecz).
Piotr Żemło – piłkarz drugoligowej Wisły Puławy, wciąż wypożyczony z Wisły Kraków. Rozegrał 425 minuty w Wiśle Kraków (10 meczów).
Michał Bierzało – piłkarz drugoligowego GKS-u Bełchatów, definitywnie odszedł z Wisły rok po złotym sezonie. Nigdy nie dostał szansy w Wiśle Kraków.
Remigiusz Szywacz – rezerwowy pierwszoligowego GKS-u Tychy, definitywnie odszedł z Wisły rok po złotym sezonie. Nigdy nie dostał szansy w Wiśle Kraków.
Grzegorz Gulczyński – rezerwowy trzecioligowego GKS Przodkowo, definitywnie odszedł z Wisły dwa lata po złotym sezonie. Nigdy nie dostał szansy w Wiśle Kraków.
Przemysław Lech – piłkarz pierwszoligowej Stali Mielec, definitywnie odszedł z Wisły rok po złotym sezonie. Rozegrał 79 minut w Wiśle Kraków (dwa mecze).
Kamil Kuczak – piłkarz trzecioligowego Pelikanu Łowicz, definitywnie odszedł z Wisły trzy lata po złotym sezonie. Rozegrał 127 minut w Wiśle Kraków (pięć meczów).
Dawid Kamiński – piłkarz trzecioligowego Widzewa Łódź, definitywnie odszedł z Wisły rok po złotym sezonie. Rozegrał 75 minut w Wiśle Kraków (cztery mecze).
Dominik Kościelniak – piłkarz drugoligowego MKS Kluczbork, definitywnie odszedł z Wisły rok po złotym sezonie. Nigdy nie dostał szansy w Wiśle Kraków.
Tomasz Zając – piłkarz pierwszoligowego Stomilu Olsztyn, definitywnie odszedł z Wisły rok po złotym sezonie. Rozegrał 150 minut w Wiśle Kraków (12 meczów).
Złoty rocznik, rocznik maskarujący rówieśników, rocznik zapowiadający się na przyszłość Wisły, rozegrał łącznie w jej barwach 888 minut, czyli tyle, ile dostaje w prezencie przeciętny, niczym niezapisujący się w historii Ekstraklasy Słowak czy Chorwat. Obraz i tak jest zaburzony, bo rzadko były to faktyczne szanse, czyli wejścia z ławki mające na celu zbudowanie piłkarza i przygotowanie go do gry w większym wymiarze. Gdy młodzi wiślacy zaczynali mecz w pierwszym składzie to…
a) albo dostawali nagrodę za kilka lat w klubie na odchodne (jak Kamil Kuczak od tymczasowego trenera Kazimierza Kmiecika),
b) albo załapali się na czasy stawiającego na młodzież Probierza (jak Dawid Kamiński, który debiutował w pierwszym składzie w wieku 16 lat)
c) albo zagrali mecz w Pucharze Polski, w którym występował rezerwowy skład (jak Przemysław Lech czy Tomasz Zając).
Prawdziwej szansy nie dostał jednak nikt.
Piłkarze Cracovii mieli w swoim życiu kilka lepszych dni niż ten
***
Kamil Kuczak: – Robiąc taki wynik myśleliśmy, że teraz nic tylko krok po kroku do góry. Niestety rzeczywistość trochę nam dała po dupie.
Przemysław Lech: – Wtedy wszyscy myśleliśmy, że jest zajebiście. Że jesteśmy mistrzami świata. Myślisz sobie: jesteś najlepszą drużyną w Polsce w twoim roczniku. Dominujesz w meczach z rówieśnikami, grasz w piłkę. Mówiliśmy sobie: teraz ciężka praca i do przodu. Pierwsze dni żyliśmy tylko tym. Nie mieliśmy w ogóle wakacji, bo dosłownie za kilka dni dołączyliśmy do przygotowań pierwszej drużyny. Sukces nam nie odbił do głów, w pierwszej drużynie szybko zostaliśmy sprowadzeni na ziemię. To była naprawdę kumata drużyna, a nie zlepek gamoni z sianem w głowie.
Tomasz Zając: – Nie można powiedzieć, by nam poodwalały sodówki.
Przemysław Lech: – Patrzyliśmy na swoich idoli jak Arek Głowacki, Paweł Brożek czy Semir Stilić. Powiem szczerze – na pewno był moment, że nie czuliśmy się gorsi. Wiślacy nam pomagali, uczyli nas.
Kamil Kuczak: – Siedziałem w szatni z tymi, których podziwiałem podając im piłki… Z czasem nawiązywałem z każdym kontakt, po upływie czasu czułem się już jak zawodnik pierwszej drużyny, a nie młody przychodzący co jakiś czas na trening.
Przemysław Lech: – Na mecze jeździłem tylko ja, Piotrek Żemło i Tomek Zając, później też chłopaki z 96. Ja jeździłem całą rundę, ale zagrałem tylko raz. Nawet bym tego nie nazwał występem, wszedłem w 89. minucie. Były momenty, w których mogliśmy dostać szanse, np. gdy można było nas wpuścić przy 3:0, ale siedzieliśmy dalej… Kilku z nas zasługiwało na pokazanie się.
Tomasz Zając: – Czasami na mecz jechało szesnastu zawodników. Były dwa wolne miejsca w kadrze, a jednak zostawaliśmy w domu…
Przemysław Lech: – Dziś patrzę jak chłopaki w takim wieku jak my wtedy grają z powodzeniem. Czy czuję się od nich gorszy? Nie wiem. Na treningach na pewno nie byłem gorszy, ale w meczu nie mam pojęcia, bo nigdy nie dostałem szansy. Ktoś może powiedzieć: co ty wygadujesz, że nie dostałeś szansy, skoro teraz się nie łapiesz nawet w pierwszej lidze? Ale mówię o tym co było. Teraz jestem już innym zawodnikiem. Gdybym dostał szansę, mógłbym szybko pójść w górę.
Tomasz Zając: - Nawet starsi zawodnicy wypowiadali się, że niektórzy zawodnicy są gotowi do gry. Według mnie – i nie tylko według mnie – dawałem dobre zmiany. Gdy Wisła ściągnęła Mariusza Stępińskiego, trener przestał mnie wpuszczać, wolał dać na skrzydło Mariusza, mimo że to nie jest jego naturalna pozycja. Wolał sprawdzonych piłkarzy, Mariusz dużo wcześniej zaczął grać w seniorach.
Przemysław Lech: – Nawet zawodnicy jak Arek Głowacki czy Paweł Brożek dziwili się: czemu ty jeszcze szansy nie dostałeś? Lechu, ty już powinieneś grać. To było miłe i motywowało. Wiedziałem, że prędzej czy później to nadejdzie i wejdę na to boisko.
Kamil Kuczak: – Delikatnie mówiąc, trener Smuda miał specyficzne podejście. Nie wiem czy było tak tylko u nas czy po prostu tak ma. Zawsze powtarzał, żeby szanować co mamy, bo jak nam nie pójdzie to trafimy na jakieś zadupia, gdzie nie ma ciepłej wody. Nie chcę się rozwodzić nad trenerem, bo jakkolwiek spojrzeć to u niego stawiałem pierwsze kroki w drużynie.
Tomasz Zając: – Ufał żelaznej jedenastce, dostawaliśmy znikome szanse na pokazanie się. Nie miał złych wyników, więc nikt nie mógł trenerowi zarzucić, że nie stawia na młodych. Nie mam pojęcia, czemu nie chciał z nas skorzystać, na tamten moment 3-4 chłopaków było gotowych, by powoli wchodzić w ligę.
Dominik Kościelniak: – Każdy wie jaki jest trener Smuda. Ale dobrze go wspominam, dzięki niemu zobaczyłem trochę piłkarskiego nieba. Lubił z nas szydzić, że biegamy jak młodociani oldboje. Po prostu nie było szansy się przebić, raz tylko zostałem zabrany na ławkę.
Przemysław Lech: – Nie mogę powiedzieć, że jestem na trenera zły, bo dużo się od niego nauczyłem. Ale na pewno było widać, że ma większe zaufanie do zawodników doświadczonych. Komuś coś nie wyjdzie – jest różnie odbierane. Powiem tak: zależy komu. Młody nie miał łatwo, ale może to była szkoła przetrwania? Może dzięki temu starał się i zapieprzał? Nie będę narzekał, dostałem debiut i za to jestem trenerowi wdzięczny. Zresztą jako jeden z nielicznych młodych nie miałem u Smudy źle. Oczywiście, zdarzały się czasem docinki czy słowa typu “ty się nie nadajesz”, zdarzyło mi się też słynne podlewanie krzaczków. To był mój pierwszy obóz z drużyną. Pojechaliśmy do Grodziska Wielkopolskiego. Pierwszy raz w superhotelu, zajarany życiem. Wiadomo – na śniadanie ogromny wybór, kilka rodzajów jajecznicy. Nałożyłem sobie tyle, jakbym miał urodziny. Przyszedł poranny trening i nawet się cieszyłem, bo kilku chłopaków pobiegło w krzaki wymiotować i pomyślałem sobie, że dobrze, wytrzymałem. No ale zaraz zrobiłem skłon i szybko do nich dołączyłem.
Kamil Kuczak: – Wygodnie byłoby obwiniać klub, zamiast poszukać problemu u siebie. Dookoła wszyscy mówili, że klub ma taką politykę a nie inną i woli ściągać obcokrajowców zamiast dać szanse młodym. Być może przez tę łatkę czułem się usprawiedliwiony, że nie gram. Nie myślałem o tym, co zmienić u siebie, co poprawić, co jeszcze zrobić…
Tomasz Zając: – Po mistrzostwach chciałem od razu odejść na wypożyczenie by gdzieś grać. Zostałem jednak przetrzymany w klubie, dopiero po pół roku na ławce poszedłem do Chrobrego. Gdy szybko trafisz do 1-2 ligi i grasz pełne mecze, więcej ci to da, niż jakbyś jeździł na Ekstraklasę i czasem wchodził na dziesięć-dwadzieścia minut. Z drugiej strony w Wiśle było wówczas 13-14 zawodników i naprawdę widziałem dla siebie grę.
Dominik Kościelniak: – Po pierwszym pół roku praktycznie tylko ja poszedłem na wypożyczenie. Nie zastanawiałem się, szczególnie że zadzwonił do mnie trener Mamrot i chciał mnie bez testów, bo miał tylko jednego młodzieżowca w kadrze. Wiadomo, jak stawiali na młodych w Wiśle – to też miało znaczenie. W Chrobrym grałem prawie wszystko, lecz Wisła nie odezwała się do mnie ani razu. Dopiero gdy w zimie dołączył do nas Tomek Zając, przyjechał skaut na nasz mecz by go zobaczyć. Śmiałem się, że jakby nie on to nikt nigdy by mnie nie obejrzał.
Kamil Kuczak: – Jeszcze przed mistrzostwami miałem oferty wypożyczenia, ale gdy chciałem jakąś podjąć, Wisła mnie nie puszczała. Uznali, że nie będą mieli z tego pożytku, bo jestem potrzebny w trzecioligowych rezerwach…
Przemysław Lech: – Trenerzy Moskal i Musiał (trener rezerw – red.) mówili mi same dobre rzeczy i powiedzieli, że wystawiają bardzo dobrą opinię do zarządu. Na rozmowach z klubem usłyszałem, że decyzją trenerów nie przedłużymy kontraktu. Trener Moskal mówi, że mnie chce, trener Musiał, że wszystko super, a potem słyszę, że trenerzy mnie nie chcą. No to kto kłamie? Do trenerów mam duże zaufanie, zresztą trener Moskal nawet znalazł mi w pierwszej lidze klub, do którego chciałby mnie wypożyczyć.
– Trenerze, ale mi się kończy kontrakt. Nie wiem, czy będę w klubie.
– Na pewno będziesz, dostałeś świetną opinię od trenerów – odpowiedział.
Z tego, co wiem, zadecydowały sprawy pozasportowe, nic związanego ze mną.
Tomasz Zając: – Miałem zagwarantowane przedłużenie na trzy lata, ale Wisła zaproponowała mi przedłużenie o rok z mniejszymi pieniędzmi, niż miałem w Chrobrym na wypożyczeniu, gdzie też kokosów nie było, wystarczało tylko na przeżycie. Miałem 19 lat i chciałem dłuższego kontraktu, dlatego zdecydowałem sie na Koronę, która zaproponowała dwuletnią umowę. Poza ostatnim pół roku nie był to stracony czas.
Dominik Kościelniak: – Gdy jako zawodnik Wisły doznałem w Głogowie kontuzji, zadzwoniłem do dyrektora sportowego Wisły z pytaniem czy mogę przyjść na jakieś badania. Powiedziano mi, że nie ma problemu. Przyszedłem więc, lekarz wystawił diagnozę, a potem powiedział, że należy się sto złotych. Nie chodzi o tą stówę, ale o to jak Wisła traktowała piłkarzy. Wiedziałem już po czymś takim, że mogę się pakować.
***
Dariusz Marzec: – Za cel w pracy trenerskiej stawiałem sobie to, by wychować jak najwięcej piłkarzy na poziomie Ekstraklasy. Kilku gra, ale raczej poza Wisłą. Stolarski – odszedł. Chrapek – odszedł. Były Maki w Wiśle – grają, jeśli są zdrowi. Walczyłem o nich jak lew, bo to filigranowi zawodnicy mający to coś, ale w Wiśle powiedziano, że są zbyt mali i już nie urosną. Z mistrzowskiego składu CLJ na Ekstraklasę potencjał mają na pewno Piotr Żemło, Tomasz Zając i Jakub Bartosz. Przy kilku jeszcze sam zadawałem sobie pytanie i do dziś nie mam odpowiedzi: czy nie poradziliby sobie na tym poziomie. Żemło nie dostał szansy i nie potrafię się z tym pogodzić. Jestem pewny, że gdyby grał przez ostatnie dwa lata w parze z Głowackim, dziś byłby filarem Wisły. Tomek Zając popełnił z kolei błąd, że odszedł z Wisły. W Wiśle chciano z nim podpisać umowę i było bardzo blisko, ale zadziałał menedżer przekonując, że gdzie indziej będzie lepiej. Nawet ostatnio trener Smuda mówił mi, że swoje szanse w Wiśle by dostawał. Młodzi zawodnicy mają duży problem – grzeją się. Zresztą sam taki byłem. Gdy ktoś dał mi rękę, chciałem już grać cały czas. Człowiek nie potrafi pogodzić się z tym, że ktoś jest lepszy.
– Z drugiej strony wyobrażam sobie, co może myśleć taki zawodnik. Wokół wszyscy narzekają, że nie ma szans, człowiek patrzy ile osób się przebiło… To normalne, że szuka czegoś innego.
– Ale Tomek dostawał swoje szanse. To jednak też prawda, że nawet jeśli chłopak dostanie gdzieś większe pieniądze, ale widzi, że polityka klubu polega na promowaniu młodych, nie odejdzie tak łatwo. Znam psychikę Tomka i wiem, że gdyby któryś trener dał mu zaufanie na dłuższy czas, to by odpalił. Natomiast jak mówię – młodzi chcą wszystko na już, a prawda jest taka, że początkowo są po to, by łatać dziury na treningach. Tak jest w każdym klubie, normalna rzecz. Za moich czasów było tak, że brali mnie do pierwszej drużyny wtedy, gdy kogoś brakowało. Potrenowałem dzień, dwa i wracałem. To napędzało mnie i pokazywało, że mogę. Gdy wracałem po kilku dniach do juniorów, musiałem być najlepszy po to, by udowadniać, że moje miejsce jest wyżej. Jako trener spotkałem się z czymś takim, że młodzi piłkarze po tych dwóch dniach wracali załamani.
– Ale ty nie jesteś zawodnikiem pierwszej drużyny. Widziałeś tę szatnię, wiesz jak ona wygląda, wiesz po co pracujesz, gdzie możesz być – tłumaczyłem im.
Powinni być dumni, że w ogóle tam byli. Muszą sobie zdawać sprawę, że jeszcze nie są na tyle mocni, by byliby tam na stałe. A oni czuli, że wracają niżej za karę. Paweł Stolarski np. wprost zapytał, czy będzie grał. Smuda nie mógł mu powiedzieć, że będzie, więc się spakował i odszedł.
– Inna sprawa, że perspektywy na przebicie się w jedynce były naprawdę niewielkie. Chłopaki narzekają, że czasem na mecz jechało 16 piłkarzy, ciężko o większy policzek.
– Czasami lepiej, by na mecz jechało 16 osób, a młodzi zagrali w drużynie rezerw 90 minut. Wiem, jak mówią o Smudzie, że nie stawia na młodzież. Patrząc z boku – faktycznie tak to wygląda. Ale gdyby dany chłopak był bardzo dobry, od razu by grał. Łapiński nie grał w Widzewie u Smudy? Grał. Citko? Grał. Szymkowiak nie grał? Grał. Mam zresztą podobny charakter do Smudy. Pamiętam, gdy piłkarze poszli pierwszy raz do niego na trening.
– I jak panowie? – pytam.
– Trenerze, my już jesteśmy do tego przyzwyczajeni.
Miałem ciężką rękę, taka prawda. Łatwiej wprowadzać młodzież w zespole typu Jagiellonia, jak robił to Probierz. W Wiśle cały czas mierzono wysoko.
– Z drugiej strony w ostatnich latach ambicje spadły.
– Może po wynikach tego nie było widać, ale prezes Cupiał wciąż był w Wiśle i stwarzał ciśnienie, że liczy się tylko mistrzostwo. Z drugiego brzegu mamy przykład Kapustki. Według moich informacji podobno było tak, że prezes Filipiak wprost sugerował, że on ma grać. Czy inaczej byłby aż tak wypychany? Nie wiem. Prezesa Cupiała natomiast zawsze interesował wynik. Trener ma w takiej sytuacji ciśnienie i nie stawia na młodzież, bo po co ma ryzykować własną głową. Zawodnikowi danie pojedynczej szansy nic nie da. Trzeba postawić na niego raz, drugi, trzeci. Kuba Bartosz dostaje jedną szansę, drugą, a potem wypada. Dlaczego? Skoro zagrał fajnie – niech gra cały czas. Błędem prezesa Cupiała było to, że nie stworzył szkółki na miarę Lecha czy Zagłębia. Bał się, że wychowa piłkarzy, a ci odejdą w wieku 18 lat, bo menedżerowie zakręcą im w głowie.
– To była łatwa czy trudna drużyna do prowadzenia?
– Byłem dla nich trochę ojcem, chłopcy byli ściągnięci z całego kraju. Za moich czasów trenerzy mieli obowiązek raz w tygodniu zjawić się w internacie. Zawsze byłem częściej i nigdy nie wiadomo było, o której godzinie się zjawię. Gdy coś głupiego przychodziło im do głowy – wiedzieli, że mogę wejść w każdej chwili. Przychodziłem czasami o 8 rano, a czasami przed północą. Ci chłopcy potrafili sami się motywować, wiedzieli, czego chcą. To bardzo ważne. Miałem dobre drużyny, ale nie potrafiły tego przełożyć na ogólnopolski sukces. Pamiętam sytuację w przerwie meczu z Lechem Poznań, w którym wygrywaliśmy. Gdy schodziłem do szatni i przez uchylone okno usłyszałem kłótnię dwóch zawodników. Prawie się pobili. Zatrzymałem kierownika i powiedziałem:
– Dajmy im to wyjaśnić.
Kłócili się o to, dlaczego jeden z piłkarzy nie podał, bo byłaby z tego bramka. Chwilę zaczekałem i wszedłem jak jeszcze było głośno. Cisza. Wstali i podali sobie rękę.
– Panowie, i tak ma być. To jest normalne. Wy wiecie, czego chcecie.
Wyszli i zapierdzielali. Ich świadomość była na naprawdę wysokim poziomie. U mnie też nie było przeproś. Kapitan nie kapitan – ktoś słabo grał, to nie miałem oporów, by go ściągnąć w dwudziestej minucie. Zdarzyło się to i w ćwierćfinale i w półfinale. Chłopakom na ławce mówiłem: zobaczcie, co on robi? Ktoś może powiedzieć, że się wyśmiewam, ale dzięki temu oni wiedzieli, dlaczego ktoś opuszcza boisko tak wcześnie. Potem piłkarz się pyta:
– Trenerze, ale dlaczego?
– Zapytaj kolegów.
I tyle wystarczyło, wszyscy się z tym zgadzali. Nie biegałeś, lelum polelum, a wszyscy zapieprzali, no nie da się tak. Ten, który wchodził, gryzł trawę.
– Ciężko było zapanować nad głowami po takim sukcesie?
– Myślę, że nie. Drużyna miała świadomość po co, jak i dlaczego. Ktoś czasami wraca do tego sukcesu a ja mówię: no fajnie, super, ale żyjemy dalej. Co z tego wynikło? Cieszyłem się, że będzie chociaż trzech w pierwszym składzie Wisły, ale nic z tego nie wyszło. Nie można jednak powiedzieć, że wina jest tylko po stronie klubu lub tylko po stronie zawodników.
– Czego im zatem zabrakło?
– Farta.
– Wszystkiego chyba nie sprowadzimy do roli farta.
– Zabrakło klubu, do którego szybko by wyjechali się ograć i od razu by tam zaskoczyli. Teraz nie ma drugiej drużyny i to jest – uważam – katastrofa. Gdzie ci chłopcy mają grać? Moim zdaniem idealnym rozwiązaniem dla Wisły byłby klub partnerski w pierwszej/drugiej lidze. Warto się zastanowić, czy nie zmienić jednej rzeczy w przepisach. Powiedzmy, że Wisła miałaby Puszczę Niepołomice jako klub partnerski. Przez kilka lat na ławce w Krakowie przesiedział Piotrek Żemło, bo Wisła nie chciała go puścić na wypadek, gdyby ktoś z pierwszego zespołu doznał kontuzji. Urazów nie było, więc Piotrek siedział. Nikt go nie oddał, bo mógłby wrócić dopiero w następnym okienku. Ale gdyby była w przepisach taka furtka, że wypożyczając piłkarza do klubu partnerskiego można w każdej chwili ściągnąć go z powrotem? Załóżmy, że wypada dwóch defensorów i wtedy by można byłoby cofnąć wypożyczenie. Młody piłkarz zawsze by grał, nie musiałby tkwić na ławce. Nie wiem czy można coś takiego zrobić, ale dla młodych chłopaków byłoby to najlepsze. A tak Piotrek był w tej Wiśle, minął rok, drugi, trzeci… I szansy jak nie było tak nie ma. Teraz jest trener Ramirez, są Hiszpanie, drużyna wygrywa i jest wszystko bardzo fajnie. Tylko co się stanie, gdy nagle nie będzie Ramireza? Albo gdy coś innego się zmieni? Hiszpanie się zwiną… I kto tu zostanie?
Nie powiem, że to stracone pokolenie, natomiast powinno więcej osiągnąć. U piłkarzy winy jest w każdym razie najmniej.
***
Jacek Matyja (trener drużyny, która rok przed słynnym 10:0 zdobyła mistrzostwo Polski juniorów młodszych): – Mało szans dostali ci piłkarze. Wynikało to z wielu czynników. Była presja wyniku, presja kibiców… Zabrakło odwagi. Nie było klimatu do tego, by stawiać na młodych. Wydawałoby się, że światek krakowski będzie wywierał presję, by trener dawał szanse. Ale wyszło jak wyszło. Taka specyfika Franza. Z autopsji wiem, że gdy powiedział bramkarzowi, że jest jedynką, to nie było odwołania. Miał swoją kapelę i tyle.
Ogólnie grupa nie schodziła pomimo pewnego poziomu, można było z nimi zrobić dużo dorosłej piłki. Najlepiej zapowiadał się Kamil Kuczak. Każdy myślał, że podrośnie, bo był niewielki, co go blokowało. Fizycznie odbiegał od seniorów. On dostawał szanse jako pierwszy, ale rozmienił się na drobne. Powtarzałem im: – Nie myślcie sobie, że teraz trzeba oprawiać się w ramki. To jest wasz sukces, cieszycie się, ale na drugi dzień trzeba iść do roboty. Kto pamięta, kto dziś jest mistrzem Europy U-21? Jakie to ma znaczenie? Było, minęło. Dziś ta drużyna ma po 21 lat. Na zachodzie to już ukształtowani zawodnicy, u nas wciąż młodzi, perspektywiczni. Każdy byłby rozgoryczony, gdyby osiągnął sukces na miarę krajową i widział, że mimo to nie dostaje szansy . Niektórzy mieli problem nawet z tym by grać w drugiej drużynie. Z drugiej strony mam wrażenie, że niektórzy myśleli, że im się to należało. Nie byli gotowi mentalnie. Młodzież musi dążyć do tego, by pracować, a oni trochę osiedli na laurach.
***
Losy zwycięskiego składu CLJ to historia, z którą powinien zapoznać się każdy zdolny junior, bo pokazuje ona, jak brutalne są dzieje młodego piłkarza. Czasami możesz zapowiadać się świetnie, a i tak niewiele z tego wyjdzie. Czasami możesz robić wszystko jak należy, a i tak nic z tego nie wynika. Czasami nie musisz pływać w długach hazardu, czasami kontuzje mogą omijać cię szerokim łukiem, czasami możesz trafić do znakomitego klubu na wypożyczenie, a i tak wylądujesz w trzeciej lidze łódzko-mazowieckiej. Stanie się tak, bo nawet nikt nie przyjedzie cię obejrzeć. A gdy wrócisz do klubu – nikt nie potraktuje cię serio.
Po prostu znajdziesz się w złym miejscu w nieodpowiednim czasie. Czasem nie przebijesz się i nawet nie jesteś w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie, co poszło nie tak.
Wisła Kraków nigdy nie patrzyła na klub długofalowo i dziś – po zmianach w strukturze właścicielskiej – sytuacja tylko się pogłębia. Tylko że wtedy ta krótkowzroczność wynikała z przepychu (po co czekać na juniorów, szybciej kupimy sobie gwiazdy), dziś wynika ona z biedy (po co ryzykować z juniorami, skoro szybciej i taniej ściągniemy Hiszpanów z trzeciej ligi). Dla zdolnego juniora obie rzeczywistości oznaczają w zasadzie to samo: ratuj się kto może. Idź drogą Stolarskiego, a nie Żemło.
Dominik Kościelniak: – Nie za dobrze sobie poradziliśmy… Po mistrzostwach każdy nas pompował, że będziemy następcami obecnej Wisły. Zabrakło postawienia na nas i… jesteśmy gdzie jesteśmy. Ale wciąż jesteśmy młodzi i walczymy o to, by zaistnieć.
Przemysław Lech: – Jak na naszą mistrzowską drużynę i tak nie mam najgorzej, więc nie mogę mówić, że jest źle. No ale człowiek myślał, że będzie zdobywał szczyty.
Tomasz Zając: – Chłopaki mają dobre charaktery, walczą. Jeszcze na nic nie jest za późno i czasami jedna dobra runda potrafi wszystko zmienić.
Kamil Kuczak: – Wydawało mi się, że gdy zaliczę kilka spotkań w Ekstraklasie, nie mogę upaść już nisko. No a teraz jestem gdzie jestem… Życie mi pokazało, że nie można tak do tego podchodzić. Szkoda, że obudziłem się będąc już w trzeciej lidze. Los tak chciał, ale walczę o to by się odbić. Od dna.
Przemysław Lech: – Myślę, że nasza historia to taka przestroga dla młodych. To, że osiągniesz coś za juniora – powiem brzydko – chuja ci daje. Musisz wszystko potwierdzić w seniorskiej piłce.
Przygotował JAKUB BIAŁEK
Fot. Joanna Żmijewska