Kiedy 24 sierpnia Tomasz Marczyński wygrywał swój pierwszy etap w wyścigu Vuelta a Espana, musiał mieć przynajmniej kilka gorzkich myśli w głowie. „Nie wierzyliście, że podniosę się po poważnej chorobie, a jednak dałem radę”. „Nie myśleliście, że wygrzebię się z trzeciej dywizji, a tu proszę, znowu jestem w światowej czołówce”. „Nie spodziewaliście się, że ktoś poza Rafałem Majką, Michałem Kwiatkowskim i Maciejem Bodnarem może w niej namieszać. No cóż, byliście w błędzie”. Coś takiego zapewne zajmowało po udanym finiszu umysł 33-latka, o którym od kilku tygodni mówi cała sportowa Polska. Nie tylko dlatego, że na 6. odcinku VaE okazał się najlepszy, ale też z innego powodu – tydzień później powtórzył swój wyczyn!
Arlena Sokalska, wiceredaktorka naczelna „Polski The Times”, od lat fascynująca się kolarstwem:
– Zachowując wszelkie proporcje – Tomasz to kolarz podobny do Michała Kwiatkowskiego. Potrafi jechać dosyć szybko pod górę, chociaż oczywiście nie jest w stanie utrzymać koła najlepszych, gdy ci zaczną szaleć. Jest też szybki, myślę, że gdyby dano mu szansę w poważnych jednodniowych wyścigach, w niektórych mógłby namieszać.
W 2016 Marczyńskiemu szansę dała grupa Lotto Soudal. Niestety, nie zdołał jej wykorzystać. Za dużo balował? Okazał się za słaby sportowo? Popadł w konflikt z szefostwem? Nic z tych rzeczy, otóż Tomasz zachorował. Zanim lekarze postawili diagnozę, przebadali każdy milimetr jego ciała. Marczyński spędzał w szpitalnych korytarzach więcej czasu niż Dr House, a mimo to nie było wiadomo co mu jest. W końcu udało się ustalić przyczynę osłabienia organizmu: był nią pasożyt odpowiedzialny za toksoplazmozę. Zanim nasz kolarz się go pozbył, stracił właściwie cały poprzedni rok. Nie był to dla niego pierwszy czarny okres w karierze – w 2013 roku przeszedł dwie operacje, by usunąć cystę. W ich efekcie również musiał dłużej pauzować.
Problemy zdrowotne Polaka nie odstraszyły Belgów na tyle, by mu podziękować. Szefowie Lotto Soudal mieli nosa zostawiając Marczyńskiego w swoim składzie, ale o tym za chwilę. Zanim napiszemy o sukcesach Tomka, przypomnijmy, że trafił do swojej obecnej grupy z teamu, który na co dzień jeździł w… trzeciej dywizji. Nie była to drużyna z Hiszpanii, Włoch czy chociażby Niemiec, nie, Tomek związał się z zespołem z Turcji. Jazda w ekipie Torkur Sekerspor była dla niego niezłą okazją do zwiedzenia świata – Marczyński startował chociażby w Azji i północnej Afryce, a więc w regionach, w których – delikatnie mówiąc – nie odbywają się najbardziej prestiżowe wyścigi świata.
Mimo to bohater tego tekstu doszedł do tak wysokiej formy, że w 2015 wygrał mistrzostwa Polski ze startu wspólnego! To zresztą był niezwykły wyścig – mówi się, że ekipa CCC Polkowice robiła wszystko, byle tylko pokonać Marczyńskiego. Cóż, nie udało się. Tomek w pojedynkę ograł kilkunastu rywali, co do dziś uważane jest w środowisku za nie lada wyczyn. Ten sukces przyniósł mu nawet nie podwójną, a potrójną satysfakcję. Powód? Do Turcji trafił właśnie z CCC, w którym nie było dla niego miejsca. Tomasz pożegnał się z tym teamem już po roku, mimo że podpisał trzyletni kontrakt. W kolarstwie raczej rzadko kiedy umowy są rozwiązywane wcześniej, co więc się stało? Nieoficjalnie można usłyszeć, że mający mocny charakter Marczyński popadł w konflikt z Piotrem Wadeckim, czyli dyrektorem ekipy. Jak do tego doszło? Wersji jest kilka, jedna z nich: Marczyński jechał po etapowe zwycięstwo w jednym z wyścigów, przełożony kazał mu poczekać na innego kolarza, co „Maniek” miał skwitować swojskim „spierdalaj” rzuconym w kierunku swojego szefa. W rozmowie z Weszło Wadecki nie odnosi się do tej historii, natomiast zapewnia, że ma z Tomaszem dobre stosunki:
– Może nie chodzimy razem na kolacje, ale szanujemy się. Gdy się spotykamy, to normalnie rozmawiamy, nasze relacje są poprawne. Cieszyłem się też, kiedy „Maniek” dwukrotnie wygrywał w Hiszpanii.
Opuszczenie polkowickiej ekipy koniec końców wyszło Marczyńskiemu na dobre – dwa wygrane etapy Vuelty to zdecydowanie największe sukcesy w jego karierze. Przypomnijmy okoliczności, w jakich triumfował: podczas szóstego etapu był najszybszy na finiszu z trójki kolarzy, pośród których znalazł się też Paweł Poljański. Tydzień później na metę dojechał sam. Nad drugim rywalem miał 52 sekundy przewagi, wypracował ją sobie w połowie wspinaczki pod Puerto del Torcal, kiedy to efektownie uciekł rywalom.
Te triumfy właściwie zapewniły „Mańkowi” kontrakt na kolejny rok z zespołem Lotto Soudal. Skoro Belgowie podpisali z nim umowę na 2017 mimo tego, że chwilę wcześniej wykaraskał się z ciężkiej choroby, ciężko przypuszczać, by teraz wypięli się na Tomka. Sam zawodnik też nie chce zmieniać pracodawcy, co potwierdził w rozmowie z portalem Naszosie.pl:
– Wierzyli we mnie nie tylko wtedy, gdy odnosiłem sukcesy, więc mam wobec nich swoisty dług, dlatego nigdzie się nie wybieram.
Tomasz jest wierny ludziom, którzy na niego stawiają i wierzą, że osiągnie sukces. Udowodnił to w przeszłości nie raz i nie dwa.
– Gdy tylko jest w Polsce w czasie okresu przygotowawczego, wpada na zajęcia z moimi chłopakami. Motywuje ich, gra z nimi w piłkę, generalnie napędza do pracy. Jak widzą gościa z takimi osiągnięciami, to aż im się świecą oczy – mówi Zbigniew Klęk. Przeciętny polski kibic zna go jako tego, który wyszlifował talent Rafała Majki, ale i Marczyński wyszedł spod ręki tego doświadczonego trenera.
– Mieszkał 20 km od mojego klubu, więc przyjechał na nabór. Był dosyć utalentowany, ale panie, szczerze mówiąc takich co mieli smykałkę do kolarstwa to ja widziałem wielu. Z większości nic się nie urodziło, bo mało kto ma tę zdolność do katorżniczej pracy, która pozwala wejść na wysoki poziom. Tomek ją posiada, dlatego o ile nie będzie miał problemów zdrowotnych, jeszcze przez jakiś czas będzie nam przysparzał sporo radochy.
Z jego słowami zgadza się Bartosz Huzarski. Zawodnik, który w 2012 roku zajął drugie miejsce na jednym z etapów Giro d’ Italia podkreśla jednak, że Marczyński to „specyficzny” zawodnik.
– Bywa ciężki we współpracy. Aby odnieść sukces, potrzebuje mieć trochę więcej luzu niż inni. Musi czuć też zaufanie ze strony drużyny, która powinna mu iść na rękę w kwestii wyboru startów.
Wspomnianego zaufania zabrakło… Wadeckiemu, który jest też selekcjonerem polskiej reprezentacji. Trener kadry nie powołał Marczyńskiego na MŚ w Bergen, co spotkało się ze zdziwieniem samego zawodnika, ale i opinii publicznej. Pytamy go o powód takiej decyzji:
– Mogłem zabrać do Norwegii tylko sześciu kolarzy na wyścig ze startu wspólnego. Tomek po prostu nie załapał się do tego grona, uznałem, że inni zawodnicy są na teraz bardziej przydatni drużynie. To jedyny powód jego nieobecności, proszę o niedoszukiwanie się żadnych innych podtekstów.
To małe niepowodzenie, jak wszystkie poprzednie, zapewne tylko zmotywuje Marczyńskiego do ciężkiej roboty. Co ciekawe, Tomasz lubi pracować nie tylko na rowerze. W wolnych chwilach zajmuje się modą. Marka RASO Wear, którą promuje, dostarcza odzież kolarzom, biegaczom i triathlonistom. Jeśli „Maniek” sprawdzi się w roli jej ambasadora tak dobrze, jak ostatnimi czasy na rowerze, to za kilka lat może zrobić interesującą karierę biznesową…
KAMIL GAPIŃSKI