Gdy Henryk Apostel obejmował polską kadrę seniorów, miał przed sobą bardzo ciężkie zadanie. „Mission Impossible”. Tak to w skrócie wyglądało. Po tym, jak Andrzej Strejlau podał się do dymisji po niemal czteroletniej kadencji, a na końcówkę eliminacji do mundialu ’94 reprezentację przejął Lesław Ćmikiewicz, nasz zespół narodowy znajdował się nad piłkarską przepaścią. Wówczas rolę Apostela możemy porównać do tej obecnej Jorge Sampaolego, który po dramatycznych rządach Edgardo Bauzy musi wskrzesić Messiego i spółkę. Tylko że w Polsce wtedy Messiego nie było. Ale niestety, nowy selekcjoner Polaków zaczął bardzo źle w meczu z rywalem, z którym porażka przytrafić się nie powinna. Z Izraelem.
W tamtych eliminacjach Polacy byli jak doktor Jekyll i mr Hyde – pokazywali dwie odmienne twarze. Raz tracili punkty lub ledwo wygrywali z zespołami, które niewiele mają wspólnego z dobrą grą, a za chwilę urywali „oczka” zdecydowanym faworytom czy miażdżyli Słowację 5:0. Co było więc z tą reprezentacją nie tak? Selekcjoner? Raczej nie. Sam Henryk Apostel już kilkakrotnie pokazywał, prowadząc czy pomagając w prowadzeniu młodzieżowych kadr polski, że zna się na robocie. Dlatego gdy został ogłoszony nowym wodzem naszego zespołu narodowego, wszyscy byli w miarę spokojni. Zawodników też mieliśmy na niezłym poziomie, terminarz na początek – fantastyczny. Wyjazd do Tel Awiwu i starcie u siebie z Azerbejdżanem – obowiązkowe sześć punktów. Jednak scenariusz mocno się zmienił po inauguracji z Izraelczykami.
W tamtym spotkaniu przeciwnik był od nas zwyczajnie lepszy. Aż do takiego stopnia, że Józef Wandzik (na co dzień wówczas golkiper Panathinaikosu) musiał dwukrotnie skapitulować. Tamtego dnia katem naszej reprezentacji okazał się Ronen Harazi, czyli człowiek, dla którego największym osiągnięciem w karierze jest transfer do La Liga, gdzie zagrał dwa spotkania. Nasza dwójka napastników – Mielcarski oraz Kowalczyk – została schowana do kieszeni przez duet izraelskich stoperów. Apostel nie szczędził gorzkich słów na konferencji prasowej po meczu i jedynymi, którym udało się zejść z linii strzału selekcjonera, byli strzelec bramki Roman Kosecki i Tomasz Wałdoch. Reszta dostała zasłużenie po uszach. Jedno, co przyciągnęło nasza uwagę, to noc przedmeczowa, a raczej jej brak.
– Nie przewidywaliśmy dla zawodników czasu na aklimatyzację, mieli zagrać z marszu. Samolot do Izraela startował o godzinie szóstej rano. Zawodnicy zarwali noc – to na pewno nie pomogło. Ale do tego doszedł brak zaangażowania czy ambicji, które zauważył nawet sam Dariusz Szpakowski. Przez kilka ostatnich minut na antenie skarżąc się, jak to jemu się nie chce komentować spotkań takiej reprezentacji. Kompromitacja? To słowo pasuje jak ulał.