– Forbrich miał wielką umiejętność dowiadywania się wielu rzeczy o ludziach. Znał ich słabości, znał ich bolączki. Jeśli wiedział na przykład, że ktoś ma chorą matkę, żonę, to bardzo pomagał. Niekoniecznie więc korumpował, tylko zyskiwał przychylność.
Jak wyglądał korupcyjny krajobraz polskiej piłki lat dziewięćdziesiątych, gdzie na łapówkę mówiło się “dostać róże”, gdzie dziesięć tysięcy oznaczało dziesięć róż? Jak sławetny pałacyk w Kobylnikach wygrał Amice więcej punktów niż najlepszy trener? Dlaczego proces Ryszarda “Fryzjera” Forbricha był farsą? Jak w Białymstoku podejmowano panienkami i dywanami? W którym mieście schlany działacz wylądował z twarzą w sałatce?
O tym wszystkim opowiada Jarosław Szostek, były arbiter pierwszoligowy. Na “Poniedziałkowy sparing” zaprasza Leszek Milewski.
***
Był pan idealistą w 1987 zgłaszając się na kurs sędziowski?
Absolutnie. Byłem wychowany na roku 1974, najlepszej jedenastce jaką Polska kiedykolwiek miała, marzyłem o tym, żeby samemu pojechać na wielki turniej. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że piłkarzem nie zostanę, pomyślałem więc: to może jako sędzia? W Warmińsko-Mazurskim Związku Piłki Nożnej na pierwszej rozmowie powiedziałem, że chcę sędziować co najmniej Ekstraklasę. Działacze spojrzeli po sobie. Co to za nieporozumienie? Skąd on się urwał?
Mój pierwszy mecz to asystentura u Kazimierza Fiedorowicza, późniejszego arbitra dawnej drugiej ligi. Mecz w Napiwodzie – ja tak zestresowany, że gdy piłkarz Napiwody wybijał na aut, wskazywałem piłkę dla Napiwody. Taki odruch, bo przecież to nie brało się to z niewiedzy. Obkuty byłem zawsze, w tym zawodzie nie ma miejsca na zastanawianie się.
Natomiast żadne obkucie nie przygotuje na to nieustanne pretensje i wyzwiska, które są rutyną sędziowskiego życia.
Piłkarze czasem wyłapywali, że trafił im się świeżak. Próbowali wywierać presję. Raz wyszedłem na B klasę, miejscowość Unieszewo. Nie było chorągiewek bocznych. Mówię do kapitana, że bez nich nie gramy. On do mnie:
– Właśnie słyszeliśmy, że pan to jest taki przypierdalacz.
– W czym widzicie problem? Zapomnieliście zabrać, rozumiem. Ale tam są gałęzie. Wytnijcie parę, załóżcie na nie skarpetki, a jakoś to będzie.
I tak sędziowałem mecz pod skarpety na patykach.
Najważniejszy mecz w B klasie sędziowałem w Prątnicy, bo na tym meczu był obserwator – w oparciu o tę jedną obserwację miał zdecydować czy wejdę wyżej czy nie. Nie przydzielono mi asystentów, więc poprosiłem drużyny, żeby wyznaczyło swoich kandydatów. Nie miałem do nich zaufania, ale co było robić, mogłem ich tylko kontrolować. Później drugi problem: metalowa barierka za jedną z bramek. Jakieś stykowe wejście przy linii i mogło być zagrożenie zdrowia zawodników. Kazałem coś z tym zrobić, przynieśli tablicę z dykty – żadna rewelacja, ale zawsze to było jakieś zabezpieczenie.
Mecz się zaczął. Przy pierwszym kornerze zauważyłem, że nie ma chorągiewek. Zatrzymałem grę, kazałem kapitanowi coś z tym zrobić, ale już z tyłu głowy miałem myśl, że obserwator zanotuje. To przeszkadzało mi kierować grą. Zawodnicy widzieli moją niepewność, więc próbowali wywrzeć presję. Z boku mogło wyglądać tak, że pozwalam im zsobą nadmiernie dyskutować. Raz któryś rzucił:
– kurwa, co znowu gwizdnąłeś?
Pokazałem kartkę, ale potem sytuacja tak się zaogniła, że rozwiązał się z nimi worek. Obserwator przyszedł już w przerwie:
– no, panie Jarku, dał pan ciała. Zobaczymy jak będzie w drugiej połowie, ale na razie słabo.
Po przerwie było lepiej, ale na pewno nie sędziowałem na awans. Jednak awansowałem. Kazik Fiedorowicz, z którym jeździłem jako asystent, musiał widocznie wpłynąć na ludzi w związku, że dostałem promocję na wyrost. Fiedorowicz wiedział, że jestem ambitny i ciężko pracuję, widział, że się rozwijam i mam potencjał. Wydolność była moim wielkim atutem już w czasach piłkarskich, a z przepisów nikt nie mógł mnie zagiąć, więc trochę pomógł.
Miał pan niebezpieczne sytuacje na niższych ligach?
Tak naprawdę niebezpieczne sytuacje miały miejsce dopiero wyżej. Stal Stalowa Wola – Polonia Warszawa, mecz o wejście Czarnych Koszul do I ligi, czyli dzisiejszej Ekstraklasy. Z trybun leciały przedmioty, przerywaliśmy mecz, wątpiłem, czy uda się go dokończyć. Polonii wystarczał remis, w końcówce świadomie i z premedytacją nie podyktowałem dla niej karnego, bo widziałem co się dzieje na trybunach. Po meczu powiedziałem obserwatorowi:
– Możesz mi to oczywiście zarzucić, ale zrobiłem to celowo, sam widziałeś dlaczego.
Schodziliśmy cali popluci. Niby stał szpaler służb ochrony, ale jakiś facet go przerwał, napluł mi w twarz i próbował mnie uderzyć. Rzuciłem piłkę, którą miałem w ręku i stanąłem do walki. On jakby zwątpił, służby go unieszkodliwiły.
Inna sytuacja na starym stadionie Jagiellonii. Jaga przegrała, a u nich schodziło się do szatni przez długi korytarz budynku klubowego. Nikt go szczególnie nie pilnował, kręcił się tam nie wiadomo kto. Idziemy, a zza węgła wypada typ i chce mnie trzasnąć. Mój ówczesny asystent, Tadeusz Kamiński, okazał się szybszy i facet wylądował na posadzce.
Wymiar bardziej emocjonalny miała sytuacja na Legii. Zabrałem dziewięcioletniego wówczas syna na mecz. Dałem go pod opiekę legijnym działaczom. Rywalem Legii był ŁKS, wynik 3:0. Ale pierwsza sytuacja: nie podyktowałem według kibiców rzutu karnego po rzekomym faulu na Tomku Sokołowskim. Chłopak z Olsztyna, podchodzę, mówię:
– Tomek, kurde, nie rób mi takich jaj chłopie. Widzisz co się dzieje na trybunach. Po co to?
– Panie Jarku, taki odruch.
– Dobra, ale miej baczenie.
Później Jacek Bednarz gonił za ełkasiakiem, żeby zatrzymać kontrę. Szarpał, pociągnął, przewrócił – musiał to zrobić, bo mogła paść z tej akcji bramka. Ewidentna żółta kartka, ale zaczęło się: „sędzia chuj” to najmniej wyszukany z epitetów. Apogeum miało miejsce, gdy Jałocha wpadł w pole karne i zdaniem kibiców był faulowany, a ja nie wskazałem na wapno. Cały stadion ryczał, cały stadion wsiadł na mnie. Było mi wtedy strasznie przykro, że zabrałem syna na mecz, a on tak się na ojca nasłuchał. Ale cóż, takie życie.
Mówił pan, że aby awansować wyżej, potrzebny był układ. Sam pan z niego skorzystał w pierwszym sezonie.
Nie mam wątpliwości: mój pierwszy awans był niezasłużony. Następne jednak wyszarpałem na boisku. Wkrótce byłem już w III lidze. Tą nieustannie wstrząsały wtedy reorganizacje i tam zatrzymałem się na kilka lat.
“Zawsze coś się działo w końcówce sezonu i ktoś mnie prostował”.
Raz z wyników powinienem być awansowy, ale mieliśmy kolegę, który był wtedy bodajże burmistrzem Bartoszyc, a może dyrektorem zakładu produkującego sieci rybackie. Tak czy siak ważna persona w regionie. Kaziu Fiedorowicz powiedział mi:” Jarek, w tym roku nie awansujesz, wchodzi on”. I faktycznie wszedł. No dobra, może pierwszy rok trzeba przeczekać? Ale ostatecznie w III lidze terminowałem cztery lata. Byłem pyskacz, nie należałem do ludzi pokornych. Zdarzały mi się sprzeczki z obserwatorami, którym zawsze wydawało się, że są najmądrzejsi, najlepsi, a jakby ich zapytać co w życiu sędziowali, to mogli zrobić tylko wielkie oczy. Zapracowałem na to, że w związku nie byłem lubiany i miałem pod górkę.
Nastąpiła kolejna reorganizacja. Na stu sędziujących III ligę – pamiętajmy, że była wtedy monstrualnych rozmiarów – zajmowałem 33 miejsce, najwyżej z sędziów z regionu. Wskutek reorganizacji grono arbitrów trzecioligowych miało się znacząco uszczuplić, w naszym okręgu postanowiono zrobić wewnętrzny egzamin. Nie mogłem na niego się stawić ze względu na sprawy służbowe, prosiłem o przełożenie terminu, ale związek był nieubłagany: nie przyjedziesz, wylecisz. Praca była moim chlebem, nie mogłem się z tamtego zobowiązania wypisać i mnie wycięli – nie zostałem nawet zgłoszony. Chciałem wtedy zrezygnować z sędziowania.
Zdecydował impuls i ślepy los. Mieszkałem na wsi w Tomaszkowie. Wstałem w sobotę rano, wiedząc, że o 11:30 na stadionie Gwardii odbędzie się egzamin PZPN decydujący o losach trzecioligowych arbitrów. Tonący brzytwy się chwyta – po prostu wyszedłem z domu. Nawet nie wsiadłem w samochód, tylko postanowiłem, że pojadę stopem i co ma być to będzie. Jak dojadę, to okej, jak nie, to widocznie tak miało być. Ktoś mnie zabrał z Tomaszkowa do Olsztynka, potem z Olsztynka do Warszawy, gdzie już przesiadłem się w taksówkę i wpadłem jak burza dwie minuty przed egzaminem.
Ruszyłem do pana Stachury, który szefował arbitrom.
– Panie prezesie, możemy porozmawiać?
– A kto pan jest?
Przedstawiłem się, powiedziałem w jakiej sprawie i dlaczego.
– Wie pan, ale pana nie ma na liście.
Obok stał Wit Żelazko, który lubił takie smaczki. Zaczął namawiać Stachurę:
– Prezesie, przyjechał, co szkodzi sprawdzić jak wygląda w rozliczeniach?
Okazało się, że brakowałoby mi tylko jednej setnej, by zostać powołanym na egzamin do II ligi, nie mówiąc o pozostaniu w III lidze. Witek tylko nakręcał otoczenie:
– Puśćmy młodego, niech się spróbuje z tymi naszymi asiorami.
Dopuścili mnie do egzaminów. Zająłem szóste miejsce, czyli dające awans do drugiej ligi. Stachura powiedział, że nie może mnie awansować, bo przystąpiłem do egzaminów poza konkursem, ale wystąpi do Warmińsko-Mazurskiego związku, by dali mi dodatkowe miejsce na III ligę. W okręgu byli wściekli, że urządziłem taką samowolkę. Powiedziałem im jednak: nikomu miejsca nie będę zabierał. Jeśli w rok nie zrobię awansu do II ligi, kończę z sędziowaniem.
I dotrzymał pan słowa. Nie robili problemów, nie wycinali pana?
Chyba wrażenie zrobiło to, jak przyjaźnie nastawiony był do mnie Witek, który zapamiętał mnie, zabrał jako asystenta na mecz do Łodzi. Później pojechałem z Michałem Listkiewiczem do Mielca, Pniew, Szczecina… Listkiewicz brał olsztyniaka, a nie warszawiaka – to swoje znaczyło. Zafunkcjonowałem w środowisku.
Bez tego nie udałoby się awansować?
Trudno mi powiedzieć, ale myślę, że to mogło mieć znaczny wpływ, przede wszystkim na obserwatorów. Utorowało mi drogę, ale też spowodowało, że całe otoczenie działaczy zaczęło mnie postrzegać jako swojaka, z którym można rozmawiać. Dopiero później przypięto mi wcześniej łatkę sztywniaka, choćby dlatego, że nie piłem alkoholu. Pamiętam jeszcze w III lidze na meczu Gedanii Gdańsk, gdy działacz do kolacji zaproponował „flaszeczkę”. Odmówiłem, a w zamian usłyszałem:
– Eee, to nie będzie z ciebie sędzia. W tym fachu to konieczne. Jak pan chcesz sędziować wyżej bez picia?
– Mam swoje powody.
– Leczący się alkoholik? Zaszył się pan?
Nie mieściło mu się w głowie, że można po prostu nie pić.
W drugiej lidze istniała już mocna sędziowska ruletka. Sam pan mówił: “piłka nożna wówczas to pasmo nacisków różnych ludzi”.
Pierwsze zderzenie, gdy coś mi zaproponowano, to mecz Warty Poznań. W Warcie grał Robert Kiłdanowicz, człowiek z Olsztyna, w Miedzi grał Daniel Dyluś, człowiek z Olsztyna. Jeden i drugi zostali przysłani przez klub. Robert nieśmiało, skromnie:
– panie Jarku, musimy wygrać, chłopaki zrobili zrzutę dla pana.
– Robert, nie będę wam zabierał pieniędzy, po prostu grajcie.
Daniel powiedział wprost, że z klubu chcieliby przekazać dziesięć róż. Tak się wtedy mówiło, tysiąc złotych oznaczał jedną różę. Odmówiłem, ale to nie był koniec tej historii. Mecz skończył się wygraną Warty 1:0, obserwator, późniejszy ważny działacz związku, na pożegnanie wziął róże od chłopaków Warty i powiedział, że mi przekaże. Dowiedziałem się o tym i zgłosiłem to do związku, bo nie mogłem pozwolić, by ktoś takie rzeczy wpisywał na moje konto. Szefem sędziów był Eugeniusz Kolator, którego bardzo lubiłem – porządny, poczciwy człowiek. Nawet jeśli jednak był porządny, to i tak musiał lawirować w ramach pewnych układów. Kolator powiedział mi:
– Panie Jarku, jakieś dowody?
– Ale co ja mam udowadniać? Pan sądzi, że przyszedłem powiedzieć tak sobie na gościa, że jest taki i owaki? Panie prezesie…
Rozeszło się po kościach. Ten człowiek, który wziął, później był szefem sędziów. Znany sędzia warszawski.
Jak poznał pan Ryszarda Forbricha?
Przedostatnia kolejka. Układ dziwnych zależności – oni grali w Naprzodem Rydułtowy, potrzebowali też, żeby Ślęza przegrała z Gorzowem we Wrocławiu. Mieszkałem już wtedy w Warszawie, dobrze znałem się z człowiekiem od obsadzania meczów, często bywałem w związku, co też pomagało budować pozycję.
Forbrich zadzwonił i spytał kiedy przyjeżdżam na mecz. Odpowiedziałem, że koledzy dojadą samochodem z Olsztyna, a ja przyjadą pociągiem z Warszawy.
– Niech pan przekaże kolegom, żeby jechali nie do Wronek, a na noc do pałacyku w Kobylnikach. Mają zarezerwowane pokoje. Ja pana odbiorę z dworca.
– Ale ja pana nie znam.
– Ale ja pana znam.
Wysiadam w Poznaniu, podchodzi niewysoki człowieczek, łysiejący.
– Dzień dobry, Ryszard Forbrich. Zawiozę pana do Kobylnik.
Wsiedliśmy do jego czerwonego Audi80. W czasie jazdy było trochę milcząco, po jakimś czasie Forbrich mówi:
– Wie pan co, nie wiem jak z panem gadać.
– Ale o czym?
– Bo my musimy ten wygrać.
– Będziecie dobrze grać, to wygracie.
– Czasami szczęściu trzeba pomóc. Ale nie wiem jak z panem gadać, bo zaciągnąłem języka o panu i słyszałem, że wóda nie, dupy nie, kasa nie.
Zacząłem się śmiać.
– Panie Ryszardzie, ja jestem normalnym człowiekiem. Moja normalność polega też na tym, że nie będę robił kwadratowych jaj. Ma pan gwarancję, że w drugą stronę też ich nie będzie.
Milczał. Dojechaliśmy do Kobylnik. Zamówił kolację.
– To co, po małym? Dwie pięćdziesiątki poproszę.
– Przecież dopiero sam pan mówił, że wie, że ja nie piję.
– To ja wypiję.
– Ale pan jedzie.
– Teraz nie jadę. Jak jadę to nie piję.
Cały Forbrich…. Trochę prostacki, ze swoistym poczuciem humoru.
Następnego dnia przyszedł zawieźć nas do Wronek. Powiedział mi, że obserwatorem mojego meczu będzie szef kolegium sędziów, Marian Środecki. Pomyślałem, że szykuje się ciężko. A on do mnie:
– Wszystko masz obcykane, tylko sędziuj dobrze.
Wiedziałem więc, że nie chodzi o układ korupcyjny, tylko układ jest gdzie indziej.
Jak pan nie posędziuje dla Amiki, to dostanie po notach.
To było zasugerowane między wierszami. Nie będę sędziował jak trzeba, będzie niska nota.
Znalazł na pana haczyk.
Tak. Środecki przyszedł i mówi: “panie Jarku, trzeba być przychylnym, ale przede wszystkim przepisy”. Dawał do zrozumienia, że ściany pomagają gospodarzom. Siadłem z asystentami ustalić taktykę na mecz.
– Panowie, wy pokazujecie wszystko tak, jak każą przepisy. Nie wiecie nic o tej rozmowie. Robicie swoje, a ja będę się modlił, żeby Amica wygrała sama.
I tak to się układało. Amica grała dobrze. Do przerwy prowadziła 2:0. Szedłem do szatni szczęśliwy, ale na drugą połowę wyszły inne drużyny. Amica grała źle. Forbricha już na stadionie nie było, pojechał do Wrocławia z walizeczką. Nie wiem co w niej było, ale widziałem przed meczem, jak wychodził z klubu z neseserem. We Wronkach z kolei Naprzód strzelił bramkę i naciskał strasznie. pomyślałem wtedy: kurczę, może nie zgrzeszę, jeśli zacznę wszystko rozgwizydwać? Pomyślałem, że jeśli mam Amice pomóc, to będąc upierdliwie przesadnym w egzekwowaniu przepisów. Normalnie lubiłem puszczać grę. Pozwalałem walczyć. Stawiałem na płynność grania. W tym meczu mniej więcej od 70 min. każde stykowe zagranie, każdy pretekst do faulu, gwizdałem. W obie strony tak, żeby nikt nie miał pretensji. Pamiętam aut, który Naprzód przesunął spod linii środkowej aż pod pole karne. Trzy-cztery razy ich przesuwałem, żeby wykonali go z właściwego miejsca, co oczywiście wybijało z gry. Pewnie Amice trochę pomogłem, ale jedyne co mogę powiedzieć, to że byłem tego dnia nad wyraz skrupulatny.
Kiedyś zapytałem wprost Forbricha jak to się stało, że zaczął funkcjonować w klubie. Opowiedział mi, że był fryzjerem w miasteczku, nawet pokazał mi gdzie jego zakład we Wronkach się znajdował. Gdy miejscowy klubik grał w A klasie, działacze zbierali na zrzutkę od wszystkich rzemieślników w miasteczku. On dał raz, drugi, a za trzecim uznał, że jak mam dawać pieniądze, to chce mieć wpływ na co to idzie. W klubie się zgodzili, został działaczem. Sam zaczął chodzić i szukać pieniędzy. Wymyślił, że pójdzie do Amiki. Zachęcił prezesa Jacka Rutkowskiego, ale ten powiedział, że jeśli wejdzie, to ma być sukces. Nie sponsoruje kopaniny, bo to za poważny zakład. W związku z tym Forbrich zaczął robić sukcesy rok po roku. Poznałem go, gdy byli w II lidze i chcieli awansować. Nie była to sytuacja wprost korupcyjna, ale poznałem mechanizm.
Sytuacja, która bardziej mi ciążyła na sumieniu, miała miejsce w Pniewach. Nie wiedziałem jak się z niej wyplątać. Jeden z pniewskich działaczy zaproponował pieniądze za zrobienie meczu. Odmówiłem słowami “zobaczymy jaka będzie sytuacja, na razie nie rozmawiajmy. Na pewno nie będę przeszkadzał”. Jak chciałem działaczy zbyć, a oni byli natarczywi, to często mówiłem, że nie będę przeszkadzał. Pniewy wygrały bez mojego udziału. Działacz z Pniew podrzucił nas do Poznania, a my postanowiliśmy zatrzymać się tutaj i obejrzeć mecz. Siedliśmy na trybunach, oglądamy pierwsza w połowę. W przerwie działacz z Pniew powiedział, że idzie się z kimś przywitać. Mój asystent zniknął w toalecie. W Olsztynie wyciągnął pieniądze, naszą “premię” – nazywało to się zwrotem poniesionych kosztów. Nie było wiadomo jak to zwrócić. Byłem wściekły. Ktoś mógł pomyśleć, że należę do tej grupy sędziów, z którymi można było cos załatwić, że miałem we wzięciu tych pieniędzy udział. Nie bardzo było możliwym zwrócić tę premię, sytuacja absolutnie patowa. Tymczasem moi asystenci narzekali – chyba żartując – że przy kim innym to by mogli dorobić. Zawsze odpowiadałem: „raz weźmiesz, mają na ciebie haka”. Tamtym razem w pewnym sensie – chociaż nie wprost – dałem się wciągnąć na „listę”. No cóż, to nie były fajne czasy dla sędziów.
Jak często ktoś próbował do pana dotrzeć?
Na wiosnę się zdarzało. Jesienią tylko wtedy, gdy ktoś prowadził taką politykę od samego początku, ale ja nie miałem wtedy żadnych propozycji, bo to było za wcześnie, żeby ze mną rozmawiać. Gdy wiosną niektórym palił się grunt pod nogami, próbowali. Bywały sytuacje, że próbowano nie ze mną, bo wiedzieli, że się nie da, więc docierali do zawodników. Pamiętam mecz Polonia – Olimpia Zambrów o awans do II ligi. Do przerwy 1:0 dla Zambrowa, wielkie zaskoczenie. Po przerwie cały czas słabo to wyglądało ze strony Czarnych Koszul. Potem jakaś udawana kontuzja, mocno się przeciągające leżenie zawodnika na boisku. Wbiega lekarz z masażystą, ale wbiega też Jurek Piekarzewski, znamienity działacz prezes Polonii, którego notabene bardzo lubiłem. Podszedł do kapitana Zambrowa. O czymś rozmawiali…. Potem dziwnym trafem zaczęły dziać się cyrki. Ten kapitan strzelił samobója – niby chciał wybijać piłkę na róg po centrze, a wpakował ją do siatki. Potem sfaulował na siedemnastym metrze zawodnika Polonii, a Darek Dźwigała strzelił na 2:1. Na moich meczach częściej próbowano się dogadywać między sobą, Ja uchodziłem za sztywniaka, więc na mnie szedł więc raczej nacisk przez obserwatorów.
Groźba spadkowej noty jako bat.
Nikt ci wprost tego nie powiedział, ale tak było. Raz sędziowałem Amice na wyjeździe w Bełchatowie. Ryszard Forbrich przychodzi i mówi:
– Słuchaj, musisz dzisiaj dobrze posędziować, a będziesz miał świetną notę. Żebyś wiedział, że ci nie wciskam kitu, to hasło jakie usłyszysz od obserwatora: ma być super super uczciwie.
Jakiś czas później przychodzi obserwator. Przywitanie, gadka szmatka, życzenia powodzenia. Ale też:
– Panie Jarku, wiem, że pan sobie poradzi. Ma być super super uczciwie.
Dużo punktów wygrał Amice pałac w Kobylnikach?
Myślę, że tak… Pewnie więcej niż niejeden trener.
Co się mówiło o pałacyku?
Każdy mówił, ze to fajne miejsce. Niech pan nie myśli natomiast, że sędziowie między sobą się chwalą, że wzięli to i tamto, a ten mecz zrobili za to. W innym miejscu byłem przez przypadek świadkiem wyboru panienki przez jednego z bardzo znanych sędziów. Przywieziono mu kilka i sobie wybierał jak Jaskuła w „Piłkarskim pokerze”. Zmieszani działacze miejscowego klubu widząc, że to zauważyłem, zapytali czy też bym sobie nie chciał wybrać. Powiedziałem:
– Przebranych nie biorę.
I puściłem oko do delikwenta, bo to jego sprawa, a nie mój biznes.
Wracając do Forbricha, to miał tę wielką umiejętność, że potrafił dowiadywać się wielu rzeczy o ludziach. Znał ich słabości, znał ich bolączki. Wiedział na przykład, że ktoś ma chorą matkę, żonę. Bardzo wtedy pomagał, więc niekoniecznie korumpował, tylko zyskiwał przychylność. W moim przypadku też zyskał przychylność. Znalazł lukę, mój słabszy punkt – to, że byłem ambitny, miałem marzenia i chciałem awansować. Nigdy nie wziąłem od Forbricha ani złotówki, ale mogę z pełną świadomością przyznać: Forbrich absolutnie zyskał moją przychylność. Dlatego nie jest dla mnie osobą jednoznaczną. Nigdy bym nie powiedział, że dowodził jakąś grupą przestępczą. Totalna bzdura. Forbrich był mistrzem swojego fachu, mistrzem wśród działaczy, chapeau bas, choć sprawa zła. Tego typu kierowników było wówczas więcej, tyle tylko, że zdecydowanie słabszych. Forbrich był wśród nich najlepszy.
Proces, w którym został uznany za czarną owcę odpowiedzialną za korupcyjne zło, uważa pan za farsę?
Oczywiście bzdura, farsa, niesprawiedliwość. Był najlepszy, ale nie jedyny. Piotr Dziurowicz później mówił o układach korupcyjnych. Pogoń Szczecin miała swojego działacza, sędziowie wiedzieli kto w jakim klubie jest od czego. Byliśmy podejmowani. Zakrapiana kolacja przedmeczowa? Naturalne. Nikt nie robił z tego problemu. Chłopaki – działacze – też przy okazji schlewali się do nieprzytomności. W Wodzisławiu jeden wylądował z twarzą w sałatce. W Białymstoku zaprosili nas na kolację na miasto, a potem okazało się, że to nocny klub. Pierwsza rzecz jaka się dzieje, facet wychodzi na scenę z rurą i mówi:
– A teraz dla sędziów z Olsztyna wystąpi…
Imienia dziewczyny nie pamiętam, wstałem i wyszedłem. Później uchodziłem w środowisku za dziwaka, ale trzeba mieć trochę oleju we łbie – kto robi takie rzeczy ? a co by było gdybym następnego dnia popełnił jakieś znaczące błędy ?
Sam fakt, że taka sytuacja miała miejsce, pokazuje jaką była powszechnością.
Prezenty wówczas nie były postrzegane za korupcyjne, tylko coś, co jest normalnym. Jeszcze w III lidze na Broni Radom każdy dostał do bagażnika po maszynie do szycia. W Jagiellonii był sponsor od dywanów. Skończyliśmy drugoligowy mecz, każdy wracał do domu z dywanikiem pod pachą. Element gościny, nawet się o to nie pytało, nikt z tym nie dyskutował. Ktoś dawał proporczyki, ktoś dywan turecki. Zresztą przepisy wynikające z ustaw, też nie normowały tych kwestii. Więc prezenty były nie pisanym zwyczajem.
Sytuacja, która zbulwersowała mnie na tyle mocno, że zacząłem się zastanawiać czy chcę w tym środowisku funkcjonować, miała miejsce w Tychach. Sokół – jeszcze z Jurkiem Dudkiem w bramce – grał ze Śląskiem. Oczywiście nie obyło się bez propozycji. Przyszedł trener i zaproponował dwadzieścia róż. Odmówiłem. Później jednak przez przypadek dowiedziałem się, że rzekomo łapówkę wziąłem. Spotkałem dyrektora tyskiego klubu w PZPN-ie, poszliśmy na zwyczajową kawę. Sponsorem Sokoła był Piotr Buller, facet od węgla. Dyrektor w pewnym momencie rozmowy mówi:
– I co, dostał pan co miał dostać? Tę kopertkę? Pięćdziesiąt róż?
– Przepraszam, nie rozumiem.
– No jak. Trener wziął dla pana.
– Panie dyrektorze, po pierwsze, nie wziąłem. Po drugie, pięćdziesięciu nawet nie przedstawił.
– Nam powiedział, że panu dał.
Zadzwoniłem do Bullera, przedstawiłem jaka była sytuacja. Cztery dni później trener stracił pracę, a ja zacząłem się zastanawiać: ile razy ktoś brał pieniądze na moje konto? Ile razy ktoś mówił, że ja wziąłem, a sam brał, oczerniając moje nazwisko? Napisałem wkrótce mocny list otwarty w “Piłce Nożnej”.
Czytałem, że w jego napisaniu rolę odegrała też pana sytuacja zdrowotna.
Przed meczem Lech – Zagłębie na rozgrzewce dopadł mnie ogromny ból. Padłem za bramką jak rażony gromem. Lekarz stwierdził ruchomość stawu – nie bardzo wiedział, o co chodzi ? Nie potrafił na gorąco postawić diagnozy.. Posędziowałem na blokadach. Po powrocie do Olsztyna wciąż czułem ból. Pierwsza diagnoza – nowotwór kości miednicy. Potem był rezonans, wtedy nie tak dostępny jak dziś. Czekałem na niego trzy miesiące, pobranie wycinku kości do próbek wiązało się poważną operacją. Rezonans nowotworu nie wykluczył. To przewartościowało moje życie. Czy warto się tak zabijać?
W tym czasie dziennikarze przypuścili mocny atak na sędziów. Między innymi Waldemar Lodziński w “Piłce Nożnej” wysmażył ostry artykuł, w którym poniewierał sędziów, uznawał ich za samo zło. Ja żyłem sprawami sędziowskimi, całe życie starałem się nie upaprać sobie rąk. Wiedziałem ile wyrzeczeń rodzinnych i zawodowych kosztowała mnie zabawa w sędziowanie. Non stop uczyłem się przepisów, miałem je wykute na blachę, mógłby mnie pan wtedy w środku nocy zbudzić i pytać. Pracując w Warszawie wstawałem o piątej, żeby pobiegać i zadbać o kondycję. Zaniedbywałem rodzinę przez weekendy z ligą. Poświęcenia na każdym kroku, ale miałem swoje idee fix. Jak dla mnie tamten atak był niesprawiedliwy, odebrałem go personalnie. Myślę, że ta choroba osłabiła mnie, sprawiła, że przyjąłem to wszystko bardzo do siebie. W emocjonalnym odruchu napisałem list otwarty odpowiadający Lodzińskiemu. Napisałem, że w każdej grupie są tacy i tacy. Napisałem, że na pewno są sędziowie, którzy biorą, ale zły jest cały system. Winny jest brak zawodowstwa, a potrzebny jest nowy system oceniania. Sędzia powinien mieć większe poczucie bezpieczeństwa jeśli chodzi o finanse, bo w tym momencie jest łatwym celem – funkcjonuje na śmiesznej diecie, zrzutka zawodników na śmiesznego sędziego oznacza wielokrotność jego pensji. To system tworzący pole do popisu pokusie. Ocenianie przez obserwatorów to natomiast idealne warunki pod stworzenie układów. Starałem się oddać rzeczywistość, nie fałszować jej, ale bronić sędziów. Nie pomyślałem, że moje środowisko zareaguje tak nerwowo, potraktuje to jako atak. Oto ja, rycerz na białym koniu, a wszyscy inni są be – nie napisałem czegoś takiego, a tak zostało odebrane.
Zimą w Spale odbyły się egzaminy dla sędziów. Mój lekarz odradzał mi w związku z chorobą dalsze sędziowanie, straszył konsekwencjami, ale ja nie chciałem odpuszczać. Powiedziałem, że co ma być, to będzie. Wypisał mi zaświadczenie z adresem, datą urodzenia, wszystkimi danymi, ale zapomniał wpisać imienia i nazwiska. Tylko wielka złośliwość mogła sprawić, żeby mnie nie dopuścili. Ale mnie już chciano wycinać. Szefem Komisji szkoleniowej był sławetny działacz Hańderek. Od razu mówił: pan nie wystartuje. Przepychaliśmy się słownie o to zaświadczenie. Niektórzy już zmiękli, mówili – dobra, dopuśćmy go, ale Hańderek się zaparł. Zaatakował mnie też Tomasz Mikulski, sędzia z Lublina, który zrobił ogromną jak na jego umiejętności karierę – może właśnie dlatego… Wyszedłem na stadion w Spale. Trafiłem na trening lekkoatletów Kadry Polski. Poprosiłem więc ich lekarza o pomoc, wyjaśniając zaistniałą sytuację. zbadał mnie i wystawił zaświadczenie o tym że mogę wystartować w egzaminach biegowych. Hańderek odpuścił, ale zdjął mnie z meczu Amiki, a dał Ruch – Sokół Tychy. Obserwatorem meczu był Wiesław Karolaka z Łodzi – wredny charakter, wyjątkowo nieciekawy typ. Miał chyba nawet zarzuty, że molestował sędzinę.
Po jesieni byłem bodaj ósmy od końca, czyli na bezpiecznym miejscu. Karolak wystawił mi beznadziejną notę 6 i spadłem na ostatnie miejsce. Doczepił się, że nie podyktowałem karnego dla Ruchu. Mecz był rozgrywany na śniegu, graliśmy czerwoną piłką, w Sokole grał w obronie murzyn. Nawet powiedziałem tuż po meczu: “Jeśli czarny murzyn na białym śniegu kopie w czerwoną piłkę, to trudno nie zauważyć że karnego nie było”. Doczepił się, że nie dałem czerwonej kartki kapitanowi Sokoła za odepchnięcie mnie. Ja to odebrałem tak, że wpadliśmy na siebie, było trochę emocji, ale nic wielkiego. Zawsze stawiałem na płynność gry, nie wyciągałem kartki bez powodu. Pewnie bym nie zgrzeszył czerwoną, ale jej nie dałem. Po moich tłumaczeniach powiedział, że da mi osiem, a potem zrobił jak zrobił.
Forbrich wtedy chyba chciał, żebym został w lidze. Pomagał mnie wyciągać. Nie byłem dla niego łatwym materiałem, ale chyba mnie szanował za moją postawę.
Albo przydawał się ktoś, kto będzie odporny na działania drugiej strony.
Być może. Fakt faktem, Forbrich tamtej wiosny wyciągał mnie z dołka. 8.50 czy 8, to umówmy się, umowna różnica w dyspozycji arbitra, ale dla mnie robiło wielką różnicę. W jednym meczu dostałem nawet notę 9, jakiej się w zasadzie nie stawiało. Co ważne – nie był to mecz Amiki. On wszystko miał rozpracowane, wiedział kto jakie miał średnie, kontakty miał wszędzie. Prosto z Wrocławia dzwonił do mnie po meczu Amica – Naprzód i gratulował sędziowania, obiecywał, że będę miał dobrą notę. Ja miałem świadomość, że warto mieć kogoś, kto cię wspiera, tym bardziej, że Forbrich nie był człowiekiem, którego musiałbym się bać. Nie z każdą rzeczą do mnie przychodził, miałem wrażenie szacunku z jego strony, mimo tego, że krążyły o nim różne legendy. Też oczywiście nie lubiłem jego odzywek typu “ty kurwiorzu”.
Do pana też tak mówił?
Do wszystkich tak mówił. Był trochę prostakiem, nie ma co się oszukiwać, ale był mi przyjazny, więc się specjalnie na niego nie obrażałem, bo życie jest jakie jest. Tamtej wiosny unikałem jakichkolwiek kontaktów z działaczami, żeby nic nie obciążało mi głowy. Ostatni mecz sędziowałem w Wodzisławiu. Odra – Zagłębie. Obserwatorem Suchanek, wysłany, by mnie dobić. Wystarczyła mi nota 8. Sędziowało mi się dobrze. On przyczepił się do sytuacji z Kałużnym. Kałużny chciał wybijać piłkę głową, a napastnik, nie widząc go, próbował przyjąć piłkę nogą i uniósł ją za wysoko. Dałem rzut wolny bezpośredni, gra niebezpieczna, ale bez napomnienia. Suchanek powiedział, że powinienem dać kartkę. Argumentowałem, że tam nie było żadnej celowości, bo napastnik nic nie widział. Działacze ten mecz nagrywali, powiedziałem, że przyjdę z kasetą i pan obserwator sam zobaczy. Zgodził się, ale gdy wróciłem, Suchanka już nie było. 7.50, spadek.
Walczył pan o powrót?
Walczyłem, ale widziałem, że nie mam szans. Byłem już wycinany. Jedyną szansą było odwołanie od 6 wystawionej przez Karolaka. Komisja odwoławcza dostała kasetę. Powiedzieli, że tamtych błędów wskazanych przez Karolaka nie popełniłem, ale… popełniłem inne. I ocenę utrzymali w mocy. Zostałem więc złapany za kradzież loda, a skazany za kradzież roweru. Skoro błędy popełnił Karolak, to czemu nie poniósł konsekwencji?
Ile pana zdaniem ówczesne tabele miały wspólnego ze sportem?
Na dwoje babka wróżyła, bo trochę grać trzeba było. Nie można było zrobić totalnego słabeusza mistrzem. Grano jednak znaczonymi kartami.
Bardziej o utrzymanie i awans z II ligi, czy o mistrza też?
Jedno i drugie. Kto miał dużo pieniędzy i możnego sponsora, względnie wsparcie jakiegoś ministra, który potrafił wychodzić wynik, to wie pan… Piłkarski poker w pełni.
Dziwne, że Amica nigdy nie została mistrzem.
Kilka razy byli blisko, ale fakt – też się temu dziwiłem. Ich problemem była arcymocna Wisła Kraków czasów Cupiała.
Jak pan ocenia zapis “grubej kreski” z 2003 roku?
Przepisy nie mogą działać wstecz, więc to było uzasadnione, choć tym samym odpuszczono lekką ręką bardzo wiele. Najgorsze, że sędziowie nie skorzystali z szansy na nowy początek. Była szansa zmiany, środowisko z tego nie skorzystało. To bardzo smutne. Sam wtedy rozmawiałem z panem Strejlauem, który szefował sędziom, na temat zmian. Bez cienia żenady powiem, że chyba troszkę środowisko wyprzedziłem. Sprowokowany różnymi sytuacjami, również zdrowotnościowymi – dzisiaj jestem zdrów, biegam, nic się nie dzieje – ale już wtedy mówiłem o potrzebie zawodowstwa. Już wtedy mówiłem o VAR, choć w formie challenge’ów.
Bardzo bolało, że ludzie, o których wiedział pan, że są bardzo umoczeni, dalej działali w strukturach?
Po sędziowaniu myślałem o zostaniu obserwatorem. Pojechałem do Warszawy na szkolenie. Na jeden z wykładów wychodzi Wiesław Karolak.
– Witam, teraz będę kolegom przedstawiał temat “etyka w sędziowaniu”.
Ze wszystkich ludzi akurat on. Wstałem:
– Pan będzie prowadził ten wykład? Etyka w sędziowaniu? A jaka jest pana etyka?
– Ja pana kolegi nie rozumiem.
– Dobrze pan rozumie, prezesie Karolak. Jeżeli pan to prowadzi, ja wychodzę.
Wstałem, wyszedłem, skończyła się przygoda z obserwowaniem. To było żenujące, że tacy ludzie nie tylko funkcjonowali, ale zajmowali sie szkoleniem.
Zazdrości pan dzisiejszym sędziom?
Ja nikomu niczego nie zazdroszczę, cieszę się, że moi następcy mogą normalnie sędziować w zdrowszych realiach. Cieszę się, że są coraz lepsi, pokazują, że można. Kibicuję im i trzymam kciuki. Liczę, że Szymon Marciniak posędziuje na Mistrzostwach Świata w Rosji przynajmniej półfinał.
Leszek Milewski
Napisz autorowi, że jest prostacki ze swoistym poczuciem humoru
PRZECZYTAJ INNE “PONIEDZIAŁKOWE SPARINGI”