Gdybym na podstawie samej wizyty na stadionie Rakowa Częstochowa miał strzelać, jak funkcjonuje ten klub, w mojej wizji z pewnością pojawiliby się działacze. Wiecie – tacy typowi, którzy rządzili jeszcze w latach 90., a niemal wyginęli gdzieś na początku kolejnej dekady. Tacy z wąsem i brzuchem, którzy stali na straży stwierdzenia, że pół litra na dwóch jest dobre, ale tylko wtedy gdy jeden nie pije, zanosząc się przy tym tak rubasznym śmiechem, że Tadeusz Drozda byłby dumny. Tacy, którzy wiedzieli, do kogo trzeba wykręcić numer, gdy czegoś potrzeba i jak wybłagać warunkową licencję na korytarzach PZPN-u. Nie czuję, że przesadzam – ten spacer po obiekcie I-ligowca to taka podróż w czasie, że masz wrażenie, że za moment zza rogu na rozgrzewkę wyjdzie Marek Koniarek z płetwą na głowie.
Ale pozory potrafią zmylić bardziej niż ostry makijaż i brak odpowiedniego oświetlenia w dyskotece. Albo stanik push-up.
Nie rozpocząłem tej historii właśnie od stadionu dlatego, że uważam, iż to wizytówka każdego klubu. Nie, niektóre mają tak mało do powiedzenie w jego kwestii, że taka ocena byłaby głupia i niesprawiedliwa. Rozpocząłem ją od stadionu, ponieważ ludzie, z którymi spotkałem się w tym tygodniu w Częstochowie, za chwilę dorobią się obsesji na jego punkcie. Jeśli w trakcie pierwszych zdań rozmowy nie pada słowo „stadion” czy – stosowane tam jako synonim – „skansen”, to trafiłeś na kogoś przypadkowego, niezwiązanego z Rakowem.
– No sam widzisz – pada prędzej czy później.
Widzę, ale jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, wydaje mi się, że zawsze najważniejsi są ludzie. No zajrzycie głęboko w serca i sami powiedzcie, czy nie taka jest prawda. No więc w pierwszej kolejności będzie o osobach, które Raków tworzą. Większość nie zostanie wymieniona z imienia i nazwiska, ale wszyscy jako zespół do scenerii, która ich otacza, nie pasują nic a nic.
***
Nie wiem, czy Raków można nazwać marką. Chyba nie. Nazwa może kojarzyć się z kilkoma sprawami – choćby z trenerem Zbigniewem Doboszem, wychowawcą wielu piłkarzy i postacią w Częstochowie wręcz kultową. Ale cztery sezony na poziomie najwyższej klasy rozgrywkowej w latach 90. (najwyższe miejsce w historii – ósme) to jednak trochę zbyt mało. W zakładce „historia” na stronie internetowej klubu znajdziemy też wspomnienia z przegranego finału Pucharu Polski w 1967 roku – trzecioligowy klub sprawił niemałą sensację, zachodząc tak daleko. Jest również o zwycięstwie młodych piłkarzy w Spartakiadzie, triumfie w halowym turnieju „Spodek Masters” (o tyle istotnym, że udało się wygrać… krzesełka, które długo służyły na stadionie), a także wygranej w meczu towarzyskim z Wisłą Kraków rozegranym z okazji 90-lecia założonego w 1921 roku klubu.
Ostatnie z odnotowanych wydarzeń jest zresztą dość wymowne – dla klubu, który doświadczył lat poniewierki, ogranie drużyny Roberta Maaskanta to było coś. Marka nie, ale z pewnością również nie klub, który pasowałby do niższych lig i rywalizacji z MKS-em Sławków czy Lotnikiem Kościelec, a tak wyglądała rzeczywistość po spadku i procesie podupadania huty. W 2005 roku Raków wrócił na trzeci poziom rozgrywkowy. Utknął na 12 sezonów. Zmieniała się organizacja rozgrywek, rywale, władze, trenerzy, drużyna, ale nie znaczenie klubu na piłkarskiej mapie. Po takim czasie można było pomyśleć nawet, że Raków jest na ten poziom skazany – awansu zrobić po prostu się nie da.
Ale jak powiedział kiedyś jakiś mądry facet, spopularyzował bohater popularnej komedii, a później milion razy powtórzono na szkoleniach motywacyjnych w każdym korpo: jeśli czegoś nie da się zrobić, potrzebny jest ktoś, kto o tym nie wie – przyjdzie i to zrobi.
Tym kimś w Rakowie jest Michał Świerczewski. Na ostatnim roku studiów informatycznych wraz z kolegami założył salonik z komputerami. Po 15 latach jest prezesem firmy, która należy do liderów sprzedaży sprzętu IT, jej obroty wynoszą miliard złotych. Człowiek osiągnął sukces w biznesie i postanowił sprawdzić się na innym polu – nie on pierwszy i nie ostatni. Sympatia do Rakowa była drogowskazem.
– Gdy staram się przekonać zawodników do transferu, opowiadam im o prezesie – mówi trener Marek Papszun, też oryginał, ale o tym wkrótce. Na razie dodaje: – To człowiek z innej bajki, jeśli chodzi o kulturę i wartości czysto ludzkie, bo na przykład jego skromność jest wręcz porażająca. Czasami aż czuję się nieswojo, bo środowisko piłkarskie jednak jest inne, bardziej ordynarne. Nie mówię, że mam szefa idealnego, a wszyscy inni są źli. Nie było jednak takiej sytuacji, że pozostawał głuchy na moje argumenty – jeśli je miałem, to udawało mi się go przekonać do swoich racji. Boiska, wyjazdy, obozy, zgrupowania przedmeczowe, które nie są w I lidze normą – mamy wszystko, czego potrzebujemy, ale za każdą z tych spraw stoi rzeczowa rozmowa.
Być może słyszeliście o tej sympatycznej akcji – prezes klubu obiecał kibicom, że zwróci im pieniądze za karnety, jeśli drużyna nie wywalczy awansu do I ligi. Albo o tej – prezes klubu obiecał kibicom, że jeśli drużyna nie utrzyma się na zapleczu ekstraklasy, nie tylko zwróci im pieniądze za karnety, ale też zapłaci drugie tyle. Nawet jeśli Świerczewski nie popadłby w tarapaty finansowe, gdyby do tego doszło, nawet jeśli wykonał cwany ruch, ryzykując nie tak wiele, a kupując sobie zarówno zainteresowanie ludzie w regionie, jak i atencję ogólnopolskich mediów, świadczy to o myśleniu wychodzącym poza schemat. Łatwo wyciągnąć wniosek, że jako osoba spoza środowiska wniósł trochę świeżości.
O murawie chyba można powiedzieć, że jest znośna, choć piłkarze mają inne zdanie…
…a o komforcie oglądania spotkań z ławki pewnie też mogliby powiedzieć kilka ciepłych słów.
Nie zajrzałem do każdej szafy w klubie, ale raczej nie znalazłbym w nich magnetofonu, do którego pracownicy wyśpiewują: „łubu dubu, łubu dubu, niech nam żyje prezes naszego klubu”. O Świerczewskim mówią, że z jednej strony jest otwarty na współpracę, słucha i jako właściciel stu procent akcji klubu wcale nie uzurpuje sobie patentu na nieomylność. Ba! Słyszę nawet, że jak na swoją pozycję jest zadziwiająco wyrozumiały, choćby w stosunku do piłkarzy, którzy lubią to wykorzystywać. Z drugiej strony – wymaga. Ale nie, że „płaci, to wymaga”. W dużym skrócie – każdy ma robić swoje, przy czym rozwój klubu ma iść pod rękę z rozwojem poszczególnych pracowników. Metoda małych kroków.
Klub przejął na samym początku 2015 roku. Sam został prezesem rady nadzorczej, na stanowisku prezesa klubu pozostał Krzysztof Kołaczyk. Pierwszy sukces mógł przyjść bardzo szybko – drużyna, która po jesieni zajmowała 10. miejsce, już z Radosławem Mroczkowskim w roli trenera, sezon skończyła zajmując lokatę oznaczającą baraże o awans do I ligi, tracąc dwa punkty do zwycięzcy, a bezpośrednią promocję, przegrywając przez groszy bilans z Rozwojem Katowice. Dwumecz z Pogonią Siedlce był wyrównany – w pierwszym spotkaniu na Mazowszu gospodarze wyrównali dopiero w ostatniej minucie, rewanż również skończył się remisem, ale 2-2 oznaczało dla Rakowa brak awansu. – Szampanów nie kupiliśmy, to mogliśmy zorganizować w kilka chwil, ale pamiątkowe koszulki były przygotowane. Wylądowały w szafie. Jednak to był mniejszy problem, bo musieliśmy też odwołać kierowcę, a londyński autobus stał już i czekał na piłkarzy na jednej ze stacji benzynowych pod Częstochową – mówi mi Radosław Baran, rzecznik prasowy klubu.
Rozczarowanie, ale większe przyniósł nowy sezon. Skończyły się miodowe miesiące, zaczęła się II-ligowa proza, która oznaczała choćby konieczność zwolnienia trenera. Nowym został prezes Kołaczyk do spółki z Przemysław Cecherzem. Zagrało, ale układ nie sprawdził się na dłuższą metę. Już w lutym Świerczewski sam zasiadł w fotelu prezesa, od początku zakładając, że tylko do momentu, w którym znajdzie odpowiedniego kandydata na to stanowisko. W kwietniu, chwilę po upokarzającej porażce 1-8 na własnym stadionie z GKS-em Tychy, nastąpiła kolejna zmiana trenera. Szanse na awans nie były duże, klub skończył ligę na piątym miejscu.
***
Jeszcze jedna rzecz, która wyróżnia Świerczewskiego – sposób doboru kluczowych pracowników. Mamy dwa różne przypadki, oba dość oryginalne. Skoro się rzekło, że właściciel będzie tylko prezesem tymczasowym, to trzeba było znaleźć nowego. Poszukiwania w regionie i w środowisku nie przyniosły rezultatu. A skoro tak, to postawiono na metodę tradycyjną. Tradycyjną, ale nie w piłce – dano ogłoszenie na popularnych portalach z ofertami pracy. Czyli każdy domorosły narzekacz, który do tej pory twierdził, że „on zrobiłby to lepiej”, mógł zgłosić swoją kandydaturę. W praktyce jednak nie miałby wielkich szans na zwycięstwo, bo stanowisko okazało się całkiem łakomym kąskiem. Zgłosiło się około 100 chętnych – cały przekrój: od świeżo upieczonych absolwentów wyższych uczelni, przez ludzi z doświadczeniem piłce, aż po prezesów spółek.
Wybrano Janusza Żyłę. Człowieka z Warszawy z doświadczeniem w Statoilu czy na dyrektorskich stołkach w Erbudzie i PGNiG Technologie. Z piłką do tej pory łączyła go tylko co najwyżej pasja. Pierwsze skojarzenie z Rakowem przed podjęciem pracy? Paweł Skrzypek wyłączający jak stare radio w meczu kadry Gianfranco Zolę oraz Jacek Magiera. Ale kibicem Legii nie jest, przynajmniej tak mówi. Dodaje z uśmiechem, że jeśli jest kibicem, to Rakowa, po czym uogólnia na polską piłkę.
Generalnie sprawia wrażenie sympatycznego, ale też trochę wycofanego i – co naturalne – nieoswojonego z mediami, szczególnie tak specyficznymi jak piłkarskie. Używa eufemizmów, unika mocniejszych opinii i konkretów, tłumaczy się krótkim stażem na stanowisku. Chyba również wtedy, gdy jest mu to trochę na rękę.
Rozmawiamy między innymi na temat tego, czy bycie osobą spoza środowiska jest jego atutem czy niekoniecznie. Przy tej kwestii się ożywia. Zaznacza, że transfery między branżami to w biznesie codzienność, a piłka to tylko jedna z nich. Chyba nie dało się nie zripostować, że nawet jeśli, to bardzo specyficzna. – Środowisko piłkarskie jakoś znacząco nie odbiega od moich wcześniejszych wyobrażeń. Za każdym razem gdy zmieniałem pracę, słyszałem, że „ta branża jest specyficzna” i w jakiś sposób wyjątkowa. Mieliśmy w ostatnich latach wiele przypadków takich mariaży z piłką i nie ma reguły – jedne kończą się dobrze, inne źle. Dlatego problem może nie leży tutaj, a w innych atrybutach poszczególnych osób – odpowiada. – Ostatecznie uważam, że taki zastrzyk świeżej krwi może wyjść na dobre hermetycznemu środowisku.
Jest odpowiedzialny za wcielanie w życie wizji Świerczewskiego, chyba w trochę mniejszym stopniu za kreację. – Poprzeczka jest zawieszona wysoko, ale myślę, że z właścicielem prezentujemy podobną szkołę, jeśli chodzi o zarządzanie – mówi. Na razie to niewiadoma, bo trzeba poczekać na pierwsze wymierne efekty.
***
Niewiadomą na pewno nie jest za to trener Marek Papszun. W Częstochowie pracuje od kwietnia zeszłego roku, wszyscy już poznali i oswoili się z jego stylem, choć kilka chwil to potrwało. Przez lata związany był z klubami na Mazowszu, tam wyrobił sobie pewną markę, ale w skali kraju był postacią raczej anonimową. Dlaczego nagle trafił do Rakowa? Tego nie wie nikt poza Świerczewskim. Podobno to ciekawa historia, ale poznamy ją dopiero, gdy Papszun awansuje z Rakowem do ekstraklasy. Wiemy natomiast, jak wyglądał sam proces zatrudnienia. Jak już wspomniałem – nietypowo.
Skauting trenerów w Polsce praktycznie nie istnieje, kluczowa jest baza kontaktów w telefonie. – Prezesi po prostu wykręcają numer i oferują pracę wybranemu trenerowi. W ekstraklasie zdarza się, że oni nawet nie byli w mieście, w którym będą pracować. Pojawiają się tam dopiero, by podpisać kontrakt – zgadza się Papszun. – Moi koledzy po fachu są w szoku, gdy opowiadam im, jaką drogę przeszedłem w Rakowie. To była bardziej taka typowo korporacyjna, wieloetapowa rekrutacja. Z prezesem Świerczewskim spotykaliśmy się w Warszawie, wiem też, że obserwował moją pracę. Do wszystkiego był bardzo dobrze przygotowany. W kolejnym etapie przyjechałem do Częstochowy. Dostałem zagadnienia do opracowania, przygotowałem prezentację multimedialną, którą musiałem przedstawić, czemu przyglądała się psycholog i musiałem się zmierzyć z pytaniami.
Dla niego zamiana Świtu na Raków nie była jedynie kolejną zmianą miejsca na karuzeli. Zmieniło się całe jego życie. Jeszcze w zeszłym roku był 40-letnim nauczycielem, który w szkole w Ząbkach uczył historii i wychowania fizycznego. Przez blisko 15 lat łączył to z pracą w klubach. Klasówki sprawdzał w drodze na mecze. Nad ofertą trochę się zastanawiał. – Łatwiej byłoby podjąć decyzję przy pierwszym podejściu, gdy drużynę ostatecznie przejęli trener Kołaczek i Cecherz. Później miałem klub. Na początku odmówiłem, ale spodobała mi się determinacja prezesa i trafiły do mnie jego argumenty, że taka szansa może się już nie powtórzyć. Jeśli nie spróbowałbym teraz, to pewnie nie zrobiłbym tego już nigdy. Czułem, że stać mnie na więcej.
Fot. FotoPyKPapszun trochę mnie przytrzymał. Miałem okazję obejrzeć trening zespołu. Całkiem ciekawy. Nie tylko dlatego, że w przeciwieństwie do pierwszoligowych kibiców miałem okazję zobaczyć w akcji wychowanego w Arsenalu Daniela Boatenga czy trochę zapomnianego autora najdziwniejszej bramki w historii ekstraklasy, Adama Czerkasa. Raków gra dość niespotykanym systemem 3-4-3. Piłkarzom przyzwyczajonym do innego ustawienia nie jest łatwo się przystosować, o czym później powiedział mi najbardziej doświadczony zawodnik w zespole, Tomasz Wróbel. A raczej potwierdził, bo taki sam wniosek można było wyciągnąć, obserwując trening. Papszun często przerywał gierkę, dokonywał korekt w składach i tłumaczył. Najwięcej Piotrowi Malinowskiemu i z tego też wynikało spóźnienie – wszyscy piłkarze udali się już do szatni i na obiad, na murawie został tylko trener i były zawodnik Podbeskidzia. Przez ponad 20 minut mówił głównie szkoleniowiec, a piłkarz słuchał.
Chwilę potrwała jeszcze próba wygospodarowania jakiegoś pomieszczenia, ostatecznie lądujemy na trybunach stadionu. Trener to silna osobowość, chce mieć wpływ na każdym aspekt działania klubu, rządzi twardą ręką – tyle wiem po rozmowie ze wspólnym znajomym i lekturze ciekawego wywiadu, którego udzielił Łukaszowi Olkowiczowi z Przeglądu Sportowego. Gdy pytam go o „zapędy dyktatorskie” nawet nie protestuje. – Dziwię się, że może być inaczej. Na końcu to ja biorę na siebie odpowiedzialność za wynik. Gdyby moja głowa spadła za coś, na co nie miałem wpływu, byłoby to w nie w porządku.
Przywołuję sprawę premii meczowych poruszoną we wspomnianej rozmowie. Ich podziałem pomiędzy zawodników zajmuje się właśnie Papszun. – Jeśli premia jest uznaniowa, to przyznaję ją według własnego uznania. Ja wiem najlepiej, kto na ile zasłużył. Musiało minąć trochę czasu, by zawodnicy to zrozumieli. Były protesty, wyliczali liczbę minut spędzonych na boisku i chcieli, by według nich dzielić pieniądze. Dla mnie to żaden wyznacznik. Możesz nie dostać nic, a możesz zgarnąć całość, jeśli na to zapracowałeś. Zawodnik, który cały mecz spędził na ławce, też mógł dzięki swojej pracy przyczynić się do podniesienia jakości zespołu. Ten na boisku mógł ją obniżyć. Ale nie róbmy z tego wielkiego halo – z reguły te różnice są minimalne, a to tylko dodatek do pensji piłkarzy. Pieniądze to zawsze drażliwy temat, czasami głowa puchnie, ale lepiej by mieli pretensje do mnie, niż do kogoś innego.
Z dużym ożywieniem mówi także o pierwszoligowych sędziach. Wkurzają go błędy, ale nie tak jak buta i arogancja sędziów na tym poziomie, którzy ze względu na brak obecności kamer telewizyjnych nie są tak kontrolowani jak koledzy z ekstraklasy. Nie starają się być niewidoczni, chcą wręcz podkreślać, że są najważniejszymi ludźmi na placu, bo gwizdek daje im władzę. Wierzę mu, bo dokładnie to samo mówił mi niedawno Ireneusz Mamrot, ale to temat na inną opowieść. Papszun nie patyczkuje się również z piłkarzami. Gdy wyczuwa, że ktoś nie chce pracować na całego albo nie jest w stanie zapewnić zespołowi wejścia na wyższy poziom – pokazuje mu drzwi wyjściowe. O swoich decyzjach zawsze informuje piłkarzy osobiście, jak Ned Stark sam dokonuje egzekucji. Na nazwiska nie patrzy. Bardzo szybko skreślił Macieja Mielcarza, Błażeja Radlera czy Dariusza Pawlusińskiego, jakkolwiek patrzeć – uznanych piłkarzy. Łącznie z wypożyczonymi graczami pierwszego okienka transferowego nie przetrwało 21 (!) zawodników.
Droga piłkarzy z szatni w budynku klubowym na murawę do najkrótszych nie należy…
…etap pierwszy…
… i etap w drugi. No nie jest to tunel porównywalny do tego, który mają w St. Pauli. W trakcie meczu części są łączone, co uniemożliwia swobodne poruszania się między “lożą VIP” a budynkiem klubowym. W praktyce ludzie muszą np. czekać aż ostatni gracz opuści murawę po meczu, czasami trwa to kilkanaście minut.
Awans mógł zrobić już w sezonie, który miał tylko dokończyć, ale nie zaczął z grubej rury. Przejął drużynę na piątym miejscu, finiszował również na piątym. Dziś mówi, że dobrze się stało. – Bo co z tego, że awansujesz wyżej, skoro nie jesteś na to gotowy? Zaraz spadniesz – mówi. Efekty jego pracy można było zobaczyć w kolejnym sezonie po wspomnianej rewolucji. Raków wygrał drugą ligę. Po awansie kolejne spore przetasowanie – pożegnano 12 piłkarzy, w tym kilku z wielkim udziałem w wywalczeniu promocji, podpisano umowy z 13 nowymi zawodnikami.
Z beniaminków I ligi Raków wystartował najgorzej, drużyna wywalczyła 5 punktów w 6 meczach przy 11 oczkach Odry Opole i 10 Puszczy Niepołomice. W Częstochowie czuć rozczarowanie i złość, bo gra jest podobno lepsza niż wyniki. A trener ze sporą satysfakcją mówi o tym, że rywale już ustawiają się pod Raków. Znają to z drugiej ligi. A jego drużyna dalej ma grać w piłkę, nie oglądając się na innych.
***
Stawianie sobie ambitnych celów jest bardzo ważne, ale łatwo przy tym przeszarżować, zostać Wojciechem Stawowym, który w trzy lata chciał wprowadzić Widzew do Ligi Mistrzów. Jeszcze nie upłynęły, ale raczej się nie uda. Świerczewski, a razem z nim cały Raków, myśli o ekstraklasie. Ale nie już teraz, zaraz. Nawet nie po przyszłym sezonie. Ani po tym, który nastąpi po nim. Raków ma być w ekstraklasie w 2021 roku, kiedy świętowane będzie stulecie klubu. Papszun nie ma żadnych wątpliwości, jeśli jego szefowi nie zabraknie cierpliwości – a nic nie wskazuje na to, że miałoby – będzie.
***
Jeszcze jeden ważny aspekt, a nie zrobię zdziwionej miny, gdy polecicie engelowskim „szalenie ważny”. Po klubie w trakcie mojej wizyty kręci się mnóstwo dzieciaków i młodzieży, a nie zauważyłem, by któryś zbierał Pokemony. To młodzi piłkarze Rakowa (łącznie jest około 500 w wieku od 4 do 18 lat), za których szkolenie od kwietnia tego roku odpowiada Marek Śledź. To transfer istotniejszy niż jakiegokolwiek piłkarza do pierwszego zespołu. Jeśli na waszą wyobraźnię najmocniej działają pieniądze, to policzcie, ile milionów na wychowankach zarobił Lech Poznań. Śledź pracował tam przez lata, jest głównym twórcą akademii, którą trzeba uznawać za jedną z dwóch najlepszych w Polsce. Jeśli chodzi o szkolenie młodzieży, to autorytet.
Trening dzieci na boisku wybudowanym ze środków obywatelskich. Obok niego stanąć ma jeszcze budynek z zapleczem socjalnym.
Zatrudnienie go to jasny komunikat. Można by wystawić tabliczkę z napisem: „Uwaga. Teren budowy”. Właśnie wylewane są solidne fundamenty pod klub, który będzie funkcjonował na zdrowych zasadach. – To jeden z naszych priorytetów. Zainteresowanie piłką młodzieżową było tu od dłuższego czasu, natomiast jeśli chcemy, by klub się rozwijał, to ten obszar również musieliśmy wznieść na wyższy poziom. Wiele klubów, które nie były budowane w sposób równomierny, gra dziś w niższych ligach. Wskoczyliśmy na wysoką półkę, zatrudnienie takiego fachowca to odpalenie rakiety – mówi Żyła i zaznacza, że na razie trudno mówić o konkretnych celach, bo są one jeszcze definiowane.
***
Ale zarówno poważną akademię, jak i ekstraklasowy klub trudno sobie wyobrazić, gdy popatrzymy na ten skansen. Pora wrócić do tematu stadionu.
– Nawet moi znajomi, którzy nie interesują się piłką, dzwonią do mnie i pytają, co z tym stadionem – zaczepia mnie pani pracująca w biurze, gdy czekam na rozmowę z prezesem. Później przez chwilę rozmawiamy o żużlu. Pod nosem ma mocny klub, w którym uprawia się czarny sport, ale na mecze Włókniarza nie chodzi. Śmieję się, że pewnie ma zakaz, ale prostuje mnie, że chodzi o solidarność. Do żużlowców nic nie ma, wtóruje jej Radek Baran. – Włókniarz jako pierwszy pogratulował nam awansu na zaplecze ekstraklasy – mówi. Mają za to, jak chyba wszyscy ludzie Rakowa, konkretne pretensje do miasta, że faworyzuje jeden klub, a drugi lekceważy.
Budynek klubowy lata świetności również ma za sobą
Sala konferecyjna, ale nie tylko, bo to pomieszczenie ma wiele zastosowań – np. piłkarze jedzą tu obiady
Siłownię trzeba było zmieścić na salce gimastycznej
Odwieczny problem, doskonale znają go w kilku innych miejscach w Polsce, choćby w Toruniu czy w Zielonej Górze – tam, gdzie jest żużel na wysokim poziomie, niełatwo zrobić klub piłkarski z prawdziwego zdarzenia. Raków również rywalizować musi w dwóch ligach – po pierwsze z innymi klubami zaplecza ekstraklasy, po drugie w rozgrywkach częstochowskich, głównie ze wspomnianym Włókniarzem, a także AZS Częstochowa – utytułowanym, ale trochę podupadającym klubem siatkarskim. Walka na drugim z frontów wydaje się trudniejsza.
Zainteresowanie kibiców? Piłka przyciąga ich coraz więcej, ale ciągle zdecydowanie przegrywa. Finanse? Raków w tym roku nie zobaczył nawet złotówki z tytułu promocji miasta poprzez sport (w zeszłym roku budżet zasiliło 1,5 miliona). Żużlowcy dostali 2,5 miliona złotych, siatkarzom przyznano 1,2 miliona. Do tego dochodzą zasady użyczania obiektów, warunki dla innych sportów są preferencyjne. Raków musiał powalczyć, by móc rywalizować u siebie z innymi pierwszoligowcami (jak zwykle, bo część spraw związanych z infrastrukturą udaje się załatwić tylko dzięki wsparciu mieszkańców w ramach budżetu obywatelskiego). Po długich bojach udało się rozpocząć modernizację obiektu przy Limanowskiego. Od rundy wiosennej na stadionie ma być sztuczne oświetlenie. Jednak wszystko to bardziej reanimacja trupa, malowanie trawy na zielono, którego celem jest uzyskanie warunkowej licencji. No i fuszerka – na przykład niezbędne zadaszenie wykonano w taki sposób, że słupy zasłaniają widok kibicom.
Wynikają z tego sytuacje wstydliwe. Nie mówimy o szyderce ze strony innych pierwszoligowców, do niej w Rakowie przywykli, no a inne kluby też często nie mają się czym chwalić. Konkretna sprawa – Polsat chciał pokazać mecz Rakowa z GKS-em Katowice, ale odwołał transmisję, ponieważ stadion nie spełniał wymogów. Chodzi na przykład o miejsce dla komentatorów, które nie było ukończone również w trakcie mojej wizyty. MOSiR co prawda popracował nad budką, ale zrobił to źle (kolejne słupy zasłaniające boisko). I trudno się dziwić, bowiem – jak dowiedziałem się w klubie – łebscy budowlańcy wcześniej nie skonsultowali potrzebnych zmian ani z klubem, ani z telewizją.
Miasto stara się odbijać piłeczkę. W odpowiedzi, którą otrzymaliśmy, rzecznik prasowy podkreśla, że MOSiR wywiązał się przystosowania obiektu do spełnienia wymogów licencyjnych, powołując się na wyjaśnienia dyrektora tej instytucji. Wskazuje, że brak transmisji jest bardziej winą klubu niż MOSiR-u, bo to on jest partnerem Polsatu i powinien szybciej przekazać MOSiR-owi wytyczne. W momencie, w którym do tego doszło, było już za późno, by rozwiązać problem na taką skalę, choć prace zostały rozpoczęte natychmiast. Murawa, na którą narzekają piłkarze? Administrator stadionu nie zna takich opinii, a w jego ocenie stan boiska jest porównywalnych do tych, na których grają inni pierwszoligowcy. Jeśli chodzi o przyszłość – sprawa jest otwarta, trzeba debatować m.in. na poziomie Rady Miasta. Poza tym rzecznik przypomina, że są też inne inwestycje do zrealizowania, np. drogowe, a o infrastrukturę sportową Częstochowa przecież dba – wybudowano halę sportową, w której grają siatkarze, zmodernizowano arenę żużlową, tworzone są boiska wielofunkcyjne przy szkołach. Zapewnia, że o Rakowie się nie zapomina.
Stanowisko komentatorskie sąsiadujące z lożą VIP
Widok na murawę z najlepszego miejsca na wspomnianej loży
Wizualizacja stadionu po zakończeniu prac MOSiR-u. Radek Baran śmieje się, że grafik płakał, jak projektował i dodaje, że najprawdopodobniej to ten sam, który odpowiada za Deluxe Ski Jump.
To trudny związek, małżeństwo z konieczności, nie ma mowy o żadnej miłości. Chłód jest odczuwalny, nie trzeba podchodzić szczególnie blisko, a i tak człowiek żałuje, że nie wyciągnął z szafki ciepłej czapki. Na pewno Raków rozwija się w takim tempie, że staje się trudny do zignorowania. W teorii, bo w praktyce przedstawiciele klubu na zorganizowanej niedawno debacie dotyczącej nowego stadionu pogadać mogli do pustego krzesła. Z zaproszenia nie skorzystał prezydent miasta, Krzysztof Matyjaszczyk, nie przysłał też nikogo, kto mógłby go w takich rozmowach reprezentować. Do tablicy wywołują go kibice. Nie tylko Rakowa, bo transparenty z hasłem „Matyjaszczyk – nie wstyd Ci za stadion Rakowa?” pojawiły się w ostatnim czasie na ponad 20 stadionach w całej Polsce, mogliście dostrzec je w trakcie meczów ekstraklasy w Gdańsku czy we Wrocławiu.
***
Jeśli chcecie poczuć trochę piłki z dawnej epoki, jedźcie do Częstochowy i zobaczcie stadion. Jeśli chcecie zaobserwować, jak powstaje nowoczesny, oparty na solidnych fundamentach i pasji wiele osób klub, jedźcie do Częstochowy i pogadajcie z ludźmi. Drugą z wycieczek mogę polecić też miejskim władzom. Odległość nie jest problemem, a – mam nadzieję, że docenicie grę słów – żaden z tych Raków nie gryzie.
MATEUSZ ROKUSZEWSKI