Koniec okna transferowego to czas, gdy prezesi klubów dokonują transferów last minute. Zwykle oznacza to…
a) ściągnięcie regularnie grającego piłkarza za nieco większą kasę niż wartość rynkowa (bo czas nagli i trzeba przepłacić),
b) wyjęcie gościa z głębokiej rezerwy za nieco mniejszą kasę niż wartość rynkowa (bo czas nagli i trzeba się pozbyć balastu).
Generalnie rzadko się zdarza, by ktokolwiek oddawał z pocałowaniem ręki zawodnika, który rozpoczął sezon w pierwszym składzie i śmiało można określić go podstawowym piłkarzem. Tak się dzieje jednak w Koronie Kielce, gdzie Maciej Górski dostał od klubu ofertę nie do odrzucenia pt. “poszukaj sobie nowego miejsca, byle szybko”. Napastnik rozegrał w tym sezonie ligowym 475 minut na możliwych 630, co oznacza, że spędził na boisku 75% możliwego czasu. Wyłączając z tego ostatni mecz z Bruk-Betem, który w całości przesiedział na ławce, brał udział w 88% boiskowego czasu drużyny. Grał więc praktycznie wszystko. Pod koniec okna Korona rezygnuje jednak z tego piłkarza i krzyczy: – Weźcie go sobie!
Naszym zdaniem trudno o bardziej dosadną recenzję formy Macieja Górskiego niż ta, którą wystawiła Korona.
Władzom kieleckiego klubu absolutnie się nie dziwimy: wystarczy obejrzeć połówkę któregokolwiek z meczów, by przekonać się, że chęci skrócenia wypożyczenia są jak najbardziej słuszne. Gdyby chcieć wywieźć piach, jaki w tym sezonie grał Górski, na kielecki stadion trzeba by przyjechać wywrotką. Górski mógł opuścić Kielce już na początku okna, wolał jednak wybrać walkę o przebicie się, mając w perspektywie pewne miejsce w składzie wskutek urazu Kaczarawy i braku innej opcji (dopiero później do Korony dołączył nieprzygotowany Soriano). W meczach Górski się nie obronił i prawdopodobnie będzie szukał sobie klubu na zapleczu.
Dla samego Górskiego zejście o poziom niżej byłoby najlepszą z możliwych informacji. Każda kolejna minuta w Ekstraklasie była działaniem na jego szkodę.
Fot. FotoPyK