Reklama

Pamiętacie Mateusza Koszelę? Weszło na stopa! #1

redakcja

Autor:redakcja

27 sierpnia 2017, 11:58 • 11 min czytania 10 komentarzy

¡Hola!

Pamiętacie Mateusza Koszelę? Weszło na stopa! #1

Niech was nie zwiedzie to przywitanie po hiszpańsku. Chciałem po prostu się pochwalić, choć znam w tym języku prawdopodobnie tylko kilka słówek więcej niż wy. Jestem zbyt leniwy i nigdy nie przyszło mi do głowy, by spróbować nauczyć się tego pięknego języka. A szkoda. Przydałby się! Ale od początku…

Nazywam się Mateusz Koszela i być może część z was już tylko po tym, krótkim przedstawieniu się mnie kojarzy. Nadzwyczajnie wysokie ego? To też, natomiast chodzi bardziej o to, że w styczniu tego roku miałem ogromną przyjemność odbyć długą rozmowę z Samuelem Szczygielskim, która później ku mojemu wielkiemu zdziwieniu odbiła się szerokim echem (link tutaj). Byłem wtedy świeżo po swojej pierwszej samotnej podróży autostopem po Azji, podczas której miałem masę przygód, spotkałem Luisa Figo i zobaczyłem z bliska, jak wygląda prawdziwa bieda. Głównym celem wyjazdu było dotarcie do Birmy na Mistrzostwa Azji Południowo-Wschodniej w piłce nożnej. Dla tych co nie wiedzą mały spojler – udało się, a raczej, wróć… zrobiłem to! Świeżo przed azjatyckim tournee moja mama wpadła na pomysł bym w trakcie wyprawy rozdawał dzieciom piłki. Prawda, że genialne? Tak powstał projekt “Podaj Piłkę Dzieciom” i tak ja zawitałem tutaj do was, na Weszło.

Od wywiadu minęło ponad pół roku. A ja siedzę sobie właśnie w parku w kubańskiej miejscowości Cienfuegos położonej nieopodal Morza Karaibskiego zastanawiając się po jakiego grzyba pchałem się za ocean na półroczną samotną podróż autostopem po krajach Ameryki Łacińskiej bez znajomości języka hiszpańskiego, co już wiecie. Prawda, że geniusz? Cofnijmy się jednak raz jeszcze w czasie. Tym razem do maja. Wtedy właśnie w mojej głowie zrodził się na pierwszy rzut oka szalony pomysł, by skołować numer do redaktora Krzysztofa Stanowskiego i umówić się z nim na spotkanie. Poszło… nadspodziewanie łatwo. Stano zgodził się bez zająknięcia na rozmowę, a ja spakowałem plecak i ruszyłem na wylotówkę do Warszawy. 450 km z Zielonej Góry zastanawiając się co powiedzieć, jak zacząć rozmowę. Mieliśmy spotkać się w knajpie Na Lato, gdzie wówczas odbywało się spotkanie redakcyjne. Wszedłem do środka, szybko wypatrzyłem redaktora Stanowskiego i już 5 minut później stałem jak wryty. Dlaczego? Bo było po sprawie. Na wszystkie moje pomysły, pytania czy wątpliwości usłyszałem odpowiedź: Tak, jasne. Dobry pomysł. Czemu nie? Nie usłyszałem żadnego słowa sprzeciwu. Ba, dostałem pełne pole do działania i z drugiej strony trochę się tego obawiam. Ogromne zaufanie wiąże się z jeszcze większą odpowiedzialnością. Tak czy siak… jeśli przez dłuższy czas mnie tu nie zobaczycie będzie znaczyło, że jednak odpowiedzialności nie udźwignąłem! Chociaż mam nadzieję, że regularnie będziecie tu czytać moje wypociny z podróży.

20882687_1043858369078600_5132954479371714701_n

Reklama

I tak na koniec tego jakże przydługawego i pewnie nużącego was wstępu słówko o czym będzie. O meczach i kulturze piłkarskiej w Meksyku, Salwadorze, Panamie, Kolumbii, Argentynie czy Brazylii? Oczywiście! Z drugiej jednak strony mój blog, nawet jeśli zwie się “Autostopem w świat sportu”, to nie kręci się tylko wokół sportu. I chyba całe szczęście. Też jestem zapaleńcem, jak wy, ale bym zwariował. Wojciech Cejrowski w swojej książce “Gringo Wśród Dzikich Plemion” pisze, iż w podróży trzeba mieć tupet. Mam nadzieję, że tutaj go również nie zabraknie. A co jeszcze? Oczywiście będę rozdawał piłki. Od tego zresztą chyba powinienem zacząć. Poszukam polskich misjonarzy, których w Ameryce Łacińskiej nie brakuje, zerknę jak żyją i spróbuję im pomóc w codziennych zmaganiach. Poszukam wolontariatów oraz będę poznawał kulturę w kolejnych krajach i – powtarzam raz jeszcze – wszędzie tam spróbuję rozdać dzieciom piłki. Bo stałem się trochę piłkofobem i mam takie małe marzenie by podać maluchom, dzieciakom i młodzieży z całego świata jak największe ilości piłek. Mój licznik po Azji zatrzymał się na 500! A teraz?

Weszło na stopa! Zaczynamy podróż po Ameryce Łacińskiej!

Kuba!

Na Kubę poleciałem przez przypadek. A to zaskoczenie, co? Szukając biletów w stronę Meksyku przypadkowo znalazłem całkiem tani lot na tę wyspę. Nie zastanawiając się przelałem szybko na konto linii lotniczej 750 zł i zabukowałem miejsce. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co kryje się pod nazwą Kuba. Fidel Castro, Che Guevara, Cygaro – jasne. Ale co więcej? Żadnych informacji i żadnych podejrzeń. Godzinę później czytając przeróżne artykuły na temat tego kraju przecierałem już oczy ze zdziwienia.

Autostop? Niemożliwe.

Spanie w namiocie? Zabronione.

Reklama

Spoufalanie się z miejscowymi? Niewskazane.

Internet? Praktycznie niedostępny i strasznie drogi.

Noclegi w hotelach? Najtańsze za 40 euro.

Kradzieże? Na każdym kroku.

A pogoda? Fajna, ale strasznie duszno, mokro, wilgotno…

Generalnie chujowo. Było jednak za późno. Bezzwrotna rezerwacja biletu na Kubę leżała już grzecznie na mojej poczcie elektronicznej.

Dni uciekały błyskawicznie, a ja co poranek coraz bardziej przestraszony planowanej wyprawy modliłem się, by dzień wyjazdu nie nastał. No nie wiem… mogłem złamać nogę, zakochać się. Cokolwiek!
Bóg mnie nie wysłuchał i w sobotę 19.08 w godzinach wieczornych rodzice zawieźli mnie pod stadion żużlowy w Zielonej Górze. Tam złapałem pierwszego ustawianego stopa do Kolonii, skąd miałem lot za ocean. Na Kubie wylądowałem w poniedziałek po godzinie 19 czasu lokalnego. Pierwsze doświadczenie?

Trzepanie na lotnisku! Samolotem przybyło pewnie nawet około 200 pasażerów (kompletnie nie mam pojęcia jak oszacować liczbę pasażerów w tych wielkich boeingach czy jak one sie tam nazywają), ale oczywiście tylko mnie straż wzięła na bok by zweryfikować cel mojego przyjazdu.

Skąd jestem? Dlaczego Kuba? Na ile dni? Skąd wylot? Dokąd? Dlaczego właśnie do Meksyku? (Człowieku, zlituj się…) Gdzie będę spał? Czy mam rezerwację? Nie mam? Dlaczego nie mam rezerwacji noclegów?!

Gdyby bohaterowie “Narcos” przechodzili przez taką kontrolę… Takie i inne pytania wyprowadziły mnie z równowagi? Nie, spowodowały jedynie ciut większe bicie serca, a w myślach usłyszałem pytanie: Po co się tu pchałeś, baranie?

No i tak z drugiej beczki: czy ja mam wymalowane na czole, że jestem autostopowiczem z Polski i chcę złamać wszystkie panujące tu powszechnie na wyspie reguły?

Z lotniska wyszedłem bokiem omijając przekrzykujących się wzajemnie taksówkarzy i poboczem drogi ruszyłem w stronę pierwszej wioski. Ta oddalona była od lotniska o ponad pięć kilometrów. Niestety nie dane mi było do niej dojść, bo po kwadransie przestraszony widokiem nadciągających piorunów rozbiłem namiot schowany bezpiecznie w krzakach, ale we w miarę rozsądnej odległości od drzew. I przede wszystkim – słupów wysokiego napięcia. Rano obudził mnie straszny kapeć. Uczucie towarzyszące nam w większości od szesnastego roku życia niemalże co drugi weekend mnie dopadło w najmniej oczekiwanym momencie. Nie miałem ani kropelki wody! Ponadto w nocy spociłem się jak świnia i wiedziałem, że zapachem to ja ludzi do siebie nie zjednam. Otworzyłem namiot by zaczerpnąć świeżego powietrza i wtedy w głowie zrodził mi się genialny pomysł! No bo jeśli w nocy była burza i padał deszcz to zarówno drzewa jak i krzaki są mokre. Wyciągnąłem więc błyskawicznie ręcznik oraz szampon i już chwile później jak chory umysłowo stałem pod drzewem machając jego gałęzią. Jedna gałąź, druga, trzecia, drugie drzewo, pierwsza gałąź, druga, trzecia, szampon, szorowanie, trzecie drzewo, pierwsza gałąź, druga, trzecia, czwarte drzewo… I byłem czysty, a nawet umyłem zęby. Szybko zwinąłem manatki i rzuciłem się w stronę miasta.

– No Aqua seńor, No tengo Cubano dinero, euro dinero. Aqua por favor! – wykrzyczałem do pierwszego spotkanego mężczyzny.

Czyli: – Nie mam wody, nie mam kubańskich pieniędzy, tylko euro. Poproszę wodę – a przynajmniej mam nadzieję, że to tak mniej więcej brzmi.

Ku mojemu olbrzymiemu wręcz zdziwieniu miejscowy rolnik poszedł do sklepu i kupił mi butelkę schłodzonej wody, którą wypiłem niemalże jednym łykiem. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy nie chciał za to żadnych pieniędzy. Może ta Kuba wcale nie taka zła…

Do Varadero – stolicy kubańskiej turystyki dojechałem błyskawicznie. 25 kilometrów dzielące mnie od najpiękniejszych plaż i najcieplejszej wody w jakiej kiedykolwiek się kąpałem pokonałem stopem. Udało mi się złapać ciężarówkę, która zamiast towaru przewoziła ludzi. To jeden z tutejszych środków transportu, oficjalnie przeznaczony jedynie dla mieszkańców. Nieoficjalnie… No, sami widzicie. Kosztowało mnie to dolara. Nie tak dużo biorąc pod uwagę, iż zgodnie z obowiązującymi zasadami powinienem jako bogaty turysta z Europy wziąć taksówkę i zapłacić za nią co najmniej dziesięć razy tyle. Varadero pokochałem od pierwszego wejrzenia. Piaszczyste i czyste plaże, przejrzysta i ciepła woda. To było idealne lekarstwo na moją głowę pękającą od problemów i spraw do załatwienia. Tuż przed samym wyjazdem nawarstwiło mi się wiele tematów, których między Bogiem a prawdą nie byłem nawet w stanie w domu ogarnąć. Brakowało mi czasu momentami nawet na posiłki. Teraz zaś przede mną jawiła się perspektywa kilku dni byczenia się na plaży i nic nierobienia. O tym zresztą pisać wam nie będę, bo i po co?
Spójrzcie tylko na te zdjęcia. Cygaro co wieczór, namiot rozbity na plaży pod palmami, kąpiele o wschodzie słońca, a dla zabicia nudy na plaży dołączył do mnie nawet nowy kumpel – żółw.

21100666_1524688804258586_2020243179_n

21076898_1524696550924478_282306114_n

20992585_1046259212171849_1257365275121783150_n (2)

20992594_1046258565505247_9054516931447105947_n
Mimo wszystko w tej sielance czegoś mi brakowało. Fajnie tak leżeć na plaży, ale ja turystą nie jestem. Nie żebym miał coś do Januszy plażowania. Zapewne za lat dziesięć, a może 30 również tego zapragnę. Na dzisiaj jednak bardziej niż relaksu potrzeba mi doznań. A gdzie takie najłatwiej znaleźć? Stań przy drodze, a szybko się zdziwisz, co życie ci przyniesie. Plan był prosty. Spróbować przejechać trasę Varadero – Cienfueges w maksymalnie 2,5 dnia nie wydając przy tym zbyt dużo pieniędzy. Odległość? 210 km. Szacowany wydatek dla turysty z Europy? 30 dolarów. Mój budżet? Maksymalnie dziesięć!

Pierwszego stopa złapałem po kwadransie machania karteczką. Tak samo jak kilka dni wcześniej, wsiadłem na pakę ciężarówki z ławkami do siedzenia zwanej tutaj camion do pasajero i pierwsze 30 km przejechałem za dolca. Następne auto złapałem już na ponad 70 km. Koszt? Dwa dolary. Mimo iż przepłaciłem, bo za łączoną taksówkę powinienem był zapłacić maksymalnie dolara, to i tak czułem się zwycięzcą. Usłyszałem wiele o Kubie, przeczytałem całą masę relacji i wszędzie ludzie mówili, iż złapanie darmowego stopa na tej akurat wyspie graniczy niemalże z cudem. Cuda się jednak serio zdarzają… Przeczekawszy ogromną ulewę jaką natrafiłem w miejscowości Colon (na Kubie jest aktualnie pora deszczowa) rzuciłem się w stronę wylotówki. Po kilku minutach marszu natrafiłem na ogromny przystanek autobusowy, gdzie na swój transport oczekiwało kilkadziesiąt osób. Ustawiłem się więc na końcu, napisałem na karteczce nazwę następnej większej miejscowości i czekałem. Nie za długo, bo już po kilku minutach nadjechała ciężarówka. Taka jaką w Polsce przewozimy na przykład węgiel. Kierowca energicznym machnięciem ręki zaprosił wszystkich na pakę. Podszedłem tylko do niego i spytałem łamanym hiszpańskim:

– Ile to kosztuje?
– Nic, amigos. Wsiadaj do środka!

No, długo mnie zachęcać nie musiał. Niemalże wskoczyłem do środka mając na sobie duży plecak i na brzuchu mniejszy z włączoną kamerą GoPro. Rzuciłem się na schodki, by po chwili stać już pomiędzy Kubańczykami podziwiając przy tym lokalne wioski. Wiatr we włosach, paka i autostop! Prawdziwy autostop. Myślami przywodziło mi to wojaże po Azji Południowo-Wschodniej gdzie transporty na tak zwanej pace to była codzienność. Zdecydowanie właśnie tego brakowało mi najbardziej. W Europie przecież rzadko kiedy ludzie wcisną do samochodu jedną osobę bez pasów. Bo mandat, bo bezpieczeństwo, bo policja! Chrzanić policję, mandaty i bezpieczeństwo! Adios Europo! Witaj przygodo!

25 km na pace ciężarówki. Niby nic, a jednak super zajawka! Gdy tylko wysiadłem i swoim łamanym hiszpańskim, a raczej “hiszpańskim”, odpowiedziałem na pytania lokalnej ludności, dokąd jadę, któryś z nich złapał mnie za ramię i wcisnął do ręki dwa kubańskie pesos. Krzyknął przy tym bym biegł, bo zaraz odjedzie mi autobus. Czy takim właśnie sposobem złapałem kolejnego stopa za free? Nawet nie do końca, bo transport kosztował tylko połowę tego, co otrzymałem. Po przejechaniu kolejnych 25 kilometrów spojrzałem na mapę i ujrzałem zbliżającą się wielkimi krokami autostradę, skąd droga do Cienfuegos była już bajecznie prosta. Do przejścia 15 km. Szybkim marszem – do trzech godzin. Nie zastanawiając się – ruszyłem przed siebie. Po pół godziny dreptania przejechał pierwszy błękitny Chevrolet mający za sobą pewnie z 50 wiosen wyładowany po brzegi jakimiś dziwnymi rurami. Kierowca zdziwiony moim widokiem jeszcze bardziej niż ja jego oczywiście zaproponował podwózkę. Razem przejechaliśmy większość dystansu. Szofer nie zostawił mnie jednak na pastwę losu. Gdy nasza wspólna droga się kończyła podjechał do dorożki i już chwilę później siedziałem na stosie siana, a do przodu ciągnął mnie koń.

20992902_1045260802271690_809964129521972854_n 21146881_1526283480765785_1818114720_o

Do Cienguegos dojechałem chwilę przed zmrokiem. Za ostatniego stopa miałem zapłacić pięć dolarów. Kierowca, który mówił po angielsku gdy tylko usłyszał ile wydałem za wcześniejsze podwózki momentalnie zbił cenę do dwóch.

– Jesteś mądry i dobrze kombinujesz. Moje gratulacje. Skoro za 160 km zapłaciłeś trzy dolary to ja za ostatnie 50 nie mogę wziąć pięciu.

Prawda, że logiczne?

A ja? Dojechałem, znalazłem całkiem przyzwoite miejsce w krzakach do spania, rano z półtoralitrowej butelki wody zrobiłem prysznic i czekam. Czekam na trzy dziewczyny z Polski, z którymi mam się niedługo spotkać.

A w przyszłym tygodniu? Opowiem wam jeszcze o tym, jak wygląda życie na Kubie, dlaczego Hasta la Victoria Siempre i dojadę do Meksyku. A tam czeka mnie m.in. mecz eliminacji do Mistrzostw Świata pomiędzy Meksykiem i Panamą. To będzie jednak za jakiś czas. Dzisiaj nie było o sporcie, nie było o piłkach, bo ani sportu ani piłek tutaj jeszcze nie znalazłem. Był za to przydługi wstęp i mam nadzieję, że mnie z tego powodu nie zjecie, a może nawet z chęcią przeczytanie następne “Weszło na stopa”. Jeśli jakimś cudem się wam spodobało, to moje przygody śledzić możecie codziennie na Facebooku wpisując “Autostopem w świat sportu” albo po prostu klikając: o tu.

Adios!

Z Kuby, Mateusz Koszela

Najnowsze

Komentarze

10 komentarzy

Loading...