Największą gwiazdą Widzewa są jego kibice, którzy zapełniają stadion na każdym trzecioligowym meczu, pobili też rekord sprzedanych karnetów. Arek “Stolar” Stolarek to jeden z nich – wieloletni widzewski gniazdowy.
Stolar trafił na czasy, gdy to do kibiców należało bronienie widzewskiego honoru. Idealną ilustracją wyjazd ponad czterech tysięcy widzewiaków na Lecha, gdzie po każdej traconej bramce – było ich sześć – Widzew tylko głośniej dopingował. Po wszystkim Piotr Reiss aż przyniósł na trybunę gości szampana.
Dlaczego na Widzewie atmosferę zrezygnowania i defetyzmu zastąpił tak wielki entuzjazm? Dlaczego środowisko kibiców jest zradykalizowane jak nigdy? Dlaczego sytuacja w polskich miastach derbowych jest gorsza niż w Moskwie czy Belgradzie? Co to jest CSI: Trybuny? Dlaczego Widzewa nie można złamać? Zapraszamy.
***
W Starcie mieszali się łksiacy i widzewiacy, ale mimo to tworzyliśmy drużynę. Teraz, gdy wszystko się zradykalizowało w Łodzi pod kątem rywalizacji kibiców, nie wiem jak by taka szatnia Startu wyglądała. Dawniej rozejm był możliwy: około 2003 roku pojechaliśmy kadrą Łodzi na turniej na Słowację. Wtedy grałem już przy al.Piłsudskiego. Całą drużynę tworzyli tylko zawodnicy z Widzewa i ŁKS-u.
Jak zostaje się prowadzącym doping na Widzewie w tak młodym wieku?
W 2003 miałem osiemnaście lat. To był czas pierwszych internetowych ruchów kibiców. Powstał e-Widzew, dzięki któremu łatwiej było nawiązać znajomości. Ja do grupy nie należałem ale przed meczami zacząłem przesiadywać w ich towarzystwie, w pijalce niedaleko stadionu. Normalny klimat, najważniejsze kibicowanie, choć oczywiście były osoby, które jak spotkały kogoś z ŁKS-u, to nie pytały, tylko działały. Tam poznałem jednego z legendarnych kibiców Widzewa, Lewara. Przy stadionie była wtedy jeszcze druga pijalka i w niektóre weekendy tam spędzaliśmy czas. Stadion był otwarty cały dzień, wystarczyło zapukać w okienko i wchodziłeś na obiekt, więc kiedyś, gdy siedzieliśmy do później nocy, weszliśmy pod Zegar. W przypływie odwagi związanej z wypiciem paru piw wszedłem na podest i intonowałem śpiewy przed kilkunastoma osobami. Lewar powiedział: ale jutro na Wiśle nie wejdziesz. Poszedł zakład.
Powiedziałeś, że sytuacja w Łodzi pod względem kibicowskim się radykalizuje.
Staram się unikać pewnych sytuacji, a więc i pewnych miejsc. Żyję normalnie, wychodzę na miasto jak jest z kim i po co. Ale mam swoją rodzinę. Zmieniły się dla mnie priorytety. Kiedyś zwykły człowiek mógł dostać w łeb za barwy. Otrzepałby się i poszedł dalej. Dzisiaj taki człowiek jest cięty ostrym narzędziem. Wszystkie historie związane z uszkodzeniami ciała, maczetami, nożami – przeginka. Poszło to w bardzo złą stronę.
Prowadziłem doping. Wiadomo było jak wyglądam. Liczyłem się z tym, że ktoś z ŁKS-u może mnie rozpoznać, że mogę zostać zaatakowany, bo w mieście derbowym tak to funkcjonuje – strefa wojny, oczy dookoła głowy. To była świadomość, którą miał i ma każdy aktywny kibic po obu stronach. Ale ta świadomość nie ciążyła tak, jak teraz, gdy wiesz, że w razie kłopotów, zamiast walki na pięści, ktoś się zamachnie w ciebie maczetą. Wtedy, jeśli zaatakowały cię trzy osoby, mogłeś podjąć walkę, jak umiałeś się bić. W tej chwili to niemożliwe. Klimat w Łodzi jest tak chory, że naprawdę nie wiem czy jest nadzieja, żeby sytuacja się uspokoiła. Idzie to w coraz gorszym kierunku.
Stałeś kiedyś na rozstaju, i gdybyś poszedł w inną stronę mogło by być z tobą różnie?
Tak. Wiele w moim życiu zmieniły narodziny syna ale nie tak szybko jak powinno się to stać. Byłem młody, miałem dwadzieścia lat. Traktuję to dziś jako pierwszy sygnał od Boga: słuchaj, weź się uspokój. Ale jeszcze nie docierało to wtedy do mnie. Tamten czas jest dla mnie z dzisiejszej perspektywy najbardziej stracony, bo miałem syna, a robiłem wszystko dookoła, tylko nie byłem z nim. Najpierw Widzew i koledzy, później reszta. Nie można powiedzieć, że nie traktowałem go jako najważniejszego w swoim życiu, ale myślałem: jeszcze będę miał czas by się nim bawić… Jest wyjazd zagraniczny, to pojadę dla przygody, podpatrzę jak się gdzie indziej dopinguje, a potem to wprowadzę u nas. Jest wyjazd na Widzew – pewnie że jadę. Wszystko odbywało się kosztem rodziny. Realizowałem swoją pasję, ale zaniedbując dom. To zbyt wysoka cena. Poznałem wielu ludzi, mam mnóstwo wspomnień, z tych wypraw i dobrych kolegów po dziś dzień na trybunach, ale chyba za dużo czasu temu w pewnej chwili poświęciłem. To był już moment, kiedy trzeba było zmieniać priorytety w życiu.
Czasem trzeba odpuścić wiele rzeczy, nawet jeśli ktoś będzie gadał – jak jesteś młody to ci zależy, żebyś był postrzegany w odpowiedni sposób. A ludzie lubią gadać. Powiedzą: byłeś, a teraz cię nie ma. Wśród kibiców generalnie to najgorszy zarzut, jaki chyba możesz usłyszeć właśnie: byłeś, a cię nie ma. Są tacy, co to rozumieją, są tacy, co mają dzieci, a cały czas jeżdżą i angażują się maksymalnie, ale dla mnie narodziny córki, to była kolejna szansa od Boga, kolejne wskazanie: ogarnij się. Weź na wstrzymanie. Nic już nikomu nie muszę udowadniać, pozbyłem się wielu negatywnych uczuć. Dużo mi w tym pomogła wiara w Boga. Nie wstydzę się o tym mówić. Dojrzewałem do tego wiele lat nie widząc wcześniej Bożej woli w moim życiu. Dziś potrafię już to dostrzec, dlatego żyję spokojnie i żyje mi się lżej. Uznałem, że niektóre wydarzenia w moim życiu nie były dziełem przypadku, nie martwię się też tym, na co nie mam wpływu.
Jakie przygody miewałeś na zagranicznych wyjazdach?
Na derby Mediolanu jechaliśmy bez biletów, tylko z załatwionym noclegiem. U koników nic nie udało się ogarnąć, ale patrzymy: stoi jakiś facet pod wejściem na sektory Milanu. Rozdziela bilety, ale widać, że trzyma grupę i jak z kimś rozmawiać, to z nim. Podbijamy, że przyjechaliśmy z Polski i czy jest opcja wejść na mecz. „Z jakiego klubu?”. „Z Widzewa”. Znamy, znamy. Mieliśmy stanąć z boku, a on spróbuje coś ogarnąć. W międzyczasie słyszymy z przystanku przy San Siro tumult. Wychodzi ze dwieście ultrasów i kawalkadą wpadają prosto w bramki jedne, drugie, w kołowrotki. Zaczyna się bitka z ochroniarzami. No to lecimy, wbiegliśmy bokiem, korzystając z zamieszania przyklejeni na plecach do ludzi z biletami, którzy wchodzili przez kołowrotki. Tak weszliśmy za darmo na derby Mediolanu, gdzie pojechałem typowo pod kątem kibicowskim, a zobaczyłem najlepszy mecz w swoim życiu i trybuny mało co mnie interesowały- Beckham, Ronaldinho, Nesta, kapitalne widowisko, 2:2, Milan trafia w końcówce.
Ten i inne wyjazdy zagraniczne były dla mnie okazją do poznania specyfiki kibicowskiej w innych krajach. Podpatrywałem jak prowadzi się doping w różnych miejscach. Byłem na Partizanie, widziałem tego wariata z Crveny Zvezdy, Ivana Bogdanova, jak dyryguje ekipą wyjazdową na sektorze w Pradze. Legioniści czy Lechici mają możliwość co roku pojechać gdzieś do Europy za swoim klubem, pokazać się z lepszej czy gorszej strony i zobaczyć „co w trawie piszczy”. Dla nas, widzewiaków, jedyna okazja by pokazać się w Europie, to wyjazdy zaprzyjaźnionych kibiców z zagranicznych klubów. To też jest coś w rodzaju „zatknięcia flagi na maszcie” i pokazania że kibice Widzewa są i stanowią określoną siłę. Natomiast z biegiem lat zacząłem zwracać większą uwagę na pozakibicowskie sprawy związane z wyjazdem na mecz za granicę. Jak żyją ludzie, co jest wartego zobaczenia, na możliwość szlifowania języków obcych – to ostatnie to największa wartość takich wypraw. Rzecz, którą zapamiętam na zawsze, to wizyta w XVI wiecznej cerkwi pod Moskwą na prawosławnym nabożeństwie. Ludzie leżący krzyżem na ziemi, stare babuszki czyszczące Ikony na ścianach i wreszcie wejście Batiuszki do Cerkwi, niczym wejście Jezusa do Świątyni – ludzie padali na kolana przed nim, ten ich błogosławił – stałem z rozdziawioną gębą i nie wiedziałem co robić. Prawosławie ma w sobie coś wyjątkowego. Jedni jeżdżą na wymiany z Erasmusa, a ja pozwiedzałem parę miejsc przy okazji meczów. Zresztą tamci z Erasmusa robią pewnie gorsze rzeczy niż te, które zdarzają się przy meczach.
Myślę, że jest gorąco.
I to się zgadza. Tam poszło już w takim kierunku, że strzelają do siebie i niejeden zginął od broni palnej w porachunkach między Zvezdą a Partizanem. Ale co ciekawe, normalni kibice chodzą ze sobą wymieszani w dniu derbowym. Zwykli kibice jadą razem jednym tramwajem czy autobusem, czym byłem bardzo zdziwiony, bo jadąc tam byłem gotowy, że kibice mają na stanie chyba nawet RPG-y. A okazało się, że okej, rywalizacja jest, ale dotyczyokreślonych grup. Facet z dzieckiem, kobieta z szalikiem – zostawiamy ich. Nie ma tak, że ojciec do skopania, a młodemu zabieramy szalik, co zdarzyłoby się u nas w każdym mieście derbowym. Następna sprawa: Moskwa. Moim zdaniem europejska stolica pod kątem mocniejszych wrażeń okołostadionowych. Ale grupy załatwiają tam sprawy między sobą, a niezainteresowani tematem ludzie, w dniu derbowym jeżdżą razem metrem na stadion. Ale nawet w Moskwie nikt nikomu noża nie wbije, nikt nikogo nie tnie w kibicowskich awanturach. W użycie idą pięści, biorą w tym udział zainteresowane osoby, wszyscy ćwiczą przeróżne sporty walki, traktują tę rywalizację jak sport i nie mieszają w to postronnych osób. W Krakowie wyjdziesz z psem w złym miejscu, o złej porze i jest po sprawie. Pewnie część osób się w tym radykalizmie odnajduje, ale to jest do czasu, aż ktoś zginie. Mam tylko nadzieję, że w Łodzi do czegoś takiego nie dojdzie.