Reklama

Pokory potrzebujesz do rozwoju, pewności siebie do sukcesu

redakcja

Autor:redakcja

14 sierpnia 2017, 09:41 • 18 min czytania 29 komentarzy

Robert Kozielski jest zaprzeczeniem stereotypu, według którego piłkarzowi trudno odnaleźć się po karierze. Autor hat-tricka w ligowym debiucie jest doktorem habilitowanym na Uniwersytecie Łódzkim. Pamięta szatnię ŁKS żyjącą według zasady “nie pijesz to kapujesz”, został członkiem Polskiej Akademii Nauk. Wychował się na Bałutach – jak sam mówi – w łobuzerskim środowisku, otrzymał prestiżowy międzynarodowy tytuł Chartered Marketer, publikuje wznawianie wielokrotnie książki branżowe, godzi pracę akademicką, szczęście rodzinne, aspiracje naukowe.

Pokory potrzebujesz do rozwoju, pewności siebie do sukcesu

Zapraszamy.

***

Ojciec zabrał mnie na mój pierwszy mecz. ŁKS z Janem Tomaszewskim w składzie, rywalem bodajże Ruch Chorzów, duży stadion robiący na dziecku wielkie wrażenie… Tamci idole w moich oczach nie byli jeszcze tak zepsuci, wciąż zdawali się ludźmi niezwykłymi.

Dlaczego późniejsi idole byli twoim zdaniem zepsuci?

Reklama

Choćby dlatego, że znam od środka historie wielu z nich. Czasy, gdy grałem w piłkę – okres komunizmu, a także późniejszy okres przejściowy – nie sprzyjały profesjonalizacji zawodu sportowca. Wszystko, co działo się wokół futbolu, było złe, oparte na oszustwie i hipokryzji. Piłkarze Górnika byli zatrudniani na stanowiskach w kopalni, choć oczywiście nigdy nie zjeżdżali pod ziemię – po cholerę ta szopka? Pieniądze pod stołem, często pochodzące nie wiadomo skąd. Kierownicy kręcący mecze, wszechobecny alkohol.

Piłkarze to dość prości ludzie, którzy w pewnym momencie dostają zastrzyk dużych pieniędzy, stają się powszechnie… nie wiem czy szanowani, ale na pewno rozpoznawalni. Alkohol jest dla nich najprostszą formą rozładowania stresu, ale i skonsumowania sukcesu. Alkohol jest formą świętowania, ale i radzenia sobie ze sobą. W okresie, kiedy ja grałem, to było nagminne. Jezierski przychodził na treningi z alkomatem. Od niektórych w szatni cuchnęło gorzałą na kilometr. Słynne imprezy na Piotrkowskiej… Piłkarze byli królami życia. Ale znam historie, gdy ktoś się zapił na śmierć, po alkoholu popełnił samobójstwo, albo dostał wylewu i znaleziono go po dwóch dniach. Te tragedie nie brały się znikąd. Takie były czasy. Dziecko szło na stadion, mianowało piłkarzy idolami, a dzisiaj widzę jak to było śmieszne. Piłkarze kompletnie nie nadawali się na idoli. Nie powinni być żadnymi wzorami społecznymi. Ale byli.

Tak to jest w dzieciństwie – idolem zostaje ten, kto daje pozytywne emocje.

Dokładnie. Oczywiście nie chcę generalizować, wrzucać wszystkich do jednego zbioru – były też pozytywne jednostki. Ale istniał pewien skrajnie negatywny, a powtarzający się wzorzec.

Byłeś standardowym nastolatkiem, który rzuca plecak w kąt i gra z kolegami w piłkę od rana do wieczora?

Generalnie tak, ale dla rodziców, a w konsekwencji i dla mnie, ważne było, żeby nie odpuszczać nauki. Piłka nożna zawsze stanowiła sześćdziesiąt procent mojego wolnego czasu. Często musiałem najpierw coś zrobić w domu, żeby np. iść na mecz. Ja sam byłem za młody by mieć świadomość dbania o alternatywy na przyszłość, ale rodzice pilnowali, by mi ją od najmłodszych lat zaszczepiać.

Reklama

Czym zajmowali się twoi rodzice?

Tata pracował w zakładzie produkcyjnym, mama w sklepie. Radzili sobie w życiu, żyliśmy – by tak rzec – bezpiecznie. Na pewno nie kładli ciśnienia, że mamy porobić kariery, nie wiadomo co osiągnąć. Chcieli tylko dać nam pewien kręgosłup zasad.

Wiele razy podajesz jak istotne jest środowisko przy kształtowaniu człowieka. W latach nastoletnich, w dużej mierze formatywnych, środowisku potrafi być mocno przypadkowe, a może zaważyć na cały życiu.

Do czasów studiów funkcjonowałem w środowisku, można powiedzieć, łobuzerskim. Siedem lat byłem kapitanem w Orle Łódź, wojskowym klubie, który skupiał chłopaków z Bałut, zazwyczaj o ciężkiej historii. Oni właściwie wiedzieli co będą robić w życiu i byli z tym pogodzeni. Oczywiście każdy próbował walczyć, ale choć nie chcę wpadać w determinizm, tak jakby czuli, że los ich wpycha na tor ku nizinom społecznym – proste prace, niskie dochody. To była jedna grupa w której funkcjonowałem. Drugą było technikum mechaniczne. Trochę wyżej od zawodówki, ale dwudziestu chłopaków w okresie dojrzewania wrzuconych do jednej klasy… działy się tam różne rzeczy.

Dobrze się biłeś?

Nie.

Ale musiałeś?

Tak, choć nie lubiłem tego. Idziesz z kumplami, coś się dzieje, nie wymiękasz.

Bójki na tle ŁKS – Widzew też?

Też. Dzisiaj z perspektywy czasu to dla mnie jakiś debilizm. Mieszkałem na Górnej, tam jest kościół, a także taki nasyp, gdzie przejeżdża pociąg. Ten nasyp oddzielał ełkaesiaków od widzewiaków. Bywały ustawki po czterdziestu gówniarzy z każdej strony. Jak były rekolekcje, musieli przyjść do kościoła jedni i drudzy. Było pewne, że po mszy będzie dym. Mówiłem czasem chłopakom: co my robimy? Po co się ganiać? Ale jak przyszło co do czego, nie odwracałeś się. Szedłeś ramię w ramię. To świetnie pokazuje wpływ środowiska na jednostkę. Może skłonić cię nie tylko do działań, których nie powinieneś robić, ale nawet do takich, w które nie wierzysz.

Ale w tamtych latach znajduję też dowód, jak słabość można przekuć w siłę. Z Orłem jeździliśmy na 3-4 tygodniowe obozy do jednostek wojskowych. Pamiętam jak dziś: nastoletnie chłopaki z charakterkami skoszarowane pod Kętrzynem. Po dwóch tygodniach spania w salach żołnierskich, spędzania wszystkich chwil razem, szczerze się nienawidziliśmy.

Za dużo testosteronu na małej przestrzeni.

Wtedy trenerzy, bracia Płoszajowie, wzięli nas do siebie: chłopaki, dobrze pracowaliście, w sobotę idziemy na dyskotekę. Ubierzcie się najlepiej jak umiecie. Gdy wywiązała się sprzeczka i ktoś z miejscowych powiedział, że trzeba któremuś z naszych naprać, stanęliśmy murem. Wszystkie koszarowe niesnaski szły na bok. Byliśmy sportowcami, byliśmy sprawniejsi, silniejsi, więc dyskoteka została rozniesiona. Tak kształtował się nasz zespół: może nie wszyscy się lubiliśmy, ale na boisku nikt nie odpuszczał. Na spartakiadach klubów wojskowych biliśmy Legię, Śląsk, Lubliniankę, czyli wygrywaliśmy również z zespołami, które w danych rocznikach zdobywały mistrzostwa Polski. Wygrywaliśmy nie dlatego, że byliśmy piłkarsko dobrzy.

Byliście Wimbledonem?

Tak. Doprowadzaliśmy do sytuacji, że się nas bali, a zawsze stworzyliśmy ze dwie podbramkowe sytuacje.

Od pierwsze minuty zastraszanie?

Mniej więcej ale co ciekawe, nigdy nie zaczynaliśmy faulować. Ale jeśli była sytuacja, że ktoś od nas został sfaulowany, to taki faul skutkował poturbowaniem trzech. Wiem, że to nie było fair, ale pokazywaliśmy kto tu rządzi. Oni zaczynali odpuszczać. A jak odpuszczali, byli nasi. Twarda, męska gra.

Powiedz, czy z łobuzerskich czasów została ci cecha charakteru, którą bardzo cenisz?

Nie wiem czy z czasów łobuzerskich, ale na pewno ze sportu, który uczy cię zespołowych fundamentów. Po pierwsze, dopóki żyjesz, masz szansę wygrać, nie wolno więc odpuszczać. Po drugie, sam nic nie zrobisz. Albo zaczniesz współpracować, rozumieć tych ludzi, albo przegrasz. Po trzecie, gdy w mBanku rekrutowali ludzi, mówili o kluczowym elemencie – tzw. ciągu na bramkę. Jeśli masz cel, robisz wszystko, żeby go osiągnąć. Wynik jest ważniejszy niż droga. Fajnie jeśli grasz pięknie, ale ważniejsze żebyś wygrywał. Mówi się wiele dzisiaj o zdejmowaniu presji z juniorów. Okej ale ta presja i tak zawsze jest. W którymś momencie i tak pojawi się: fajnie gracie, ale może zacznijcie wygrywać? Zachwycamy się reprezentacją Polski, ale czy dlatego, że gra pięknie? Nie wiem czy naszą grę na EURO można tak nazwać. Ale był sukces. I to porwało ludzi.

Ty, z tego co mówisz, też efektywności, a nie efektowności zawdzięczasz przenosiny do ŁKS.

Jako siedemnastolatek zacząłem grać w seniorskim Orle, który grał wtedy na trzecim poziomie rozgrywkowym. Strzelałem dużo bramek, więc pojawiły się oferty. Oczywiście najpierw zgłosiły się kluby wojskowe – Legia, Śląsk.

Na ile konkretna była Legia?

Nie była konkretna. Raczej oni i Śląsk traktowali mnie na zasadzie: mamy zawodnika, który i tak musi iść do wojska. Nikt tam nie myślał, że im ucieknę idąc na studia. Gdy się o tym dowiedzieli, uszło z nich powietrze, a przyjechał trener Pyrdoł i zaprosił mnie na spotkanie z Jezierskim. Odeszło siedmiu czołowych graczy, tworzyła się młoda drużyna – Wieszczu, Lenart, Jarek Dziedzic, Sławek Majak, Tomasz Jasina. Przeszedłem w czerwcu, a w sierpniu zadebiutowałem w lidze.

I strzeliłeś trzy bramki w debiucie. W tej samej kolejce w lidze debiutował Tomasz Łapiński. Został, delikatnie mówiąc, przyćmiony. Uderzyła ci po tym meczu do głowy tzw. sodówka?

Nie, ale na pewno poczułem jak może nagle wszystko się zmienić. Do Łodzi przyjechał sam Jerzy Zmarzlik, guru polskiego dziennikarstwa sportowego. Nawet starsi kibice przychodzili do mnie z kwiatami. W autobusie wszyscy na mnie patrzyli – a przynajmniej miałem taki wrażenie. To naprawdę inny świat, a wrzucony do niego zostaje człowiek o raczkującej świadomości. Może być w takiej sytuacji bardzo różnie.

Tytuł relacji pomeczowej z „Przeglądu Sportowego”: „Kozielski – kto to jest?”. Słowa Jezierskiego: „bardzo fajny chłopak o bardzo dobrych warunkach fizycznych i z nosem do strzelania bramek. Piłka nie przesłania mu świata”.

Bardzo miłe, ale nie jestem zwolennikiem Jezierskiego. Mam nadzieję, że nie przewraca się w grobie, wiem, że to on dał mi szansę, ale jednocześnie mnie zajechał. Zniszczył w sensie fizycznym. Ja wtedy nie miałem żadnej samoświadomości co mogę robić a czego nie, bo nikt ze mną nad tym nie pracował. Myślałem więc: skoro to jest taki trener i taki klub, to chyba wiedzą co robią? Dziś wiem, że nie wiedzieli.

Pojechaliśmy na obóz do Straszęcina. Jezierski pozakładał nam na nogi obciążniki, nie wiem, 5kg lub 10kg. Robiliśmy tak przebieżki wzdłuż boiska, w jedną, w drugą. Potem na jednej nodze. Potem w przysiadzie. W Straszęcinie były wtedy jeszcze trzy drużyny ligowe. Pamiętam legionistów stojących przy płocie i z niedowierzaniem obserwujących nasz „trening”. Co my do cholery jasnej robimy? Później Wójcik miał pretensje do Jezierskiego, bo mu Wieszczu na pół roku wypadł z obiegu, łamiąc kość śródstopia. Ja miałem osiemnaście lat, nie miałem tak wykształconych mięśni, by być przygotowanym na takie zajęcia. Ale Jezierski miał filozofię: Pękają słabe ogniwa. Dwóch umrze, trzech przeżyje i hajda. Porównajmy to do tego jak się dziś buduje siłę, wytrzymałość. Każdy jest inny, każdy ma inny organizm, a obciążenia trzeba indywidualizować.

Wymowne, że nawet inni ligowcy, którzy też przecież mieli niejednego trenera dawnej myśli szkoleniowej, patrzyli na was z takim zdziwieniem.

Starałem się uczciwie wykonywać swoje obowiązki, ale szybko zaczął się brak świeżości, osłabienie, potem problemy kostne, mięśniowe. Musiało się tak skończyć.

W tamtej szatni ŁKS panowało hasło „kto nie pije ten kapuje”?

Panowało.

Musiałeś pić?

Tak, ale nie piłem dużo. Nie jeździłem z nimi balować i też prawdopodobnie zostałem przez to odsunięty. Bywali tacy – Jacek Ziober, Marek Chojnacki, Witek Bendkowski – którzy starali się nie pić, a także pomagali mi radami: nie trenuj tak mocno, pomyśl o swojej przyszłości. Ale była też grupa bardzo rozrywkowa. Fajni ludzie, lubimy się, ale ewidentnie mieli inaczej ustawione priorytety.

Pamiętam sytuację, gdy jeden z nich powiedział mi wprost: ty już więcej w piłkę nie zagrasz. Nawet nie pamiętam o co poszło. Nie wiem czy straszył, czy tak gadał, ale coś w tym było. Nie piłem z nimi i byłem poza grupą. Słynne imprezy u jednego z młodych piłkarzy, który dostał wtedy mieszkanie. Nie zrobił w ŁKS-ie kariery, bo chłopaki go rozprowadzali. Przyjechał z małej miejscowości, a tu Łódź, ŁKS, kadrowicze za kumpli, pieniądze. Opowiadali mu bzdury, że zagadają i będzie dobrze, a potem chlali u niego tygodniami. Dobrze, że mu całkiem kariery nie złamali. Albo imprezy w klubie „Siódemki”, czyli na Piotrkowskiej 77. Czy wygrana, czy przegrana – tam zawsze pomeczowa imprezka, która w przypadku niektórych osób przeciągająca się na całą niedzielę, nieraz na poniedziałek. Bywałem na nich, ale uważałem, że nie muszę pić tak dużo jak oni. W pewnym momencie więc przestali zapraszać. Ale ci, którzy się po drodze pogubili – to też wina Jezierskiego, który pozwalał na takie rzeczy, który im sprzyjał, istniał w tym układzie.

Przerażające, że ta mentalność funkcjonowała nawet dwadzieścia lat później, gdy trener w akademii potrafił powiedzieć: szkoła wam chleba nie da.

O, często to słyszałem. Patrz na to co chleb daje! Olewaj szkołę.

Jak podchodzili w szatni do twojego studiowania? Byłeś ewenementem.

Przede wszystkim nie było łatwo studiować choćby ze względów logistycznych. Sparing w Spale, o dziewiętnastej wsiadam w malucha, jadę do Łodzi, rano egzamin, a na dziesiątą musiałem być na treningu. Chłopaki krzywo patrzyli, myślę, że im to przeszkadzało. Żebyśmy się jednak zrozumieli: nie siedziałem sam na stołówce. Byłem i jestem osobą towarzyską. W pokoju mieszkałem z Tomkiem Jasiną, który też był inny, przerastał tamtą starszyznę intelektualnie, a alkohol odkładał na bok. Taki na przykład Jarek Dziedzic bardzo mnie wspierał. „Chłopie, wiesz co robisz, rób tak dalej, a oni niech pierdolą swoje”.

Skończyłeś karierę na skutek kontuzji.

Lekarze dawali mi osiemdziesiąt procent szans, że po dwóch latach i dwóch przeszczepach mięśni wrócę do sprawności piłkarskiej. Początkowo walczyłem. Rehabilitowałem się, trenowałem, łączyłem piłkę ze studiami. Ale powietrze ze mnie uchodziło. Czy na pewno chcę spędzać czas z tymi chłopakami, w tym miejscu? Widziałem brudy piłki i środowiska. Czy jest sens to trzymać? Czy naprawdę warto to robić? Ja też grałem słabiej, wystąpiłem w rezerwach gdzieś na okręgówkowym kartoflisku… Na wszystko nałożyła się sytuacja z moim ojcem, który zmarł. Musiałem zająć się rodziną. Mamą, a przecież także wtedy urodziła mi się córka.

Dużo obowiązków na raz. Bywały chwile, że czułeś, że cię to przerasta?

Wiesz co, chyba nie. Faceci są bardziej zadaniowi, a po roku pojawiła się propozycja pracy na uniwerku. Wkrótce opcja stażu w Londynie. Sprawy zaczęły się szybko same porządkować. Nigdy w przeszłości nie myślałem, że zostanę naukowcem, że będę wykładał. Nie uważam, że zarządzanie i marketing to nauka ścisła, ale niemniej trudno, żeby chirurg uczył operacji pokazując zdjęcia, szkoliłem się więc w tej tematyce jak tylko mogłem. Mocniej zaangażowałem się w swoją firmę, zacząłem współpracować z innymi, poznawałem to środowisko i ten świat. Dzisiaj mój świat kręci się wokół pracy akademickiej, pracy biznesowej, a także rodziny.

Masz również wiele książkowych publikacji.

“Wskaźniki marketingowe” napisana w siedmioosobowym zespole, była pierwszą tego typu na świecie.

W jakim sensie?

W 2004 wydaliśmy książkę o wskaźnikach pomagających mierzyć efektywność w dziedzinie biznesu. Możemy nawet podać ze znakiem zapytania, że nasz książka mogła zostać splagiatowana przez Wharton Business School. Nie mam na to twardych dowodów, ale jak startowałem na Fullbrighta, wysyłałem do różnych uczelni amerykańskich kawałek tamtej pracy. W 2004 opublikowaliśmy książkę, a w 2006 Wharton wydało taką, w której pojawia się wiele naszych elementów. Ktoś mi już mówił: ale żeście z nich zerżnęli. Tak? To sprawdź kto publikował pierwszy. Dziś „Wskaźniki efektywności” mają już szóste wydanie na rynku polskim, co jest bardzo rzadką sytuacją, szczególnie w tej dziedzinie. Za chwilę ukaże się na rynku brytyjskim, a pracujemy też nad publikacją na rynek chiński.

Książka „Czterolistna koniczyna” jest przystępna nie tylko dla osób z branży.

W 2008 prezes mBanku, z którym blisko współpracowałem, przyszedł do mnie i powiedział: Robert, chciałbym żebyśmy napisali książkę na dziesięciolecie firmy. Przez półtora roku nakłóciliśmy się na temat jej koncepcji i ostatecznie każdy poszedł w swoją stronę. Ja napisałem „Czterolistną koniczynę”, gdzie mBank jest głównym casem, ale dodałem też przykłady innych polskich firm, które odniosły sukces. Na tej podstawie stworzyłem model, który pokazuje cztery najczęstsze elementy sukcesu biznesowego. Po pierwsze: umiejętność odkrywania nowych możliwości biznesowych. Na przykład kiedy powstawał Sfinks, nie było w Łodzi Manufaktury, a ludzie rzadko jadali poza domem. Pojawiał się jednak powoli trend społeczny związany z tym, że ludzie chcą wyjść do knajpy, nie rujnując budżetu domowego. Sfinks wszedł w to miejsce, a takich przykładów jest wiele – to odwaga wchodzenia w nowo pojawiające się możliwości. Druga kwestia to bardzo spójny charakter koncepcji oparty na wąskiej grupie wyróżników. Jakby spytać ludzi dlaczego kupują Toyotę, powiedzieliby o niezawodności, a o Volvo, że jest bezpieczne. Jeden precyzyjnie zdefiniowany wyróżnik. Odkryliśmy, że stawianie na kilka osłabia przekaz. Żadna skuteczna firma nie chce być piękna, zdrowa, młoda, tylko wybiera jedną cechę i kładzie na nią nacisk. Ta cecha naturalnie łączy się z pierwszą: dostrzegasz możliwość, a potem definiujesz swoją odpowiedź. Trzecia cecha to sprawność operacyjna, a więc umiejętność przełożenia marzenia na działanie. Wreszcie czwarta to unikalne przywództwo, mocny lider, który potrafi zaprowadzić kulturę organizacyjną, która angażuje pracowników. Daje im pole do rozwoju, eksperymentowania, daje inspirację i możliwość samorealizacji.

Czytając twoje prace doszedłem do wniosku, że zarówno sukces biznesowy, jak i szczęśliwe życie, to swoisty balet między pokorą, a pewnością siebie.

Pokory potrzebujesz do rozwoju, pewności siebie do sukcesu. Jak analizujesz drogę na szczyt wielu postaci, to zazwyczaj w krótkim okresie przekonanie, że im się uda, jest o wiele ważniejsze niż ich kompetencje. Oczywiście na tym nie można zajechać daleko, ale to pomaga wyważyć pewne drzwi. Potem okazuje się, że potrzebują bardzo dużo pomocy i pojawia się pole dla pokory. Jak zaczyna się sukces, myślenie o nim z pokorą pozwala zrobić kolejny krok.

To godzenie ognia z wodą?

Pozornie. Za często mylimy pewność siebie z arogancją. Jestem najmłodszy na boisku, ale wiem, że jestem dobry, chcę wygrać mecz i strzelić bramkę – to pewność siebie. Arogancja jest wtedy, gdy myślisz, że już potrafisz wszystko i nikt nie będzie ci mówił co masz robić. Gdy osiągniesz sukces i uważasz, że jesteś tak wspaniały, że nie musisz się rozwijać, to twój koniec. Przegrasz.

Pozytywnym przykładem Lewandowski i jego nieustanna chęć rozwoju, choćby rzuty wolne.

Dokładnie. Robert jest doskonałym przykładem pewności siebie. Również biznesowo to świetny przykład: chłopak naprawdę wie co robi. Ma tak wiele przemyślanych inwestycji, zbudował sobie cudny, zdywersyfikowany portfel. Jest poukładany pod każdym względem. Ma głęboką świadomość, że wiecznie grał nie będzie. Czasy się zmieniają, a mimo to współcześni sportowcy wciąż bywają krótkowzroczni. Nikt im nie mówi, że są eksploatowani, a kiedyś to wszystko się skończy. Wciąż uważam, że są ogromne rezerwy jeśli chodzi o pracę nad mentalnością. Oczywiście są tacy, którzy są fenomenami jeśli chodzi o fizyczność lub umiejętności. Ale ilu średniaków wdrapuje się na szczyt dzięki właściwej pod każdym względem mentalności? Ilu polskim piłkarzom tylko to nie pozwala wejść na szczyt? Możliwe, że między jakimś polskim zawodnikiem, który ma solidną, ale tylko ligową markę, a piłkarzem z topowego klubu, nie stoją tak naprawdę żadne znaczące różnice fizyczne lub umiejętności. Tylko tamten znacznie lepiej reaguje na przykład na stres, nad którym w Polsce w żaden zorganizowany sposób się nie pracuje, co może skutkować u tego gracza wielką chimerycznością, także na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut. Stres to adrenalina. Kto umie go skanalizować we właściwą energię, posiada wspaniałą broń. Kto nie potrafi nad nim pracować, nosi kulę u nogi.

Piłka to dobry biznes?

Na razie mam ambiwalentne uczucia, ale jestem pewien, że będzie dobrym biznesem. Ludzie mają coraz większą potrzebę bywania, doświadczania. Chcieliby pójść drogą rynku francuskiego, niemieckiego czy brytyjskiego, gdzie czeka się na sobotę i idzie na mecz. Widzę potencjał, a tam gdzie pojawi się popyt, można zbudować biznes. Z drugiej strony pytam znajomych, czy nie chcieliby może zareklamować się przez ŁKS. Wtedy widzę, że futbol wciąż ma negatywne konotacje. Tyle lat minęło, a wciąż w świadomości zbiorowej funkcjonują ustawki czy korupcja. Szefowie firm patrzą z dwóch perspektyw: po pierwsze, patrzą na futbol jako na nośnik informacji i kanał reklamowy. Przeliczają wydatek kwoty na klub, czy pokazanie się w mediach przez jego prymat to obiektywnie lepszy sposób dotarcia do ludzi niż, powiedzmy, bilboardy lub reklamy telewizyjne. Niestety jeszcze wciąż im wychodzi, że tam jest taniej i efektywniej. Poza reklama przez piłkę wiąże się z ryzykiem, również biznesowym.

Gdy Harnaś sponsorował Widzew, pół Łodzi przestało go pić. Podobnie było lata temu z piwem Piast.

A propos tego rozmawiałem z ludźmi z kompanii piwowarskiej. Robert, może wejdziemy w ŁKS, ale pod jednym warunkiem: że na Widzewie też będzie ta sama reklama. Poza postrzeganiem biznesowym, jest też jednak postrzeganie czysto emocjonalne. Aktualnie Murapol wchodzi w Widzew. Tajemnicą poliszynela jest, że chcieliby mocniej pojawić się w Łodzi, więc może chcą pokazać władzom, że są zaangażowani w region i to długofalowo. Ale naprawdę nie wykluczam, że istotny element ich pojawienia się w Widzewie jest bliższy kibicowskiej pasji niż biznesowym kalkulacjom. Poza tym jeśli Widzew awansuje – czego mu życzę, mam tam wielu kolegów – to może zacząć kojarzyć się z sukcesem, a to już dla Murapolu konkretny atut. Pamiętam jak spotkałem się z szefami firmy Atlas, gdy weszli w reprezentację piłki ręcznej. Pytałem: po co wam to? A oni: wiesz, dzięki nim jesteśmy marką, która kojarzy się z sukcesem. W tym samym sensie Murapol może coś ugrać. W tym samym sensie reprezentacja Polski wykonuje dla naszej piłki wielką robotę, ale jednak jej rezultaty, to zdumiewające piąte miejsce w rankingu FIFA, są na wyrost. Zakłamują rzeczywistość o naszym futbolu. Ale z nim może być jak z Zalewem Zegrzyńskim. Zalew Zegrzyński tworzono bez żadnego przygotowania, bez szerszego planu – po prostu wykopano dziurę i zalano ją wodą. Przez to piętnaście kolejnych lat ciągle wstrząsały nim plagi. A to żaby. A to komary. A to myszy. Ale piętnaście lat minęło i teraz Warszawa ma piękny, zabezpieczony zalew, a uczono się w locie na doświadczeniach. Być może polska piłka w tym momencie rozwoju potrzebuje tych plag.

***

dr hab. Robert Kozielski – Doktor habilitowany nauk ekonomicznych, stypendysta Fundacji Fulbrighta, posiadający prestiżowy tytuł Chartered Marketer. Członek Komitetu Nauk Organizacji i Zarządzania Polskiej Akademii Nauk. Pracownik naukowy Uniwersytetu Łódzkiego (Katedra Marketingu) oraz wykładowca na studiach Executive MBA organizowanych przez Uniwersytet Łódzki z University of Maryland w USA oraz Executive MBA organizowanych przez Uniwersytet Warszawski wraz z Univeristy of Illinois.

Specjalista w dziedzinie działalności marketingowej firm, analiz i planowań marketingowych, strategii rozwoju oraz działań reklamowych. W ciągu dwudziestoletniej pracy szkoleniowo-konsultacyjnej pracował między innymi z takimi firmami jak Unilever, Microsoft, Hewlett-Packard, Danone, Johnson&Johnson, Bayer, mBank, Aflofarm, Telekomunikacja Polska S.A., Polpharma, Merck, Abbott, BRE Bank, LOTOS i inne. Pracował także w Zarządzie Grupy Kapitałowej REDAN. Był członkiem Rad Nadzorczych GK REDAN S.A., CAM Media S.A. Jest także współzałożycielem firmy Questuspoint sp. z o. o., która zajmuje się działaniami badawczo-doradczymi prowadzonymi w oparciu o wykorzystanie informacji pochodzących z tzw. źródeł wtórnych. Członek Rady Fundacji Happy Kids, która buduje i opiekuje się rodzinnymi domami dziecka.

Autor licznych publikacji książkowych i artykułów z zakresu działalności marketingowych, wydawanych w Polsce i za granicą – m.in. pod jego redakcją ukazała się książka Wskaźniki marketingowe czy uznana za najlepszą książkę ekonomiczną roku 2013 Biznes nowych możliwości.

Rozmawiał Leszek Milewski

Przeczytaj więcej “Poniedziałkowych sparingów”

Z kim chciałbyś przeczytać wywiad? Napisz do autora

Najnowsze

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
29
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

29 komentarzy

Loading...