Zastanawiamy się, co przez kilka godzin podróży będzie działo się w głowach arkowców. Zapewne u każdego każdego z nich przewinie się milion myśli. Dlaczego nie trafiłem w tej i tej sytuacji? Jak mogłem go nie pokryć? Czy kiedykolwiek zapomnę nazwisko Sorloth? Czy to pech, czy po prostu w Polsce nie umiemy grać w piłkę? Czujemy, że ta podróż wytarga ich psychicznie. Lepiej jak zamówią sobie w samolocie wysokoprocentowe trunki i to w większych ilościach, niż kiedyś Artur Boruc i Michał Żewłakow.
Liga Europy wzięła Leszka Ojrzyńskiego i jego ekipę na przejażdżkę Ferrari i wyrzuciła z samochodu przy prędkości 200 kilometrów na godzinę. Kilka metrów przed metą. Kiedyś Czesław Michniewicz powiedział, że porażka jest gorsza od śmierci. Dlaczego? Bo po porażce trzeba się obudzić.
Arkę możemy chwalić. Zagrała dziś odważnie, bez kompleksów, świetnie regulowała pressing. Piłkarze pokazali wielkie serducha, zachowując stuprocentowe skupienie i grając bardzo rozsądnie. Duńczycy postraszyli, między innymi strzałem w słupek, ale pierwsza połowa bez bramek, czyli wszystko układało się po myśli Ojrzyńskiego – pierwsza baza zdobyta.
Arka w drugiej połowie grała odważniej z przodu, stwarzała okazje, wiedząc, że gol strzelony na wyjeździe sprawi, że awans będą mieli prawie jak w banku. Z tym zastrzeżeniem, że czasem na nie napadają… Świetną okazję miał Sołdecki, gdy Marcus wrzucił piłkę z rzutu wolnego i piłka leciała na jego głowę, ale ten pomylił bramki i podbił piłkę głową tak, jakby chciał, żeby trafiła ona na orbitę.
Jednak po kilkudziesięciu sekundach Arka miała stały fragment z drugiej strony. Z rożnego wrzucał Marcus, znów na Sołdeckiego i ten trafił do bramki. Gol na 1:0, który był niemal równoznaczny z wykupieniem biletów lotniczych po jutrzejszym losowaniu. Zdobywcy Pucharu Polski postawili przed sobą już tylko jeden cel – wytrzymać pół godziny i nie stracić dwóch, a najlepiej żadnej bramki.
Radość długo nie trwała, a Sorloth pogroził Arce palcem już chwilę po objęciu przez nią prowadzenia. Miał wyśmienitą sytuację i gdyby trafił czysto w piłkę, błyskawicznie doszłoby do remisu. Zaczęła się obrona Częstochowy, długo skuteczna, z uświęceniem środków. A gdy tylko była taka możliwość, Arka ruszała z kontrą, najczęściej za sprawą niezmordowanego Grzegorza Piesio, który zagrał być może jeden z najlepszych meczów w życiu. Raz zszedł do środka z lewego skrzydła i uderzył na bramkę, piłka odbiła się od twarzy Nissena i wydawało się, że po tym rykoszecie trafi do siatki, ale bramkarz Jesper Hansen pokazał świetny refleks. Następna akcja należała już do Midtjylland. Kian Hansen wrzucił piłkę z autu głęboko w pole karne i niestety, stało się. Walczący w powietrzu Tadeusz Socha, który do tej pory był chyba MVP spotkania, trafił do własnej bramki. Zastawiony przez Sobieraja Steinbors nie miał już jak uratować sytuacji…
Zostało kilkanaście minut do końca, a mecz toczył się jakby według wczorajszego scenariuszu spotkania Legii z Astaną. Z tym, że Midtjylland atakowało ze znacznie większym uporem od mistrzów Polski. Defensywa Arki, składająca się już z dziewięciu piłkarzy, dawała radę i wybijała każdą kolejną piłkę. Głową, nogą, na wślizgach, półprzewrotkami… Pomogli nawet kibice, bo gdy Hassan uderzył z dystansu w trybuny, jeden z kibiców z Gdyni złapał piłkę, po czym zrobił zamach, jakby brał udział w szkolnych zawodach rzutu piłką w dal i skradł cenne sekundy, rzucając ją na boisko. Byliśmy przekonani, że ten piękny sen musi się spełnić, że jest zbyt blisko, żeby coś się jeszcze zepsuło. W nerwach oglądaliśmy każdy kolejny „wyjazd” z pola karnego Steinborsa.
Doliczonych minut? Pięć. Pierwsza zleciała, druga też, trzecia… Niestety. Laga na pole karne, wygranie główki z Sobierajem przez Wikheima, piłka spada pod nogi Sorlotha, a ten ładuje na dalszy słupek. Gol. Koniec. Arka Gdynia pokazała Legii i Lechowi, jak powinno grać się w Europie. Bez kompleksów, odważnie, z jajami. Po prostu szkoda.