„Zawsze we wszystkim byłem drugi. Na tysiąc pięćset drugi, z polskiego drugi, z nogi drugi, z dziennika drugi. Nawet jak gdzieś pierwszy byłem, czułem się jak drugi”. Cytat z Adama Miauczyńskiego z pewnością jest wam dobrze znany. Można mieć wątpliwości, czy Simone Inzaghi kiedykolwiek obejrzał „Nic śmiesznego”, jednak jego historia idealnie dopasowała się do słów głównego bohatera polskiej komedii.
Mówisz Inzaghi — myślisz Superpippo. Legenda AC Milanu, jeden z najlepszych strzelców w historii Ligi Mistrzów, mistrz świata, mistrz Włoch, król strzelców Serie A. Ogółem gość, którego półka z trofeami wygląda raczej jak pokryta złotem komnata zamku niż jak sklepy w czasach PRL-u. To, co rozsławiło nazwisko Inzaghi na całym świecie, było jednak zmorą jego trzy lata młodszego brata. Simone Inzaghi, zapomniany i często niedoceniany napastnik, zawsze pozostawał „tym drugim”, który nigdy nie rozwinął skrzydeł, choć przez krótką chwilę na Półwyspie Apenińskim wierzono, że Squadra Azzurra na szczyt zaprowadzi rodzeństwo spod Piacenzy.
Trzynaście lat gry w Serie A, jednej z najlepszych lig na świecie, debiut w reprezentacji narodowej, komplet pucharów możliwych do wygrania na krajowym podwórku — mistrzostwo, trzy puchary i dwa superpuchary Włoch. Do tego kilkanaście bramek w europejskich pucharach, no i rzecz jasna Superpuchar Europy, zdobyty w barwach rzymskiego Lazio. Teoretycznie Simone ma za sobą całkiem udaną karierę, której nikt nie nazwie „przygodą z piłką”. W samych Włoszech znajdzie się milion chłopców, którzy marzą o osiągnięciu podobnych wyników i tysiące takich, którym wróżono znacznie więcej, a skończyli jeszcze niżej. Problem w tym, że nie nosili oni nazwiska Inzaghi. Nazwisko to nigdy nie pozwoliło „Mone” czuć się spełnionym piłkarzem, chociaż przy rodzinnym stole z pewnością nie czuł się jak Andrew Neimann w Whiplashu. Wręcz przeciwnie, dom Inzaghich był pełen miłości i wsparcia dla obydwu synów, głównie ze strony mamy, która zresztą często udzielała wypowiedzi na temat swoich pociech. Marina, bo tak na imię rodzicielce włoskich napastników, zawsze opiekowała się synami i bardzo o nich dbała. Ok, czasami nawet za bardzo…
Na świecie istnieje kilka rodzajów matek. Są takie, które niespecjalnie przejmują się losem swoich dzieci, są też takie, które wstają godzinę wcześniej, żeby zrobić pociechom kanapki, a później wycierają im brudne buzie chusteczkami. Marinę należy przypisać do tej drugiej grupy. Żeby w pełni poświęcić się matczynym obowiązkom, zrezygnowała z kariery. Jednocześnie od początku mocno wspierała chłopców, wierząc w spełnienie ich marzeń. Na łamach prasy wspominała pranie czarnych jak ropa koszulek i skarpetek po meczach na lokalnym boisku przy kościele, dobre wyniki w nauce Pippo (Simone, jak przystało na numer dwa, był oczywiście również nieco gorszym uczniem), czy pierwsze występy braci w drużynach juniorów. To wszystko to oczywiście całkiem normalne zachowanie rodzica, jednak w pewnym momencie opowieści z domu Inzaghich zaczynają nieco odbiegać od normy. Staje się to mniej więcej wtedy, kiedy młody Filippo odrzuca ofertę Manchesteru United, bo nie mógłby na co dzień wpadać do mamy na obiad, a tylko jego mama potrafi zaspokoić jego preferencje kulinarne. Tak, naprawdę, młody Inzaghi właśnie w ten sposób uargumentował odmowę transferu do jednego z najlepszych klubów na świecie. Kuchnię swojej matki Superpippo lubił tak bardzo, że kiedy już trafił do Serie A i opuścił Piacenzę, mama odwiedzała go kilka razy w tygodniu, żeby przygotować mu jedzenie, zrobić zakupy, pranie i sprawdzić, jak sprawują się wybrane przez nią osobiście sprzątaczki. Z „usług” mamusi częściej korzystał podobno napastnik Milanu, który większą część kariery spędził w niezbyt dalekiej odległości od rodzinnej Piacenzy. Kto wie, być może właśnie w tym tkwił sekret Filippo, a karierę Simone zatrzymało nic innego, jak brak dobrego dietetyka?
Nie wiadomo, ale wycieczki Mariny trwają podobno do dziś, wciąż głównie do Pippo, który mieszka obecnie w Wenecji. A dom rodzinny Inzaghich? Nieco się zmienił. Dziś jest w nim pokój oblepiony zdjęciami, plakatami i wycinkami z gazet o braciach, a rodzice z dumą oprowadzają po nim reporterów i dziennikarzy, opowiadając historie z dzieciństwa przyszłych reprezentantów kraju. Rodzeństwo zaczynało swoją przygodę z futbolem w niewielkiej wiosce na obrzeżach Piacenzy – San Nicolo, przechodząc drogę od kopania piłki na strychu, co wyszło na jaw, dopiero gdy Filippo przykuśtykał z poddasza ze złamaną nogą, do występów w drużynie juniorów lokalnego klubu. Szczególną uwagę zwraca to, jaki stosunek mieli do siebie bracia. Od najmłodszych lat pomagali sobie na każdym kroku. Przykłady? Pippo, jako starszy, wcześniej załapał się na pierwsze profesjonalne treningi, jednak zawsze stawiał jeden warunek – zagra, jeśli będzie mógł wziąć ze sobą brata. Chcesz Inzaghich? Bierzesz nas w pakiecie albo wcale. Co ciekawe, to „Mone” został… kapitanem drużyny swojego brata. Najmłodszy, z największą charyzmą? Całkiem możliwe, bo w późniejszych latach ciężko było porównać Simone do brata, początkowo obydwaj wyróżniali się dużym talentem. Szybcy napastnicy z wrodzonym instynktem do zdobywania bramek. Być może nie czarowali techniką, ale wiedzieli, gdzie i kiedy się znaleźć, żeby choćby czubkiem buta skierować piłkę do bramki. Nic dziwnego, że wkrótce przykuli uwagę skautów Piacenzy i zaczęli spełniać swoje marzenia.
Szlaki przecierał oczywiście Pippo, który jednak nie wywalczył od razu miejsca w składzie Papaveri. Zanim zdążył wykazać się w rodzinnym mieście, zbierał doświadczenie na wypożyczeniach. Tam szło mu całkiem nieźle – 13 trafień w trzecioligowym Leffe i taki sam wynik na drugim poziomie rozgrywek w barwach Hellas, otworzyły mu drogę powrotną do Piacenzy, ale też zapewniły wyjazd na mistrzostwa świata do lat 21, z których przywiózł złoty medal. Kiedy Filippo w glorii wracał do ekipy Biancorossich, jego brat właśnie z niej wyjeżdżał, obierając podobną ścieżkę kariery. Niestety, młodszemu z braci wiodło się już słabiej. Nie potrafił przebić się w trzecioligowym Capri i po roku trafił do Serie D. Najpierw do Novary, gdzie zmagał się z urazem i zdołał strzelić tylko cztery gole. Jego zespół co prawda awansował do Serie C, ale Simone pozostał w czwartej lidze. Tym razem w barwach Lumezzane, gdzie miał miejsce podobny scenariusz. Awans klubu, przy niewielkim wkładzie wypożyczonego z Piacenzy napastnika. Pierwszy naprawdę udany sezon zaliczył dopiero w Brescello. W Serie C zdobył dziesięć bramek w 21 spotkaniach i w końcu, w wieku 23 lat, zamknął etap włóczęgi po niższych ligach. Tym razem miał dostać szansę na najwyższym poziomie. Piacenza grała bowiem w Serie A. W lidze, w której nazwisko Inzaghi było już dobrze znane, bo kiedy „Mone” tułał się po wypożyczeniach, jego brat wywalczył tytuł króla strzelców i dorobił się transferu do Juventusu. Simone stanął przed ogromnym wyzwaniem — dorównać gwieździe Starej Damy, która jak zwykle biła się o najwyższe cele w Italii. I nieoczekiwanie temu wyzwaniu sprostał…
Umówmy się — nikt we Włoszech nie spodziewał się, że Simone przywita się z ekstraklasą nie gorzej od brata. Gol w debiucie, a następnie kolejne czternaście trafień (łącznie o dwa więcej niż Filippo) szybko wyniosły na piedestał drugiego z braci. Mówiło się o porównywalnej skali talentu, o rzekomym transferze do Juve i dzieleniu szatni z Superpippo. „Mone” nie spotkał się jednak w klubie z bratem. Ani wtedy, ani nigdy później. Rzadko stawali naprzeciw siebie również na boisku – mierzyli się zaledwie osiem razy i obyło się bez rannych – autorem jedynej bramki w historii ich zmagań był Filippo. Młodszy z braci wybrał Rzym, a konkretniej Lazio, i choć w Turynie spotkałby Del Piero, czy Trezegueta, nie można było stwierdzić, że w stolicy czeka go łatwiejsze zadanie. Była to bowiem złota era rzymskich Orłów. Biancocelesti mieli w składzie takich zawodników jak Sinisa Mihajlović, Pavel Nedved czy Diego Simeone. Atak? Oprócz świeżego nabytku z Piacenzy, Marcelo Salas, Alen Boksić i Roberto Mancini. Nic więc dziwnego, że to właśnie rzymianie stali się najgroźniejszym konkurentem Starej Damy w walce o Scudetto. Braci czekał korespondencyjny pojedynek o najważniejsze piłkarskie trofeum we Włoszech. Dumna Marina chwaliła się, że ściska kciuki za obydwu synów. Juve i Lazio szły łeb w łeb, a kwestia tytułu rozstrzygnęła się dopiero w ostatniej kolejce. Wpadkę Bianconerich, którzy w ostatniej kolejce przegrali z Perugią, wykorzystali Le Aquile, którzy pewnie pokonali Regginę. Jedną z bramek w tym meczu zdobył Simone Inzaghi, dla którego było to siódme trafienie w lidze. Kibice byli jednak zadowoleni z jego gry. Przeciętną formę strzelecką z Serie A nadrabiał w europejskich pucharach. Fani mają zapewne w pamięci pewien wieczór na Stadio Olimpico.
20 marca 2000 roku do Rzymu przyjechał Olympique Marsylia. Francuzi prezentowali się najsłabiej ze wszystkich zespołów grupy D drugiej fazy grupowej, ale dopiero w stolicy Włoch dostali prawdziwe lanie. Lazio wygrało 5-1, a cztery trafienia na swoim koncie zapisał Simone Inzaghi. Snajper z Piacenzy mógł przejść do historii futbolu i jako pierwszy strzelić pięć goli w jednym meczu Ligi Mistrzów. Wyprzedziłby o dobre parę lat samego Leo Messiego, ale mając już trzy trafienia na koncie, nie wykorzystał rzutu karnego. Chociaż strzelone przez niego gole to styl raczej… Inzaghich niż fenomenalny rajd à la Maradona, to dla „tego drugiego” był to mecz życia. Opus magnum. Wyczyn nie do przebicia, który idealnie oddaje, jak fantastyczny był to sezon. Sezon, w którym Simone wreszcie był pierwszy. Media typowały, że wobec słabszej dyspozycji pozostałych napastników, to właśnie „Mone” stworzy z bratem duet snajperów Squadra Azzurra na zbliżających się Mistrzostwach Europy. Młodszy Inzaghi nigdy jednak nie znajdował się w kręgu zainteresowań selekcjonerów. Licznik jego występów w drużynie narodowej zatrzymał się na trzech, z których każdy trwał około pół godziny. Prawdę mówiąc, najlepszym wspomnieniem Simone z meczów reprezentacji jest jedenastominutowy występ u boku Filippo, pierwszy i jedyny wspólny mecz w ich profesjonalnych karierach.
Niechęć kolejnych selekcjonerów do Simone łatwo jednak zrozumieć. O ile Filippo wciąż się rozwijał i w ciągu kilku lat został gwiazdą i legendą Milanu, z którym wygrał wszystko, co można było wygrać w klubowej piłce, to kariera „Mone” stopniowo zwalniała, aż wreszcie całkowicie się zatrzymała. Umówmy się — młodszy z Inzaghich nigdy nie był w Rzymie gwiazdą ani faworytem do gry w pierwszym składzie. Lazio ściągało lepszych od niego – Hernan Crespo, czy Claudio Lopez spychali Simone na boczny tor. Nigdy później nie zbliżył się do wyniku z debiutanckiego sezonu, który zakończył z 19 bramkami na koncie we wszystkich rozgrywkach. 7, 6, 9 i wreszcie 10 trafień w sezonie 2003/2004. To właśnie wtedy po raz ostatni zabłysnął Simone Inzaghi. Wówczas już 28-letni piłkarz, który popadł w przeciętność, choć w Lazio, w którym skończyły się już złote lata, wciąż było dla niego miejsce. Po kolejnej średnio udanej rundzie, zakończonej z zaledwie dwoma golami, zdecydował się na półroczne wypożyczenie do Sampdorii Genua. Powiedzieć, że nie wiodło mu się tam najlepiej, to jakby nie powiedzieć niczego. Pięć występów w lidze i dwa w pucharze, zero trafień i smutny powrót do stolicy Włoch. Smutny, bo tym razem Inzaghi nie uzbierał nawet dziewięćdziesięciu minut w Serie A w barwach Biancocelesti. Należy jednak zapamiętać datę 08.12.2005. Co się wtedy stało? Inzaghi strzelił gola w Pucharze Włoch, pokonując bramkarza Cittadeli. Z pozoru nic istotnego – napastnik trafiający do bramki, ale… no właśnie. Sęk w tym, że właśnie wtedy Simone przestał trafiać. Dostawał coraz mniej szans, ale na kolejnego gola pochodzącego z Lombardii snajpera (okej, przynajmniej z nazwiska) przyszło fanom czekać blisko trzy lata. „Mone” odblokował się dopiero 8 października 2008 roku, ratując Orłom remis ze słabiutkim Lecce. W międzyczasie spróbował swoich sił również w Bergamo. W Lombardii, czyli bliżej domu. Tam, gdzie przed laty jego brat sięgał po koronę króla strzelców. Prawdę mówiąc, właśnie w Atalancie najbardziej się do niego zbliżył. Niestety, tylko pod względem geograficznym, bo trasa z Mediolanu do Bergamo zajmuje około pół godziny jazdy samochodem. Zrezygnowany Simone zawiesił buty na kołku wcześniej niż niedościgniony starszy brat. Ostatni mecz w barwach Lazio rozegrał 17 stycznia 2010 roku. Na osłodę dołożył jeszcze drugi superpuchar kraju.
Coś się kończy, coś się zaczyna – nie inaczej było w przypadku Simone. Przywiązanie do stolicy Włoch nie pozwoliło Inzaghiemu oddalić się od miasta i samego Lazio. Przywiązanie do piłki nożnej zadecydowało natomiast o tym, że jego planem na dalsze życie stała się trenerka. „Mone” rozpoczął prace z grupami młodzieżowymi Orłów i stopniowo, powoli, przechodził wyżej. Zupełnie inaczej i — zdawałoby się — lepiej radził sobie Filippo, który dopiero co zdążył pożegnać się z kolegami z boiska, by chwilę później kierować drużyną Primavery Milanu. Obydwaj początkujący trenerzy spotkali się w tych rozgrywkach w sezonie 2013/2014. Pippo od początku sezonu prowadził Rossonerich, Simone w styczniu objął stery młodego Lazio. Ich korespondencyjny pojedynek pokazał jednak, że cierpliwość popłaca. „Mone” wykorzystał swoją zdobywane przez cztery lata doświadczenie — Biancocelesti sięgnęli po młodzieżowy Puchar Włoch, a w mistrzostwach polegli dopiero na etapie półfinałów, wyeliminowani przez Torino po dogrywce. Superpippo wraz z Milanem odpadł już w pierwszej rundzie finałowych play-offów, chociaż należy uczciwie przyznać, że wygrywając prestiżowy ViareggioCup, nie pozostawał gorszy od młodszego brata. Kto wie, być może w kolejnym sezonie rodzeństwo miałoby okazję zmierzyć się ze sobą już w nowej roli, ale Filippo czekała kolejna promocja. Jego trenerska kariera przybrała ekspresowe tempo — został szkoleniowcem pierwszej drużyny klubu z Via Aldo Rossi. A brat? Oczywiście, szczerze mu gratulował, nie szczędząc komplementów, jednak znów został z tyłu. Jego misją pozostało uczynienie z rzymskiej Primavery mistrza Italii i choć tego celu nigdy nie udało mu się zrealizować, nie znaczy to, że czas przepracowany z młodzieżą Lazio był dla Simone czasem straconym. Stołeczna drużyna pod jego wodzą była topowym zespołem w skali kraju — Orły ponownie zdobyły Puchar Włoch (a także Superpuchar), doszły również do finału krajowego czempionatu, gdzie ulegli Chievo Werona dopiero po serii jedenastek. Niewykluczone, że imponujące skutecznością Lazio Inzaghiego (w 88 spotkaniach zdobyli 236 bramek, średnio 2,7 gola na mecz) wreszcie dopięłoby swego, jednak trener przedwcześnie opuścił swoich podopiecznych. Dostał ofertę nie do odrzucenia – Stefano Pioli zwolnił miejsce na ławce trenerskiej Lazio. Miejsce, które powierzono właśnie Inzaghiemu.
Ok, posada tymczasowego trenera nie jest zapewne szczytem marzeń, ale z pewnością dobrym startem do spełniania kolejnych założeń. Z takim podejściem Simone przejmował posadę po Piolim. Awans z Primavery do Serie A, nawet na siedem spotkań, to spora rzecz dla młodego trenera, który długo czekał na swoją szansę. Zasłużył — bez wątpienia. O wiele bardziej niż pchany nieco na siłę do przodu Filippo, którego zresztą we włoskiej ekstraklasie już nie było. Bracia nie spotkali się, bo Superpippo został zwolniony zaledwie po roku pracy z drużyną Rossonerich. Zwolniony to zresztą mało powiedziane. Kibice odetchnęli z ulgą, kiedy legendarny napastnik opuszczał Milan, podkreślając, że piłkarzem zawsze będzie wielkim, ale powinien spróbować sił w innym zawodzie. Takie podejście nie może jednak zaskakiwać, kiedy spojrzymy na wyniki osiągane przez starszego z braci. Za jego kadencji klub z Via Aldo Rossi zajął dopiero 10 miejsce w lidze, najniższe od ponad piętnastu lat. Czternaście zwycięstw, trzynaście remisów, trzynaście porażek. Słowem — beznadzieja. Nie tego oczekiwano po Pippo, który popsuł sobie opinię w branży, podając w wątpliwość swój warsztat trenerski. Nieoczekiwanie na barki Simone spadła misja ratowania honoru rodziny i odbudowania marki, na jaką zapracowali (ok, głównie jego brat), jako piłkarze. Cudów jednak nikt się nie spodziewał. Czas, który pozostał do końca sezonu, nie pozwalał na uratowanie go w żaden sposób, dlatego też solidny, jak na debiutanta, wynik „Mone” przyjęto raczej obojętnie. Siedem spotkań, cztery zwycięstwa i trzy porażki, w tym z Juventusem i Fiorentiną. Hańby nie przyniósł, Rzymu nie zbudował, ognia nie wynalazł. Znacznie więcej spodziewano się po następnym sezonie, który miał być nowym rozdaniem. Nowym rozdaniem, ale nie dla Inzaghiego, lecz dla Lazio. Kiedy latem do Wiecznego Miasta przybył Marcelo Bielsa, Simone z automatu został znów zepchnięty na pozycję numer dwa.
W sumie nie możemy się dziwić Claudio Lotito. Właściciel klubu miał do wyboru nieopierzonego debiutanta i gościa, który długo pracował na nazwisko w branży i broni się sukcesami. To właśnie Bielsa miał być człowiekiem, który odbuduje Lazio, odmłodzi zespół i przywróci go do walki o najwyższe cele po straconym sezonie 2015/2016. Wszystko było już dogadane — Argentyńczyk stawił się w stolicy kraju, a Simone Inzaghi spakował walizki i szykował się do wyjazdu do Kampanii. Tam miał zrobić kolejny krok w karierze, a mianowicie objąć stanowisko pierwszego trenera Salernitany, drugiego z klubów, nad którymi pieczę trzymał Lotito. Prowadząc zespół z Serie B, miał zebrać kolejne cenne uwagi i doświadczenie, przed wypłynięciem na szerokie wody. Problem w tym, że „Mone” nie zdążył nawet rozpakować bagażu. Bielsa szybko pokazał temperament, pokłócił się z władzami klubu i… odszedł z Lazio po trzech dniach. Plany kontrowersyjnego biznesmena legły w gruzach, więc na ratunek wezwał właśnie Inzaghiego, który obserwując zamieszanie, jakie od pierwszego dnia towarzyszyło pobytowi Argentyńczyka w Rzymie, po cichu liczył na powrót na Stadio Olimpico. I wcale nie obruszył się, że startował z pozycji opcji zastępczej.
Niezależnie od tego, czy Inzaghi był jedynie rezerwowym w wyścigu o posadę pierwszego trenera, musiał on wypełnić założenia Lotito. Te były ambitne, bowiem niezwykle trudno zbudować w lidze o klasie Serie A zespół walczący o europejskie puchary, jeśli nie ma się na to odpowiednich środków pieniężnych. W czasie, gdy Juve płaciło za Higuaina bajońskie sumy, a Napoli wydało ponad 30 milionów euro na transfer Arkadiusza Milika, Lazio operowało budżetem transferowym, którego lwią część zwróciła sprzedaż Antonio Candrevy do Interu za 22 miliony euro. Choć sprzedaż etatowego reprezentanta Włoch przyniosła Orłom zyski, które pozwoliły na odświeżenie nieco podstarzałej kadry zespołu, to jego odejście mocno osłabiało kadrę Biancocelestich. Mowa bowiem o zawodniku, który w ostatnich czterech latach był na zmianę najlepszym strzelcem lub najlepszym asystentem stołecznego klubu. Ponadto, w ramach polityki odmładzania klubu, pożegnano sporą grupę piłkarzy, z Miroslavem Klose – drugim najskuteczniejszym zawodnikiem przywdziewającym błękintą koszulkę w ostatnich latach – na czele. Należy jednak pochwalić władze klubu i samego Inzaghiego, za odwagę. Żegnano bowiem wszystkich, bez wyjątku, nieważne, czy był to wspomniany Klose, lub zakładający opaskę kapitańską Stefano Mauri, czy niewidoczny i niezbyt potrzebny Edson Braafheid. Mimo ograniczonego nakładu finansowego plan wypalił całkiem nieźle. Zresztą, wystarczy spojrzeć na to, jakiej wymiany dokonało Lazio. Z klubu odeszli m.in. Klose (38 lat), Mauri (36), Braafheid (33), Konko (32), Gonzalez (32), Bisevac (32) i Gentiletti (31), porządna starszyzna, goście, który zaczynali już siwieć, a w ich miejsce sprowadzono Jordana Lukaku (21 lat), Luisa Alberto (23), Wallace’a (21), Bastosa (24) i Immobile (26). To właśnie ten ostatni był najdroższym letnim zakupem Rzymian i zdecydowanie najgłośniejszym nazwiskiem spośród wszystkich sprowadzonych zawodników (chyba że Lukaku rozpatrujemy mniej więcej tak jak rodzeństwo Inzaghich). Były król strzelców Serie A chciał w Lazio odbudować formę, którą zgubił gdzieś w trakcie niezbyt udanych zagranicznych wojaży.
Do Ciro Immobile wrócimy jednak później, bo mówiąc o wzmocnieniach Lazio nie sposób pominąć jednego z najważniejszych ruchów, jakich latem dokonano w rzymskiej ekipie, a który miał być w zupełności zasługą Inzaghiego. Mowa o zatrzymaniu Keity Balde. Młody Senegalczyk radził sobie w stolicy Włoch całkiem nieźle, ale chciał spróbować czegoś nowego i zmienić otoczenie. Do pozostania w ekipie Biancocelestich namówił go właśnie „Mone”, z którym wcześniej pracował już w Primaverze. Wychowanek Barcelony miał usłyszeć od trenera, że jeśli zostanie pod jego opieką przez dwa lata, odejdzie jako jeden z pięciu najlepszych zawodników na świecie. Ok, umówmy się, skrzydłowemu do top pięć brakuje sporo i raczej ciężko wyobrazić sobie, że kiedyś stanie się aż tak dobry, jednak postęp, jaki zrobił przez rok, jest wyraźnie widoczny. Balde stał się jednym z liderów Lazio, znacznie poprawił najważniejsze statystyki (tj. liczbę bramek i asyst) i dziś mocno zabiega o niego Juventus.
Sezon | Mecze (minuty) | Gole | Strzały (% celnych) | Asysty | Kluczowe podania | Podania (% celnych) | Faulowany |
16/17 | 31 (1932) | 16 | 70 (56%) | 3 | 43 | 682 (81%) | 53 |
15/16 | 31 (1767) | 4 | 62 (54%) | 2 | 40 | 532 (85%) | 47 |
16 bramek w lidze? W sezonie 2015/2016 byłby najlepszym strzelcem Biancocelestich. W sezonie 2014/2015 także. I w 2013/2014… W zasadzie w każdym poprzednim, aż do rozgrywek z lat 2000/2001. Imponujące? Tak, ale to tylko gdybanie, bowiem jeszcze lepiej spisał się wspomniany wcześniej Immobile. 27-latek z całą pewnością się odbudował, strzelił 23 gole w Serie A i choć tym samym pobił swój wynik z sezonu 2013/2014, tym razem nie zdobył korony króla strzelców. Mimo to ciężko sobie wyobrazić, gdzie byłoby Lazio bez duetu Immobile – Keita Balde. Były snajper Torino u Simone Inzaghiego powtórzył najlepszy sezon w swojej karierze, co zaowocowało powrotem do SquadraAzzurra.
Sezon | Mecze (minuty) | Gole | Strzały (% celnych) | Asysty | Kluczowe podania | Podania (% celnych) | Faulowany |
16/17 | 36 (3124) | 23 | 136 (61%) | 3 | 43 | 797 (78%) | 47 |
13/14 | 33 (2591) | 22 | 101 (48%) | 2 | 40 | 633 (65%) | 43 |
O ile jednak Immobile możemy uznać za ukształtowanego piłkarza, który mając sporo doświadczeń na karku, wiedział jak poprawić swoją grę i ustabilizować formę, to już dotarcie do młodziutkiego Sergeja Milinkovica-Savica było nieco trudniejszym zadaniem. Inzaghi pokazał jednak, dlaczego opłacało się przez kilka lat trenować młodych piłkarzy. Pierwszy i drugi sezon utalentowanego Serba w Rzymie to dosłownie przepaść. Rok po transferze (niemałym zresztą, Lazio zapłaciło za niego Genkowi 9 milionów euro) wydawał się kompletnym rozczarowaniem. Mimo wielu szans wypracował on w lidze zaledwie jednego gola, którego zresztą był autorem. Grając u „Mone” rozwinął skrzydła i często był reżyserem gry Biancocelestich. 22-latek wypracował znacznie lepsze liczby – 4 gole, 7 asyst i 40 stworzonych okazji. Doskonale sprawdzał się w środku pola obok znacznie bardziej doświadczonych kolegów — Marco Parolo i Lucasa Biglii. Dobry wpływ na młodych piłkarzy to jedna z cech, które wyróżniają Simone, według Pawła Trójniaka z serwisu sslazio.pl. – Największy plus Simone to umiejętność wprowadzania młodych zawodników do pierwszego zespołu. Nie chodzi w tym ostatecznie o wynik z poprzedniego sezonu, choć ten i tak był bardzo fajny, ale o to, co Ci zawodnicy mogą dać w przyszłości. Simo znał Murgię, Lombardiego, Strakoshę, czy Crecco. Żaden z nich nie zawiódł i raczej udanie wykorzystali swoje szanse.
Dziś Milinković-Savić wyceniany jest na 22 miliony euro i spośród znajdujących się w kadrze Lazio pomocników, tylko Felipe Anderson może pochwalić się wyższą wyceną. Brazylijczyk zresztą również nawiązał do najlepszego okresu w karierze, kiedy to budził zainteresowanie Realu Madryt, czy Manchesteru United. Co prawda w klasyfikacji kanadyjskiej uzbierał zaledwie dwa oczka więcej niż przed rokiem (4 gole, 9 asyst wobec 7 goli i 4 asyst sezon wcześniej), ale jego kreatywność i ważną rolę w zespole Inzaghiego dostrzeżemy dopiero patrząc na różnicę w ilości kluczowych zagrań – 75 (!) wobec 28 w sezonie 2015/2016. Odkąd Anderson gra w barwach rzymskich Orłów, nie zdarzyło mu się zaliczyć lepszych rozgrywek od tych w minionym sezonie. Zresztą, wymowne jest też to, że w całej lidze tylko czterech piłkarzy osiągnęło lepszy wynik od skrzydłowego Biancocelestich.
Mamy więc silną drugą linię, w której utalentowaną młodzież wspierają zawodnicy z dużym bagażem doświadczeń i odbudowanego snajpera, który strzela ponad 20 goli w sezonie. Czy coś w tym projekcie mogło się nie udać? Cóż, jeśli mamy wskazać piętę achillesową drużyny Inzaghiego, to jest to z pewnością linia obrony. Mankament nieszczelnej defensywy to coś, co można było zauważyć już za czasów, kiedy Simone prowadził Primaverę. O ile jednak w piłce młodzieżowej stracone bramki można jakoś usprawiedliwiać, to już dla słabej postawy defensorów w jednej z najlepszych lig świata nie można znaleźć wymówki. Zwłaszcza jeśli Lazio miało w planach walkę o najwyższe cele. Spośród ekip, które zakończyły sezon w czołówce Serie A, Orły wypadły zresztą najgorzej, tracąc aż 51 goli. Biancocelesti potrafili rozgrywać szalone mecze, w których śrubowali rekordy strzeleckie –7: 3 z Sampdorią, 6:2 z Pescarą i Palermo, czy 4: 3 z Atalantą Bergamo. Prawdziwe koncerty ofensywne, jednak chyba sami zdążyliście już zauważyć problem. W każdym z tych spotkań rywalom Lazio zawsze coś „wpadało”. – De Vrij to istna ostoja defensywy, ale Wallace, Hoedt, czy Radu to nie jest wysoki poziom Serie A. Hoedt pewnie się rozwinie, jednak Radu ma już swoje lata i pracuje bardziej sercem niż umiejętnościami. Denerwowała nas natomiast postawa Wallaca. Kibice mieli go najbardziej dość po błędzie w pierwszych derbach poprzedniego sezonu. Mnie osobiście brakowało występów Bastosa. Angolczyk to „dzik” w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Boki defensywy? Wahadłowi Lukaku, Basta i Patric dobrze grają do przodu, ale zdecydowanie słabiej radzą sobie w obronie. – tak defensywę Lazio podsumował Trójniak.
Ten niekorzystny trend utrzymywał się przez cały sezon. Między słupkami stołecznego klubu stało łącznie trzech golkiperów — Federico Marchetti, Ivan Vargić i Thomas Strakosha. Ta trójka uzbierała razem zaledwie dziewięć meczów „na zero”. Lepszym wynikiem w klasyfikacji czystych kont może pochwalić się, chociażby Łukasz Skorupski, który przecież grał w bijącym się o utrzymanie Empoli. Defensywa popełniła aż dziewiętnaście błędów, z czego siedem doprowadziło do utraty bramki. Brzmi to o wiele gorzej, kiedy dodamy, że tylko sześć zespołów wypadło w tych statystykach gorzej. Prawdziwym utrapieniem Lazio były także strzały z jedenastu metrów. Po nieudanych interwencjach obrońców rzymskich Orłów sędziowie wskazywali na „wapno” aż dziewięć razy. W tej klasyfikacji gorzej wypada już tylko Cagliari i Crotone.
Koniec końców udało się jednak w Rzymie zbudować drużynę, która zapracowała na awans do europejskich pucharów. Należy wspomnieć przede wszystkim o tym, że mimo słabej defensywy, Lazio potrafiło wygrywać. Biancocelesti świetnie rozpoczęli obydwie rundy rozgrywek. Jesienią, na starcie sezonu, zaliczyli serię dziewięciu meczów bez porażki. Znakomitą passę przerwano jednak w najbardziej bolesny sposób — porażką w derbach Wiecznego Miasta. Również wiosną Orły wzleciały bardzo wysoko. Tym razem passę ośmiu spotkań bez porażki zakończył ligowy potentat – Napoli. Simone Inzaghiemu ciężko cokolwiek zarzucić. Rozpoczynając pracę wykazywał się wielką ambicją. Chciał dorównać Roberto Manciniemu i przynajmniej powtórzyć jego karierę w błękitnych barwach. Były kolega „Mone” z boiska ma w swoim CV podobną historię. Najpierw reprezentował Biancocelesti jako zawodnik, a następnie jako trener, sięgając z rzymskim klubem po Puchar Włoch. Dorównanie Manciniemu stało się celem Simone. Celem, który prawie udało mu się zrealizować. Nie można przecież zapomnieć, że poza udanym sezonem w lidze, Lazio świetnie spisało się również w Pucharze Włoch, dochodząc do finału. Droga do starcia na Stadio Olimpico, a więc u siebie, z Juventusem, nie była wcale łatwa, bo choć Le Aquile zaczęli pucharowe zmagania od 1/8 finału, to po pokonaniu Genoi czekał na nich Inter Mediolan, a kiedy i Nerazzurrich udało się wyeliminować, rywalem Inzaghiego i spółki była Roma. Dzięki ograniu uznanych na włoskich i europejskim rynku marek, już finał był o wiele większym sukcesem niż mogłoby się wydawać. Kibice, zarząd i sami piłkarze nie ukrywali jednak, że chcą zagarnąć pełną pulę.
Maj był jednak miesiącem dla Lazio fatalnym. Przez cały sezon Rzymianie unikali poważnych wpadek. Były remis i porażka z Chievo i pojedyncze potknięcia, takie jak podział punktów z Bologną, Cagliari, czy Genoą. W maju, na finiszu rozgrywek, ligowcy wzięli rewanż na Orłach. Tuż przed finałowym meczem Inzaghi dał odpocząć kilku zawodnikom, czego efektem była nieznaczna porażka z Fiorentiną (2: 3). Następnie marzenia o pucharze brutalnie zweryfikował Juventus, który bez większych problemów ograł Lazio i potwierdził dominację w Italii. Po finałowej porażce przyszły kolejne ligowe niepowodzenia. Biancocelesti przegrali z Interem, co jest jeszcze zrozumiałe, i z walczącym o życie Crotone. Squali dzięki zwycięstwu nad Orłami zapewnili sobie utrzymanie w Serie A, jednak dla Lazio oznaczało to zakończenie sezonu na piątym miejscu w tabeli. Wciąż dawało to miejsce w europejskich pucharach, jednak Claudio Lotito był wściekły. Na ostatniej prostej jego klub dał się wyprzedzić rozgrywającej rewelacyjny sezon Atalancie. Właściciel zarzucał piłkarzom brak ambicji i zaangażowania. Sam Inzaghi? Został doceniony. Biznesmen przygotował dla niego nowy kontrakt. Tym razem role się odwróciły. To „Mone” będzie pracował na nazwisko we włoskiej ekstraklasie, podczas gdy brat zaczyna od zera — właśnie wywalczył awans do Serie B z Venezią. Trzeba jednak przyznać, że młodszy Inzaghi zapracował na przedłużenie umowy. Pozytywnie pracę Inzaghiego oceniarównież redaktor polskiego portalu o Biancocelesti:- Sezon na plus, zdecydowanie. Rok temu, kiedy nagle zrezygnował Bielsa, kibice nie byli entuzjastami Inzaghiego. Większość uważała, że powinien jeszcze trochę popracować z młodzieżą. Później, już w trakcie sezonu, jeszcze raz można było mieć co do niego wątpliwości, ale dziś nikt nie wyobraża sobie zmiany szkoleniowca.
Mimo wpadki na koniec Simone spełnił swoje zadanie. Majowa lekcja pokory, jakiej zaznał, z pewnością sprawi, że do kolejnych rozgrywek podejdzie bogatszy o kolejne doświadczenia. Na pewno mu się one przydadzą, bowiem sukces zawsze niesie za sobą konsekwencje. W przypadku Lazio takimi jest m.in. zainteresowanie czołowymi postaciami drużyny, ze strony możniejszych klubów. Na liście życzeń Juventusu i Milanu widnieje nazwisko Keity Balde. Mediolańczycy widzą u siebie również Lucasa Biglię. Zainteresowanie budzi też środkowy obrońca Stefan de Vrij, a także, jak zwykle zresztą Felipe Anderson. Co gorsze, po stronie klubu nie leży zbyt wiele argumentów, które pozwoliłyby utrzymać największe gwiazdy w Wiecznym Mieście. Biancocelesti oszczędzają na wynagrodzeniach i nie mogą konkurować z nieco bogatszymi klubami z Półwyspu Apenińskiego. Sytuacja nie jest z pewnością komfortowa dla „Mone”, który na nieco ponad tydzień przed rozpoczęciem obozu przygotowawczego nie poznał jeszcze ani jednego nowego zawodnika. Wygląda na to, że prawdziwym testem dla Inzaghiego będzie dopiero drugi sezon na stanowisku trenera rzymskich Orłów. Jak zwykle, ten drugi…
Szymon Janczyk