Reklama

Biegasz za mną, ja za tobą, kto nie padnie, ten przeżyje

redakcja

Autor:redakcja

26 czerwca 2017, 12:55 • 34 min czytania 38 komentarzy

Piotr Świerczewski tłumaczy dlaczego “piękny kawalerze” do policjanta to nie prowokacja. Dlaczego popłakał się podczas chrztu w GKS-ie? Po co kupił dyskotekę? Dlaczego Bastia była francuskim Wimbledonem? Jak śpiewało mu się z Lady Pank? Jak oszukali go prezesi Lecha, przez co wybrał Kolejorza zamiast Ligue 1? Dlaczego bieda spaja szatnię? Jak to możliwe, że księgowa w ŁKS zamykała się przed komornikiem, a Gercaliu mieszkał przy świeczce? Dlaczego Polska przegrała mundial w Korei i o co zakładali się kadrowicze? Zapraszamy.

Biegasz za mną, ja za tobą, kto nie padnie, ten przeżyje

***

Dlaczego chciał pan zostać muzykiem?

Zawsze mnie kręciło granie na instrumencie. Muzyk wychodzi na scenę i występuje przed tysiącami. Grając w Dunajcu Nowy Sącz trenowaliśmy na największej hali w mieście, gdzie odbywały się koncerty. Za czasów nastoletnich wchodziliśmy na patencie: “idziemy na trening!”, więc przepuszczali nas przez bramki, my udawaliśmy, że coś trenujemy, a potem lądowaliśmy na koncertach Lombardu, Maanamu, Lady Pank. Byłoby fajnie grać przeboje na scenie. To miła myśl: ktoś przy twojej piosence poznał miłość swojego życia. Ktoś przy twojej piosence przeżył pierwszy pocałunek.

Pana brat w wywiadzie, który przeprowadził Jakub Białek, mówił, że musiał pana gonić na boisko.

Reklama

Nie byłem zwariowany na punkcie piłki. Nie lubiłem jednak chodzić do szkoły i przez to zacząłem grać, żeby gdzieś ten czas spędzać. Zawsze do drużyny brałem jednego dobrego, a wszystkich innych najlepszych odsyłałem do rywali. Mnóstwo meczów rozgrywaliśmy blok na blok, nawet na pieniądze, o pięć złotych. Graliśmy na asfalcie. Ten charakter, że człowiek walczy do ostatniej minuty, bo zawsze jeszcze można zmienić wynik meczu, to właśnie z podwórka. Tak samo nieustępliwość i to, że nie ma meczów o nic. Do dzisiaj nie lubię grać, żeby sobie pograć i przegrać. Jak gram, to żeby wygrać.

W starym Widzewie urządzano słynne środowe gierki. Choćby właśnie trwał obóz i cały dzień biegano po górach, w środę wieczór zrzutka do kapelusza. Mecz, choć o drobniaki, to już o stawkę, a przez to kości trzeszczały.

Od razu widać, że to były dusze zwycięzców. Dla każdego zwycięzcy nie ma ani meczów nieważnych, ani meczów przegranych. Wątpię, by dzisiejsi piłkarze spotykali się po godzinach na ciężkim obozie i jeszcze mieli ochotę pograć ze sobą.

Jak pan dziś patrzy na to pokolenie, to czego im brakuje?

Niczego im nie brakuje. Mają wszystko, czego potrzebują. Problem w tym, że jest więcej pokus. Tak jak my wcześniej mieliśmy boisko i wódkę, tak teraz są gry komputerowe, dyskoteki, dziewczyny…

To panowie nie mieli wśród pokus dziewczyn i dyskotek?

Reklama

Nie no, też, ale nie wiem czy kiedyś była wśród kobiet taka moda na zostanie dziewczyną piłkarza. Teraz to jest jakiś status, splendor, kobiety za tym gonią. Powodzenie nie powinno brać się stąd, że jest się piłkarzem, tylko stąd, że jest się fajnym człowiekiem. Moja żona jest z Nowego Sącza. Znamy się ze szkoły, można powiedzieć, że to pierwsza miłość. Ślub brałem mając dwadzieścia lat.

Zgadza się pan ze słowami, że za sukcesem piłkarza stoi często właściwa kobieta?

Może tak być. Moja żona zawsze wspierała mnie i moje cele. Ja zarabiałem, ale to jej ogromna praca, że dom był spokojny i niesamowicie zadbany, przez co miałem wolną głowę. Mogłem myśleć tylko o tym, żeby dobrze wypocząć i dobrze w piłkę pograć. To jest dopiero sukces – mieć dobrą żonę, która dba o ciebie i o dom.

Zostawiał pan sprawy piłkarskie po przekroczeniu progu? Jacek Krzynówek mówił mi, że po wejściu do domu futbol przestawał istnieć.

Czy był lepszy czy gorszy dzień, nigdy nie przynosiłem do domu problemów przegranego meczu. Szukaliśmy innych tematów niż piłka. W ogóle myślę, że piłkarz jest trochę jak aktor. Na co dzień może być spokojny, a potem wychodzi na boisko i walczy, pluje, kopie. Oczywiście to są sytuacje skrajne, nie cały mecz polega na tym, że człowiek bije się, kopie i walczy, ale ostatni gwizdek często zmienia wszystko. Gdy zamykały się bramy stadionu przestawałem chcieć się kłócić. Emocje zostawały na murawie.

Mówił pan, że najbardziej szanował się z tymi, z którymi najczęściej dochodziło do spięć.

Zawsze bardziej szanowałem tych, którzy walczyli i oddawali serce, niż tych, którzy udawali gwiazdy. To, że się pokłóciliśmy, poszarpaliśmy, nie znaczy, że nie było między nami szacunku. To tak samo jak szanują się fighterzy w MMA. Przywitają się, a potem biją się po pyskach. Potem się pożegnają i szacunek pozostaje.

Przeprowadzka do Katowic była dla pana dużym przeskokiem? Nastolatek w większym mieście, z dala od opieki rodziców.

Brat przetarł szlaki, wcześniej podążył taką drogą do Krakowa, więc i ja wiedziałem, że wyjadę. W młodym człowieku zawsze jest chęć buntu, usamodzielnienia się, mi się to wtedy udało i myślę, że też zaprocentowało. Może niektórym chłopcom, którzy wchodzą w dorosłość, ale ciągle śpią u rodziców, brakuje tego elementu buntu?

Ale taka samodzielność to też zagrożenia. Pan się nią nie zachłysnął?

Mieszkałem w hotelu klubowym przy ul. ceglanej, zresztą z Adamem Ledwoniem, z którym trzymaliśmy się blisko. Miałem jakieś wyskokowe sytuacje, balowało się z chłopakami, ale przez ten hotel byłem w jakimś stopniu kontrolowany. Trzeba chociaż przejść przez recepcję, więc ktoś podał dalej do klubu, o której wychodzi Świerczewski. Dzięki temu byłem pod jakąś kontrolą klubu. O prezesie Dziurowiczu różnie mówią, ale wobec mnie to był bardzo porządny człowiek i go zawsze szanowałem. Zwykł mówić: porządek musi być, każdy musi wiedzieć za co odpowiada. Kto jest prezesem, kto trenerem, kto zawodnikiem. Nie można sobie wchodzić na głowę.

Pan znał swoje miejsce?

O, w tamtych czasach junior wchodzący do pierwszego zespołu nie miał łatwo. Podczas chrztu tak dostałem po dupie, że się popłakałem. Ale GKS to był wtedy jeden z najmocniejszych klubów w Polsce. Co roku praktycznie graliśmy w pucharach. Mieliśmy znakomitą drużynę. Jurek Wijas. Janusz Nawrocki. Janusz Jojko. Zdzisiej Strojek. Andrzej Lesiak. Mirek Kubisztal. Potem mój brat.

Roberta Mitwerandu pan pamięta? Pierwszy czarnoskóry, który zagrał w kadrze Polski – młodzieżowej, ale zawsze.

Zmarł chyba na zawał serca. Dobry chłopak, fajny człowiek. Wielka szkoda.

Pana brat wspominał niebezpieczne biegi u trenera Żmudy.

Stara szkoła. Dzisiaj zawodnicy są monitorowani, mają sport-testery, badany jest poziom zakwaszenia organizmu. Stara szkoła mówiła, że jak padłeś, to się nie nadajesz do piłki.

“Jak nie masz siły chodzić, to biegaj”, cytując śp. Władysława Stachurskiego.

Jak padniesz, to zmień zawód. Naturalna selekcja. Wielu widziałem takich, co sporo umieli, ale odpadali. Nie wytrzymywali tempa. Taki zawodnik – Jacek Duchowski. Kadrowicz pierwszej reprezentacji Polski. Kontuzja i skończył się w młodym wieku, a wydawało się, że zrobi dużą karierę.

Zaintrygowało mnie nazwisko Gullermo Coppoli. Dzisiaj Argentyńczyk w lidze nie dziwi, ale wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych w Katowicach?

Pierwszy raz widział śnieg. Co to jest? Jakaś piana? co to spadło z nieba? Po tym jak ubrał się na obóz w lutym widać było, że przechodzi szok kulturowy. Wtedy przerwa zimowa w Polsce była bardzo długa, w listopadzie koniec ligi, w marcu powrót. Teraz wymogi licencyjne sprawiły, że są boiska podgrzewane, wszyscy mają światła, a wtedy? W listopadzie już mrozy, biegamy w śniegu po kostki. Z boiska mi nie zapadł w pamięć, za to na pewno wyróżniał się Gija Guruli. Piłkarz nie z tej bajki. Potrafił takie rzeczy zrobić, że myśmy nie wiedzieli, że tak można. Piętki, przerzutki – taki nasz ówczesny Ronaldinho. Gija został sprzedany do Francji, co też pokazuje, że miał jakość.

Jak przyszła oferta z Francji, myślał pan, że złapał pana Boga za nogi?

Wcześniej trafiłem do Norymbergi na testy. Gdy zobaczyłem zaplecze treningowe, nie mogłem uwierzyć, że tak może być. Kilka boisk, wszystkie równe, ładne, gdy my w Katowicach mieliśmy główne, a potem żwirowy hasiok z tyłu i za bramką taki ogródek. Potem dostałem też ofertę z Saint-Etienne. Nie wiedziałem o tej drużynie nic. Przeczytałem o jej osiągnięciach, o tym, że grali tam Polacy, Platini. Myślę – o, lepiej niż Norymberga. Nie oglądając się po prostu zdecydowałem, że tam pojedziemy.

Szybko się pan odnalazł na zachodzie? Wspominany już przeze mnie Jacek Krzynówek mówił, że przez pierwsze dni płakał z tęsknoty.

Szybko się odnalazłem. Nie znałem języka, ale w Saint-Etienne jest duża polska kolonia. Nie tęskniłem za Polską. Wiedziałem, że jestem tam, gdzie powinienem być.

Ale w szatni Polaków nie było, więc jak tu się pan zaaklimatyzował?

Ale był Duńczyk, był Ljubo Moravcik, a obcokrajowcy w szatni trzymają się ze sobą, pomagają sobie. Z Ljubo do dzisiaj mamy kontakt i się widujemy. Ostatnio jak pojechałem na narty przypadkiem spotkałem go na stoku. Ahoj Ljubo, co robisz! Z dwie godziny później piliśmy piwko i wspominaliśmy.

Przeskok do ligi francuskiej był wymagający?

U nas grało się wtedy typowo siłowo, na wykończenie przeciwnika. Każdy kryje swego, biegasz za mną, ja za tobą, a kto nie padnie, ten przeżyje. We Francji dopiero nauczyłem się co to taktyka, asekurowanie się, przesuwanie, przekazywanie zawodnika. W pierwszej chwili to była dla mnie czarna magia. Ktoś biegł, ja za nim jak głupi. Trener krzyczał: stój! Jak tam pobiegnie, wpadnie na twojego kolegę! Nie mogłem nic z tego skumać na początku.

To mówi pan, że nie mógł się w tym odnaleźć, a zarazem sprawdzam dane – grał pan wszystko.

Nie wiedziałem gdzie mam biegać, więc biegałem za dwóch. Wyszedłem z założenia, że skoro nie wiem za którym mam biec, to będę biegał za jednym i drugim. Wydolność miałem dobrą.

Realia życia bardzo się zmieniły?

Zamieniłem dwupokojowe mieszkanie na dom z basenem, siłownią i kortem tenisowym, więc owszem, poszedłem od razu parę półek wyżej. Wracał człowiek do domu i myślał: kurde, fajnie. Wieczorem przyjeżdżali znajomi. Szliśmy na basen, graliśmy w tenisa. Zamiast zarabiać kilka tysięcy złotych, zarabiałem kilkanaście, tylko w twardej walucie. To była przepaść.

Najbardziej zwariowane wydatki?

Z tym domem w sumie zaszalałem, grubo poszedłem. Kort, basen? Ponad potrzeby. Później może coś było, ale nie lubię żałować. Po co? Bo kupiłem sobie nową zabawkę, samochód czy motor? Trzeba sobie sprawiać przyjemność.

Teraz na zajęciach z juniorami w akademiach mają się pojawiać specjaliści, którzy będą uczyć młodych zarządzania pieniędzmi.

I słusznie, chcielibyśmy nawet przez Polski Związek Piłkarzy podpowiadać młodym, żeby rozsądnie zarządzali swoją kasą, a nie tylko kupowali samochody i fajne ubrania. Każdy ma swój rozum i sam zdecyduje, ale można przecież powiedzieć: słuchaj, jak kupisz trzy mieszkania w Warszawie, to choćby ci się noga powinęła, będziesz mógł żyć  z wynajmu. Masz zapewniony byt. Wspieram więc te inicjatywy, niech od początku piłkarze mają świadomość tego, że muszą zapewnić sobie przyszłość.

Pan ją miał?

W jakimś stopniu tak. Nie jeżdżę autobusem. Reprezentację aktorów, żeby była jasność, prowadzę za darmo. Nie muszę robić czegoś, czego nie chcę. Czy mogłem mieć teraz więcej? Tak. Ale nie narzekam. Dobrze się bawiłem, szczęśliwy byłem.

Pan się przejechał na niektórych inwestycjach.

Giełda była ryzykowna. Bardzo dochodowa, ale jak nastąpił światowy krach, wszyscy dostali mocno w kość.

Dobrze się pan znał na giełdzie?

W ogóle się nie znałem, ale nie grałem spekulacyjnie, tylko inwestowałem w fundusze giełdowe. W pewnym momencie jednak spadały, spadały, aż spadły poniżej wszelkich oczekiwań. Sto tysięcy topniało do trzydziestu. Patrzysz, a tu coraz mniej, coraz mniej.

Zawiódł się pan też na branży gastronomicznej.

Sprzedałem to, nie chciałem żyć w przekonaniu, że ktoś mnie okrada i żyje z mojej niewiedzy. Jak właściciel nie dopatrzy, to takie rzeczy się dzieją, a mnie nie było w ogóle, to wiem co się tam musiało dziać. Wolałem się odciąć i mieć spokój, niż bawić się, jak patrzę na to teraz, w gówniane rzeczy.

A dyskoteka?

Dyskoteka przynosiła jakiś tam dochód, ale bardziej zarabiali wszyscy, którzy byli wokół mnie. Przecież ja wtedy zarabiałem tak duże pieniądze, że po co mi była dyskoteka?

No właśnie, po co?

Jakaś głupota moja.

Takie marzenie?

Może ta dusza artysty wyszła na wierzch, że chciałem sobie zaśpiewać, to sobie kupię dyskotekę. I od czasu do czasu zaśpiewałem z wielkim zespołem: Perfektem, Lady Pank, De Mono.

I jak, warto było dla tych chwil kupować dyskotekę?

Może i warto było (śmiech). Wrażenia pozostały. Imprezy sylwestrowe organizowałem takie, że najpierw pokazywał je Canal+, potem Polsat. Zawsze prosiłem gwiazdy wieczoru, czy nie mógłbym z nimi zaśpiewać i zgadzali się. Ostatnio brat mi pokazywał mój występ z Lady Pank. Mogę powiedzieć – marzenie śpiewania spełniłem, choć talentu do tego nie mam.

Jak pan dziś ocenia udział w „Gwiazdy skaczą do wody”?

Świetna przygoda. Zafascynowałem się tą dyscypliną sportu. Jak mam możliwość to jadę i skaczę. Pierwsze treningi były jak czarna magia – myślałem, że pojedziemy na basen, a my miesiąc trenowaliśmy na sucho skakanie na batucie, ułożenie rąk, odwijanie palców, łapanie równowagi. Każde przechylenie głowy to zmiana ciężaru ciała, a trzeba mieć nad nim wielką kontrolę. Ten sport wymaga wielkiej koncentracji. Masz jeden skok, jedną próbę, nie ma miejsca na błąd. Zadziałała dusza sportowca i na antenie szło mi lepiej niż na treningach. Najlepszy skok oddałem w finale, choć nie umiem stać na rękach, a tutaj było to konieczne. A zrobiłem to tak łatwo i lekko, że sam się sobie dziwiłem. Naprawdę bardzo to lubię do dziś. Skaczę lepiej lub gorzej, ale ważne, że mam chęć. Chyba nie będzie to sport uzupełniający dla piłkarzy, ale dla zabawy – czemu nie.

Panie Piotrze, a jak to jest z pana walkami bokserskimi? Zawsze pan powtarza, że jest spokojną osobą, a nawet my na Weszło podliczyliśmy pana walki: 7-2-1.

Słyszałem o waszym rankingu, śmiałem się. Miałem nawet propozycję walczyć, ale powiedziałem: nie jestem ani bokserem, ani zawodnikiem sztuk walki. Nie mam szans z żadnym fighterem, tak jak on nie ma szans ze mną w piłkę.

To skąd tyle tego typu historii?

Nie wiem. Jak Marcin Najman śmiał się z Pudziana… nie lubię braku szacunku. Może Pudzian nie jest najlepszym fighterem, ale jest wielkim sportowcem, wielokrotnym mistrzem świata strongmanów i należy mu się szacunek ze strony przeciwnika. W Dębicy nie ja napadłem jakiegoś chłopa, tylko on mnie zwyzywał od ch…w i powiedział, że mnie uderzy. To spróbuj! I został obezwładniony. Nie dlatego, że chciałem go napaść – ktoś myśli, że ja nie mam co robić, tylko napadać jakiegoś chłopa? Ten człowiek wszedł na boisko, obraził mnie mocno i jeszcze chciał się bić. Nic mu się nie stało, pił potem wódkę, bo mu nie nahukałem. Nie mam w sobie niczego takiego, żeby latać za kimś i prać go po pysku.

A odzywka “piękny kawalerze” do policjanta nie była ciut prowokująca?

Jeżeli to jest prowokacja… To było śmieszne. Każdy normalny człowiek by się uśmiechnął, a nie reakcja “aresztujemy i gdzieś tam zabieramy”. Myślę, że ten policjant nie zrozumiał dowcipu.

W jak dużej mierze czuje się pan Korsykaninem?

Najdłużej grałem właśnie na Korsyce, kilka razy byłem kapitanem Bastii. Cały czas tam latam na wakacje. Przepiękna wyspa, ale Korsykanie nie są żeglarzami, to górale. Postawili się komercji, wchodzeniu sieciowych fastfoodów i innych molochów, przez co plaże i miasta mają inny wymiar niż w wielu kurortach. Korsykanie dbają o swoją niezależność.

Chcieli być autonomią.

Pewnie wciąż chcą i gdzieś po cichu do tego dążą.

Nie tylko po cichu, skoro swego czasu mówiło się, że dokonują aktów terroryzmu.

Są  znani na świecie z tego, że mają swój arsenał broni i nim będą bronić niepodległości. Sam widziałem gruzy po urzędzie skarbowym, który tam wybuchł. Nie był to zamach wymierzony w ludzi, w to, żeby kogoś zabić, ale tylko żeby pokazać, że nie chcą płacić skarbowi francuskiemu, tylko chcą płacić skarbowi korsykańskiemu. Czuje się tam wszędzie tą niezależność i bardzo to u nich szanuję.

Bastia pana czasów słynęła z tego, że grała wyjątkowo ostro. Sezon 96/97, Patrick Valery siedemnaście żółtych kartek i jedna czerwona, Jean-Jacques Eydelie dziesięć żółtych jedna czerwona, Perez dziewięć żółtych kartek jedna czerwona…

A ja ile?

Siedem. I jedna czerwona.

A Cyryl Rool?

Sześć.

Ja wiem czy siedem na trzydzieści meczów to tak dużo?

Ale u was tyle miał co drugi.

Na pewno bardzo twardo graliśmy, byliśmy drużyną własnego boiska. Tu wygrywaliśmy większość meczów. Na wyjeździe nie wychodziło, ale u nas tak kibice nas nakręcali… dostałem żółtą kartkę? Brawo, trybuny wiwatują! Kto by nie przyjechał, to się nas bał.

Jaki był trener Antonetti, pod którym spędził pan najwięcej lat?

Typowy Korsykanin, który preferował walczących, dużo biegających, dających serce drużynie. Dlatego mnie polubił. Fajny gość, na treningach niesamowicie wymagający. Mnóstwo biegaliśmy. Harowaliśmy jak woły.

Zabrał też pana do Japonii. Nie wahał się pan, by tam iść?

Okazja poznania nowej kultury, pogrania na innym kontynencie, półroczne wypożyczenie, na miejscu Antonetti… Dobra, jadę! Najpiękniejszy kraj, jaki widziałem, nie tylko ze względów geograficznych, ale też kulturowych. Zobaczmy w jakiej kulturze szacunku wychowani są Japończycy: ich powitanie to ukłon, podziękowanie również. Oni to w sobie pielęgnują. Jak ważny jest dla nich honor? Wolą popełnić seppuku, czyli rytualne samobójstwo, niż splamić honor. Gdy pociąg się spóźni w Japonii, dyrektor honorowo podaje się do dymisji. Roboty drogowe? To stoi człowiek odpowiedzialny za objazd, a nie pachołek postawiony, który tylko wszystkich denerwuje. Niesamowita dyscyplina, punktualność i czystość. Ale dla odmiany jednym z piękniejszych miejsc była też Brazylia, choć całkowicie inna. Ludzie wyluzowani, wszystko może poczekać. Ciekawy kraj, całkowicie niepoukładany.

Co panu bliższe? Brazylijski luz czy japońska dyscyplina?

Najlepiej pomieszać, ale dyscyplina jest bardzo ważna, bo bez dyscypliny nie ma wyników, nie tylko w sporcie. Z drugiej strony ten luz pozwala sprawić, że głowa odpoczywa. Dobrze jest umieć więc łączyć, ale jeśli miałbym wybrać, to bliżej mi do japońskiej dyscypliny.

W Bastii po powrocie zastał pan na swojej pozycji Michaela Essiena. Dawał mu pan lekcje?

Michael był wcześniej na testach w Man Utd, ale nie dostał pozwolenia na pracę, więc zahaczył się u nas. Z jednej strony fajnie, bo młody chciał się uczyć, z drugiej strony konkurent. Ale ostatecznie graliśmy razem. Pamiętam, że zawsze był chętny zostać po treningach, więc zostawał i ze mną, bo lubiłem po treningu postrzelać, pobawić się. Ale w tamtej Bastii największe wrażenie zrobił na mnie zawodnik, który karierę zrobił słabą, ale potencjał miał pokroju Messiego. Prince Daye. Nie mogę go zapomnieć. Nieprawdopodobne jak dryblował. Robił z nami na treningach co chciał. Miał ochotę kiwać trzech, kiwał trzech. Miał ochotę kiwać pięciu, kiwał pięciu. Nikt nie mógł go zatrzymać. Powinien grać w Barcelonie, miał jeden mankament: przesadzał z kiwaniem się. Nie oddawał strzału, tylko dosłownie chciał wejść do bramki.

Dzisiaj trzeba być przede wszystkim efektywnym.

Miał z tym problem. Ale takiego dryblera, z taką szybkością, techniką, w życiu nie widziałem.

Wkrótce zrealizował pan marzenie o grze w wielkim klubie, czyli zawitał do Marsylii.

Dzisiaj nasi zawodnicy są w Monachium, Paryżu, Rzymie, grają w wielkich klubach, wiedzą co to znaczy mieć dziesiątki tysięcy kibiców za sobą, wielki stadion, wielką presję. Ale wtedy? Pamiętam takie zdjęcie, które zrobiliśmy sobie z chłopakami z reprezentacji olimpijskiej podczas zgrupowania z Emiratach. Nas pięciu, z czego czterech w koszulce Olympique Marsylia. Wielka drużyna na początku lat dziewięćdziesiątych. Każdy chciał mieć ich koszulkę. W domu miałem dwa plakaty jak byłem dzieckiem: Diego Maradony i OM. To była drużyna pokroju dzisiejszego Realu Madryt.

Jak pan tam trafił?

Miałem niezły sezon za sobą i kartę na ręku. Mogłem zostać w Bastii, pojawiły się oferty z Auxerre, Monaco i właśnie Marsylii.

Coś spoza Francji?

Raz miałem propozycję z Fiorentiny, gdy grali w drugiej czy trzeciej lidze, bo podnosili się właśnie po bankructwie. Wiem, że wrócili niesamowicie szybko, ale wtedy odrzuciłem tę opcję, bo nie chciałem grać tak nisko.

Podobno Bernard Tapie podczas pierwszej rozmowy mówił do pana per “mistrzu”.

Mistrzu, bo będziemy mistrzem w pierwszym sezonie. Podobało mi się to wyzwanie. Grałem we Francji w pucharach, ale nie o mistrza. Marsylia dawała taką perspektywę. Nastąpiła rewolucja w szatni. Przyjeżdżali piłkarze z Chelsea, Milanu, Barcelony.

Czyli Tapie nie stracił finansowego rękojmia.

Tapie w tym wypadku był tylko prezesem namaszczonym przez właściciel Roberta Dreyfusa, udziałowca wielu potężnych firm, jednego z bogatszych ludzi na świecie. Na co dzień byliśmy bliżej z Bernardem, ale Dreyfusa poznałem. Przylatywał na mecze helikopterem, ale nie odgradzał się, zawsze oglądał też mecze w koszulce Marsylii. Nie żyje już, pamiętam go jako wyważonego, spokojnego człowieka.

W przeciwieństwie do Tapie.

Bernard to był chodzący wulkan energii i prawdziwy aktor. Też bardzo bogaty człowiek. Podobno kiedyś chciał być aktorem, ale nie wybił się. Pewnego dnia kupił cały teatr i aktorem został. Wyjątkowo charyzmatyczny człowiek, który nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Pamiętam jego występ w programie Telefoot. Dziennikarz atakował niewygodnymi pytaniami, więc Bernard powiedział, że będzie na wszystko odpowiadał jednym słowem: tak albo nie. I tego się trzymał. Po pewnym czasie dziennikarz zmienił nastawienie, to i Bernard zaczął normalnie rozmawiać. Niesamowicie wesoły człowiek. Wchodzimy na odprawę przedmeczową, Tomislav Ivić ustala skład. Bernard po odprawie wstaje i wszystko zmienia: “nie będziemy tak grać, będziemy grać inaczej”. To pewnie trochę dziwne, ale to taki człowiek, artysta. Mile go wspominam. W niczym mi nigdy nie zaszkodził i cieszę się, że poznałem taką osobowość.

Jak się pan czuł wyprowadzając Marsylię jako kapitan?

Wyjątkowe uczucie. Mecze dla OM to marzenie każdego piłkarza: co dwa tygodnie grasz przy komplecie publiczności na stadionie rozmiarów Narodowego.

W lidze zawiedliście. Za dużo nowych twarzy i nie byliście drużyną?

Wymiana piętnastu zawodników – nawet nie mieliśmy czasu dobrze się poznać, a musieliśmy już grać. Po Iviciu przyszedł Alain Perrin i choć przestał na mnie stawiać, uważam go za bardzo dobrego trenera. Fantastyczny warsztat. To jak umiał przygotować, jak potrafił wszystko wytłumaczyć – dziś sam jestem trenerem i wiem, że kluczem jest przekazanie wiedzy zawodnikowi. To duża sztuka dotrzeć do piłkarzy, co dobrze widać też po szatni w Marsylii. Jeden był katolikiem, drugi muzułmaninem, jeden z Francji, drugi z Polski, trzeci z Afryki. Ktoś po szkole podstawowej, ktoś po studiach, do tego różnice kulturowe. Jak pytałem Afrykanów gdzie leży Polska, to myśleli, że w Azji. I do tych wszystkich ludzi musisz dotrzeć. Co po najlepszym planie, jak piłkarze nie będą wiedzieli jak go zrealizować? Najlepszy piłkarz może przeszkadzać grą i rozwalać całą koncepcję taktyczną.

Może tego brakło wspomnianemu przez pana Prince’owi – nie potrafił odnaleźć się w taktycznych ryzach.

Na pewno. On mógł być takim piłkarzem… bawiłby się.

Pan wkrótce ruszył na podbój Anglii.

Uznałem, że jeżeli mam się męczyć, to spróbuję innego chleba. Miałem ochotę sprawdzić się w angielskiej piłce, która zawsze mnie interesowała. Do dziś uważam, że to najlepsza liga, bo tam każdy zespół ma jakąś wartość, w każdym znajdą się naprawdę ciekawi gracze, podczas gdy w takiej Hiszpanii są potentaci, a mecze średniaków mają temperaturę mocno letnią. Chciałem spróbować, ale Birmingham City… Nie chcę się usprawiedliwiać, ale grało straszną piłkę, straszną. Wtedy jeszcze się utrzymali, ale rok później spadli z ligi.

Nie było po Birmingham oferty zagranicznych, czy chciał pan wrócić do Polski?

Miałem przesyt bycia za granicą, tęskniło się za krajem. Uważam, że źle zrobiłem, ale przyszła oferta z Lecha i tamtejsi prezesi tak mi pięknie nakłamali, że tworzą wielki klub, że będzie Kulczyk inwestował, że robią Ligę Mistrzów i budują piękny stadion… Stadion się zbudował, ale kiedy mnie już dawno nie było.

Jakie miał pan zagraniczne alternatywy?

Antonetti chciał mnie w Saint-Etienne, byłem też na rozmowach w Rennes.

To w Lechu musieli naprawdę nieźle nakłamać, skoro wybrał pan ich kosztem Ligue 1.

Na finanse nawet nie patrzyłem. Chciałem do kraju. Może było fajnie, bo fajni ludzie, życie dobre, ale sportowo straciłem.

Czuł pan, że marka “Świerczewski” dostała cios po przenosinach do Lecha.

Gdybym został za granicą, dalej grałbym w reprezentacji. Tyle lat przychodziły powołania, a tu koniec, Paweł Janas mnie odpalił. Bolało w pierwszej chwili.

Czym zaskoczyła pana polska liga?

Oczekiwaniami kibiców, prezesów. Wszyscy wymagają, wszyscy maja pretensje. Jak to, nie możecie wygrać? Nikt nie bierze pod uwagę, że piłka nożna to przepiękna dyscyplina, gdzie nie zawsze lepszy wygrywa. To, że masz osiemdziesiąt procent posiadania piłki i oddajesz trzydzieści strzałów, nie oznacza, że wygrasz. To mi się podoba w Anglii: przegrasz, idziesz pod trybunę i jeśli widzieli twoje zaangażowanie, dostaniesz oklaski. U nas po porażce zaraz jesteś ch..m.

Obiecywano złote góry, Ligę Mistrzów, a żyliście na kredyt.

Lech był biedny niesamowicie. Tam się cuda działy. Jedziemy na mecz, a okazuje się, że hotel nie opłacony jeszcze za poprzedni wyjazd. Opłacamy stary pobyt, a aktualny bierzemy na krechę. Niejedna firma została oszukana przez ówczesnych prezesów. Potem ogłoszenie upadłości, sprzedanie tego co można było, barw, herbu, kupno Lecha przez Amikę, na której licencji wciąż Lech gra. Co zrobić. Lech jest Lechem, kibice są kibicami, mniej ich obchodzą układy własności klubu, mnie też. Pamiętam też słynnego pana Gienia, który do dzisiaj pracuje, a zajmował się wszystkim: ładował węgiel do pieca, prał ubrania, przygotowywał sprzęt na mecz, kosił trawę, malował linie. Teraz pewnie za każdą z tych funkcji stałby jeden człowiek, a pan Gieniu zajmował się wszystkim. I wielki szacunek, bo tacy jak on oddają serce dla klubu. My? My jesteśmy najemnikami. Dzisiaj w Poznaniu, jutro w Grodzisku, potem w Kielcach. Gramy za pieniądze.

Nie ma pan w sobie piłkarskiego romantyzmu.

Mam, utożsamiam się z Lechem, GKS-em i Bastią, ale piłkarz nie jest romantykiem. Gra za pieniądze. Jeśli dzisiaj piłkarz Legii dostanie propozycję z Lecha za super pieniądze, to tam pójdzie. W drugą stronę to samo, co pokazał Hamalainen. Kochał Lecha przed chwilą, teraz już nie, bo teraz kocha Legię. Ja myślę, że on nie kochał ani Lecha, ani nie kocha Legii, tylko kocha swoją żonę i swoje dzieci, a piłka to jego zawód, który stara się wykonywać najlepiej jak potrafi. I wychodzi mu to myślę całkiem nieźle.

Brak pieniędzy potrafi być zaskakująco dobrym spoiwem szatni.

Jak jeden ma więcej, a drugi jeszcze więcej, to zaczyna się zazdrość. A jeżeli nikt nic nie ma, to czego zazdrościć? Żarty w Lechu były codziennością, atmosfera fajna, dobry trener, do tego pan Gienek i jazda chłopaki. Różne numery robiliśmy. Raz spóźniliśmy się na trening, Czesiu chciał być cwany i zamknął nam wejście do szatni. Spotkanie było na pierwszym piętrze. Czesiu wchodzi uradowany, bo Reiss ze Świerczewskim się spóźnili, a my siedzimy elegancko przebrani  – chłopaki nas przez balkon powciągali. Żarty każdego dnia się zdarzały, ale przede wszystkim graliśmy po treningach o pięć złotych.

Zbigniew Zakrzewski w wywiadzie Jakuba Białka opowiadał, że wymyślał pan wyścigi: pan na jednej nodze od połowy, kto inny na dwóch przez całe boisko.

Znając różne sztuczki zakładałem się dużo, czy o to co pan wspomniał, czy o to kto wyżej piłkę kopnie i inne rzeczy. Wiedziałem co i jak i większość wygrywałem. Czasami chłopaki musieli nosić mnie na rękach. Czasami czyścili mi buty.  Wszystko sympatycznie. Świetnie wspominam ten czas, zdobyliśmy Puchar Polski, dla Lecha to był moment odbudowy, później doszlusował do ścisłej czołówki polskiej ligi.

Jeśli tęsknił pan za Polską, to znalazł w szatni Lecha to, czego szukał.

Była wyjątkowa na skalę światową też z innego powodu. Tam grało mnóstwo rodowitych chłopaków z regionu, z Wielkopolski. Kotorowski, Goliński, Reiss, Wojtala, Telichowski, Mowlik, Bosacki, Zakrzewski… Jeszcze z pięciu bym sobie przypomniał pewnie jak bym pomyślał. Nie ma dzisiaj takiego klubu. Nie ma i nie będzie. Dzisiaj jak dziesięciu Polaków jest w kadrze zespołu to już wydarzenie. Te chłopaki wychowywali się na Lechu, ich marzeniem od małego było grać w Lechu. Zabierał ich na Lecha dziadek, ojciec, byli gotowi serce zostawić na boisku, choć robili to za darmo. Wielki szacunek dla nich. Ja przyjechałem bogaty z Francji, to miałem gdzieś czy mi płacą czy nie płacą, ale oni? Niejednokrotnie pożyczałem im, bo tam po prostu nie płacili. Przez cały okres w Lechu raz dostałem pół wypłaty, wypłaconą w dwudziestozłotówkach z biletów. Nie wierzyłem jak to zobaczyłem. Wynosiłem je upchnięte w butach.

Co to była za historia z Cracovią później?

Historia dziwna. Dyrektor się cieszył, doszliśmy do porozumienia, ale trener był niezadowolony i powiedział, że mnie nie chce. Czułem się nie jak piąte, ale jak szóste koło u wozu, uznałem, że nie będę się bawił w takie gierki i poprosiłem o polubowne rozwiązanie. Odszedłem, by nie być kością niezgody. Bardzo szanuję pana Filipiaka, który wykłada na futbol swoje pieniądze – Cracovia to świetny klub o olbrzymich tradycjach.

W Groclinie wreszcie i były pieniądze, i grać się dało.

Chciałem mieszkać w Poznaniu i idąc tam mogłem. Podobało mi się w stolicy Wielkopolski, ładne miasto, do dziś mam tam wielu przyjaciół. Dochodziła perspektywa gry w pucharach i normalnych wypłat. Przerastaliśmy resztę kraju w Grodzisku jeśli chodzi o boiska treningowe. W Lechu wszyscy trenowali na jednym, od nas po dzieci, tutaj prezes Drzymała dopiął wszystko na ostatni guzik. To robi różnicę, bo jak każdego dnia mogę się przygotować na treningu do niedzielnego egzaminu, to wychodzę na egzamin pewny. A jak w Lechu trenowałem we wtorek dobrze, w środę średnio, a w czwartek była zryta murawa, to pewny w niedzielę zdania egzaminu nie byłeś.

W Kielcach też organizacja była solidna.

Akurat powstał wtedy nowy stadion, inwestowano spore kwoty, a wszystko zasługą prezesa Klickiego, który zbudował klub. Tylko dzięki niemu Korona jest dziś tam, gdzie jest. Trenerem został później Jacek  Zieliński, mój dobry kolega. Po co mamy się kłócić i denerwować? Jesteśmy kolegami, bądźmy kolegami, rozejdźmy się, nie ma problemu. Z Kielc pamiętam Grzesia Bonina. Bardzo dobry zawodnik z olbrzymim potencjałem. Nie wiem czemu nie zrobił większej kariery. Miał strzał, szybkość, drybling – wielka szkoda. Ale tak się niejednokrotnie toczy kariera piłkarza. Czasem ktoś jest w wielkim klubie, choć nie ma wielkich umiejętności, a czasem jest na odwrót.

W Polonii głównie się pan sądził z Józefem Wojciechowskim.

Wiemy, że prezes jest w gorącej wodzie kąpany. Następny trener, następny zawodnik, teraz, dawaj, zaraz! Miałem kontuzję, więc jak zobaczył, że nie gram – dobra, zmiana, wywalić! Tam się ciągle coś działo. Jak ktoś nie wyleciał, to klub Kokosa. Jak nie zmiana trenera, to zmiana doradców. Strasznie szybko chciano osiągnąć sukces, ale tak się nie da.

To w Łodzi zostawił pan serce.

Cyrk był za trzecim razem, gdy zostałem trenerem-menadżerem. ŁKS to była łódź, która utonęła, a którą my próbowaliśmy uratować. Kierownik załamany, bo komornicy zajęli ostatnie pieniądze i nie mógł kupić wody na trening. Potem wyłączają nam ciepłą wodę. W klubie pracują cztery osoby: masażysta, trener, kierownik i księgowa, która ma wiecznie zamknięte drzwi, żeby komornik nie wszedł. Nieustanny armageddon. Nikt by nie uwierzył, co było w ŁKS-ie wtedy. Całą książkę o tych sześciu miesiącach można napisać.

Dziesięć dni przed ligą dowiedziałem się, że mogę zostać trenerem. Długo się nie zastanawiałem, jest okazja, lubię wyzwania. Zjawiam się w klubie, a tutaj pięciu piłkarzy, reszta się wyniosła, rozwiązała umowy, nie chciała grać, uciekła. Na siedem dni przed pierwszą kolejką zrobiliśmy casting. Dzwoniłem dzień i noc, o 23 i o 7 rano, do wszystkich menadżerów jakich znałem i do jakich mogłem zdobyć numery. Pytałem czy mają jakichkolwiek wolnych zawodników, a jeśli tak, to niech przyjeżdżają na sparing. Przyjechało ich trzydziestu sześciu. Sparing udało się załatwić z Legią Warszawa. Tydzień przed ligą wolni są tylko zawodnicy, których nikt nie chce. Taka jest prawda. To byli piłkarze, którzy albo byli zawieszeni za grzechy korupcyjne, albo rok nie grali, albo zostali za coś wyrzuceni, wielu po trzydziestce. Ale wszyscy mieli talent i potencjał, potrzebowali odbudowania. Udało się stworzyć świetną drużynę, a przynajmniej byłaby taka, gdybyśmy normalnie wcześniej przepracowali okres przygotowawczy. Grzesiek Bonin, Wojtek Łobodziński, Antek Łukasiewicz, Piotr Klepczarek, Bodzio Wyparło, Marcin Mięciel, Marek Saganowski. Maciek Iwański, wyrzucony z Turcji, grał pół roku tylko z chłopakami z podwórka, został podpisany w dniu meczu.

Drużyna bardzo ciekawa, jakbym dostał ich wcześniej, ale tak… modliłem się, żebyśmy nie byli pośmiewiskiem, żeby nas nie lali 0:7. Z góry założyłem, że przegramy, więc spróbujmy podstępem, z kontrataku albo stałym fragmentem strzelić bramkę. Niedużo brakło i utrzymalibyśmy się w lidze. Byliśmy zależni od innych zespołów, między innymi Lechii, a ta wygrała z walczącą o mistrza Legią. Przez to Legia nie wygrała mistrzostwa, a Lechia się utrzymała. Sytuacje takie: mieliśmy Austriaka, Gercaliu, świetny gracz, który występował w dobrych austriackich klubach. Najlepiej przygotowany fizycznie ze wszystkich, bo biegał gdzieś sam.  Przyszedł na trening: trenerze, prąd mi wyłączyli. Klub nie płaci za prąd, za czynsz, za nic. Pomyślałem wtedy: o, to się dopiero zacznie. Nikt mieszkań nie wynajmował, sam mieszkałem gdzieś u kolegi, braliśmy obiady na faktury z terminem płatności, Gercaliu o świeczce mieszkał. Niewiarygodne rzeczy. Do pierwszego meczu nie mieliśmy gdzie trenować, ćwiczyliśmy na hali. Dopiero pan Zbigniew Domżał, który prowadzi Wyższą Szkołę Edukacji Zdrowotnej i Nauk Społecznych, udostępnił nam boisko. Spadł śnieg? Nie ma kto odśnieżyć, gramy na śniegu. Co ja mogłem zrobić za trening? Panowie, łapcie piłkę, grajcie sobie, tylko się nie połamcie. Prezes przychodził i codziennie mówił, że kasa będzie jutro, a wszyscy czekali, czekali, nie dostali nic. Na wyjazd raz już mieliśmy nie jechać, oddać walkowera. Robiliśmy takie akcje, że kibic płaci tysiąc i jedzie z nami. Pewnie nawet, jakbyśmy się utrzymali, to byśmy nie dostali licencji i spadli, ale co powalczyliśmy, to nasze. Możemy chodzić z podniesionym czołem. Szacunek dla tych wszystkich chłopaków, bo to, co było w Lechu, to jeszcze było dobrze.

Zarazem doświadczenie kształcące. Jak taki ŁKS pan przeżył, to nie ma już trudnych warunków.

Ale trzeba mieć bat na zawodnika. Spóźni się? Pięćset złotych kary. Znowu się spóźni? Dwa tysiące! A co ja mogłem w ŁKS-ie? Dobrze, że przyszedłeś! Fajnie, że jesteś! (śmiech) Przecież jakby nie przychodził, nic bym nie powiedział. To działało na tej zasadzie, że oni szanowali mnie, a ja ich. Panowie, trenujemy, gramy dla siebie, promujcie się jak najlepiej. Powtarzam: ratowaliśmy łódź, która utonęła. Nie była na wierzchu, nie tonęła, nie wystawała żaglem. Utonęła. Utrzymanie byłoby cudem.

Dlaczego później pana kariera trenerska wyhamowała?

Czy ja wiem? W Pruszkowie miałem utrzymać klub, utrzymałem. W Motorze miałem utrzymać, utrzymałem. W Lublinie znowu trafiłem na jakieś dziwne sytuacje. Chcę zrobić trening, trzeba odśnieżyć boisko. Prezes zakazuje, bo jak odśnieżymy, to ściągniemy trawę. To co mamy robić? Idźcie do lasu! Tyle tam się działo, że tylko nerwy z tego. Po co mi to?

Ostatnio pracował pan przy młodzieżówce.

Fajna robota. Zawaliłem, bo palnąłem w obronie własnej tego niebezpiecznego typa z Poloneza. Wszystko przygotowane na ostatni guzik, kadra, której niczego nie brakowało.

Pamięta pan swoje pierwsze powołanie do kadry?

Do pierwszej, gdy miałem dwadzieścia lat. A ogółem grałem w różnych juniorskich, U15, U16, U17 i jakie tam jeszcze są. Odkąd pojechałem na pierwsze zgrupowanie, tak potem całe lata non stop byłem na wszystkich reprezentacjach. Potem przeskoczyłem roczniki, bo mając osiemnaście lat zacząłem grać w kadrze U21 Janusza Wójcika.

Wójcik fascynował was swoim podejściem, tymi przemowami motywacyjnymi?

Po pierwsze, czuliśmy się doceniani. Kadra Wójcika była objęta kuratelą Fundacji Olimpijskiej, którą rządził pan Loska, a na którą łożył pieniądze pan Niemczycki. Mieliśmy koszulki, mieliśmy sprzęt, dobre warunki i ciekawe zgrupowania. Po drugie, byliśmy wtedy chłopakami z kraju, w którym kończyła się komuna, ale który wciąż był krajem biednym. Dzisiaj nie ma przeskoku cywilizacyjnego między Polską, a zachodem, w sklepach jest wszystko, ale na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy jechaliśmy do Szwajcarii, Francji, Hiszpanii? Gdy Wójcik mówił więc: “panowie, chcecie być piłkarzami, chcecie osiągnąć sukces, chcecie wyjechać za granicę? Musicie grać, walczyć!” to działało. Umiał nas podejść. Miał gadane, choć czasem na pograniczu chamstwa. Nawiązania do wojny, do… różnych rzeczy. Ale trafił w odpowiedni czas ze swoimi metodami. Dzisiaj taka motywacja nie miałaby szansu. Powiedziałby ci, że jak się postarasz, to wyjedziesz i kupisz sobie piękne auto? Przecież wokół Warszawy jest sto salonów samochodowych.

Swój debiut w dorosłej kadrze pan pamięta?

W Argentynie na Bombonerze. Kultowy stadion, na takim słyszeć Mazurka to naprawdę coś. Kibice skaczący cały mecz. Poza tym Buenos Aires – dziesięciomilionowe miasto. Warszawa wydawała się mała.

A jedyną bramkę dla odmiany strzelił pan w Brzeszczach.

Gdzie?

W Brzeszczach z Litwą. Ówczesny PZPN traktował kadrę jako objazdowy cyrk, na którym można zarobić. Tamtejszy klub nigdy nie wyszedł nawet z okręgówki.

Gdzie to jest? (Piotr wyciąga telefon i szuka tej miejscowości). Widzę. Pod Oświęcimiem. Nie wiem co my tam robiliśmy.

Uważa się, że wasze pokolenie nie zrealizowało w kadrze swojego potencjału. Choćby kadra za czasów Henryka Apostela.

Tam rzeczywiście był świetny zespół i mogliśmy zrobić awans. Głupio mówić o trenerze, ale jednak nie umiał wykorzystać naszego potencjału. Z Francją dwa remisy, Słowacja 5:0.

Marcin Mięciel powiedział mi o rewanżu ze Słowacją, że miał do pana – pół żartem – pretensje. Dwa razy miał wchodzić na boisko, ale raz właśnie wyleciał za czerwoną Roman Kosecki, potem pan.

Romek w formie protestu, że jest zmieniany, zdjął koszulkę i położył ją za linię. Za to dostał żółtą kartę, a że miał już jedną wcześniej, to zobaczył czerwoną. Ja dostałem za to, że stałem w murze i klaskałem. Z dziewięciu metrów zrobiło się dwanaście, zacząłem się arbitrowi kłaniać, bić mu brawo za decyzje, a on za moją ironię dał mi dwie żólte kartki. Nie zrozumiał dowcipu. Nasz potencjał? Proszę pamiętać, że nie graliśmy w najlepszych klubach świata jak nasi dzisiejsi następcy, a tylko w klubach dobrych. Zgoda, mogliśmy awansować jeszcze na jakieś Euro czy mundial, ale nie udało się, nie mówmy jednak, że nie osiągnęliśmy nic. Organizacja i prestiż kadry wtedy a dziś – nie ma porównania. Sam pan mówi: gdzie my graliśmy? Brzeszcze? Pan sobie wyobraża mecz pierwszej kadry dzisiaj w Brzeszczach? W tamtej reprezentacji panował pełen chaos. Przyjeżdżamy do hotelu i okazuje się, że nie mamy rezerwacji, bo zapomniano jej zrobić. Dzisiaj zanim kadra pojedzie do hotelu, dyrektor sprawdza trzy hotele, wizytuje je, ma piętnaście punktów zanim zaakceptuje miejsce. Jak ma sprawdzić trasę na stadion, to wsiada w samochód i testuje jak jedzie się w trakcie korków, by być pewnym, że dziesięć minut to maksymalny czas dojazdu, a przy eskorcie policji pięć. My raz – reprezentacja Polski! – graliśmy w strojach z reklamą Mullermilch, jakimś rezerwowym stroju HSV od Andrzeja Grajewskiego. Nieprawdopodobne jak to funkcjonowało.

Bywało wstyd za działaczy?

Było czasem wstyd, co zrobić. Takie czasy, że za normalne uważałeś, że coś się dzieje.

W drużynie też podobno była silna grupa imprezowa.

Ja wiem, te legendy są moim zdaniem wyolbrzymiane. Co tam się niby działo? Piwko się wypiło, na ping ponga poszło, w karty zagrało na pieniądze, tak jak dzisiaj chłopaki grają w Nintendo. Jakieś numery się wymyślało, zakłady w stylu kto więcej razy odbije piłkę głową o ścianę. Inaczej wygląda taki konkurs, gdy gra się o nic, a gdy się położy chociaż parę złotych.

Jak wielkim rozczarowaniem była Korea?

No, trochę była. Wierzyliśmy, że będziemy drużyną dużo mocniejszą. Zawaliliśmy otwarcie, od którego na takim turnieju mnóstwo zależy, od układu w tabeli, po morale. Trzeba powiedzieć wprost, że zlekceważyliśmy Koreańczyków. Zdawaliśmy sobie sprawę z umiejętności Portugalczyków i Amerykanów, ale Koreę mieliśmy za zespół, który dostał się tylko dlatego, że organizuje turniej. Najgorsze, że tak też zostaliśmy nastawieni przez sztab szkoleniowi, ale nie będę się wybielał, my sami mieliśmy to sam przekonanie – to będzie łatwy mecz! Oni są niscy, nie będą skakać wysoko, nie będą nam dorównywać siłowo, motorycznie. A potem zajęli czwarte miejsce na świecie.

Polska jechała na finały wielkiej imprezy po szesnastu latach przerwy. Dla całego pokolenia mecz z Koreą był pierwszym tej rangi. Szkoły w całej Polsce zwalniały się z lekcji, wliczając mnie. Aż ciężko mi uwierzyć, że podeszliście na zasadzie “to będzie łatwy mecz”.

No niestety. Przykro mi. Zaskoczyli nas. Przegraliśmy. Trudno. Żyjemy dalej. Cieszymy się, że awansowaliśmy tam po szesnastu latach, to też otworzyło drzwi dla kolejnych reprezentacji w sprawach takich jak dofinansowanie, wejście ludzi biznesu do piłki.

Jak pan się odniesie do posądzeń o doping w kadrze olimpijskiej?

Posądzono nas trzech, mnie, Olka Kłaka i Darka Kosełę o branie testosteronu. Polska komisja, nie respektowana nigdzie, miała inne parametry niż ta europejska. Nie przywołam dokładnej skali, ale powiedzmy: u nas można było mieć testosteron na poziomie pięciu punktów, a w Europie na poziomie dziesięciu, a my mieliśmy siedem. Za dużo na Polskę, która nie miała żadnych certyfikatów, ale w normie europejskiej. Będąc na igrzyskach po każdym meczu odbywało się losowanie osób do komisji i Darka wylosowano chyba trzy razy. Dlaczego tam nic nie wykazało? Takie środki są dostępne, że pewnie wszystko by znalazły, czy braliśmy, czy chcieliśmy się wyczyścić. I nic.

Tomasz Jagodziński twierdził, że 0:5 z Danią w barażu było efektem przedawkowania dopingu.

Żelazna dłoń, był taki dziennikarz, pamiętam. Lubię go i szanuję, z ciekawości zapytam skąd takie bzdury. To tak jakbyśmy powiedzieli, że  Polska wygrała z Niemcami, bo Niemcy poszli na dziwki. Z Danią przegraliśmy, bo za bardzo uwierzyliśmy w siebie. Szybko kontuzji doznał też Alek Kłak. Ja mogę mieć tylko podejrzenia, że tamta nasza komisja była źle wyedukowana, nie umiała przyznać się do błędu, choć wszyscy je popełniamy. Nie będę ich też jednak oczerniał, bo nie wiem jak było naprawdę, zaznaczę natomiast, że dzisiaj mają wszystkie certyfikaty i aktualnie ich opinia jest wiążąca, brana pod uwagę przy międzynarodowych zawodach.

Czego pan zazdrości dzisiejszym piłkarzom?

Nie ma czego zazdrościć. Dzisiaj płacą lepiej? Ale za dziesięć lat możliwe, że pieniądze będą jeszcze większe, a potem jeszcze i jeszcze. Piłka cały czas się rozwija, co jak dalej będą inwestować Chińczycy, co jak wejdą Indie? Może pensje zaraz będą astronomiczne? Żyłem w cudownych czasach, nie narzekam, że ktoś ma lepiej, bo wiem, że ci co grali dwadzieścia lat przede mną, mieli gorzej. To naturalna sztafeta piłkarskich pokoleń, z którą należy się pogodzić. Nikomu nie zazdroszczę, nikomu nie wypominam, wiem po prostu, że graliśmy w innych czasach. My mieliśmy swoje zabawki, teraz są inne. Jakie będą za dwadzieścia lat – nie wiem. Ale wiem, że też nie będę zazdrościć. Nie ma we mnie ani zazdrości, ani przekonania, że kiedyś było lepiej, a teraz świat zmierza w dziwną stronę. Każdy musi się dostosować do panujących warunków i znaleźć swoje miejsce, by być szczęśliwym. Ja myślę, że jestem. Głodny nie chodzę. Na wakacje jeżdżę. Trzeba popracować, popracuję.

Telefon czeka na oferty?

Nie jest tak, że nie mam żadnych, ale chcę być trenerem pierwszym i w najwyższej klasie rozgrywkowej. Chcę pracować w klubie, w którym mogę się skupić na trenowaniu. Jak znowu mam być organizatorem, patrzeć kto co robi, zajmować się wszystkim, to po co mi to? Poczekam na swoją okazję.

Może sprawdziłby się pan jako działacz? W ŁKS-ie pana telefon zorganizował faktycznie ciekawą ekipę, szczególnie biorąc pod uwagę okoliczności.

Nie. Chcę  być trenerem. Za dużo mam do przekazania. Wiem też jak przekazywać. Jeśli miałbym dobre zaplecze treningowe i finansowe, stworzyłbym dobrą drużynę. Tylko nie tak, że ktoś oczekuje wyników w tydzień, tylko da uczciwą szansę budowania zespołu małymi krokami.

Rozmawiał Leszek Milewski

Napisz autorowi, że sam powinien mieszkać przy świeczce

Najnowsze

Weszło

Ekstraklasa

Feio, Zieliński i Mozyrko – od współpracy do wojny. Kulisy konfliktu w Legii!

Szymon Janczyk
157
Feio, Zieliński i Mozyrko – od współpracy do wojny. Kulisy konfliktu w Legii!

Komentarze

38 komentarzy

Loading...