– Gdy przytrafił mi się jakiś samobój i coś tam jeszcze, usłyszałem od trenera Probierza: „jedź na mszę, rzuć na tacę, bo to musi cię w końcu opuścić”. Ale różnie można na to patrzeć – Marek Wasiluk stara się jak może, by nie potwierdzić, że jest jednym z największych pechowców w naszej lidze, jednak niemal wszystkie fakty na to wskazują. W ciągu ostatnich trzech lat zdobył z Jagiellonią Białystok dwa medale, ale też dwa razy doznał w tym czasie zerwania więzadeł krzyżowych. A wcześniej przez blisko dekadę był okazem zdrowia – lekarze dziwili się nawet, że jego kolana należą do piłkarza. Porozmawialiśmy o kolejnym powrocie do zdrowia i… tylu innych sprawach, że wypada tylko polecić wam zaparzenie kawy i zaprosić do lektury.
Najważniejsza sprawa – co z twoim zdrowiem?
Nic nowego. Od ponad pięciu tygodni trwa rehabilitacja. Pracuję znacznie spokojniej niż za pierwszym razem i na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Choć to taka kontuzja, że są wzloty i upadki. Góra, dół, góra, dół. U mnie do tej pory ciągle góra i gdyby tak zostało, byłoby super.
Ale jest tak dobrze, jak napisałeś na Twitterze – zdążysz na puchary?
Jeśli chłopacy awansują do fazy grupowej, to zdążę. Wszystko w ich nogach! Po wakacjach powinienem wrócić do treningów.
Pierwsza diagnoza była dość brutalna – powrót dopiero w 2018.
Przy zerwaniu krzyżowych zawsze liczy się od pół roku w górę. Arek Milik wrócił szybciej, ale czasami leczenie może się przedłużyć do na przykład ośmiu miesięcy. U mnie powrót w 2018 to był ten najbardziej pesymistyczny scenariusz, którego nie biorę dziś pod uwagę.
To prawda, że podczas tej pierwszej rehabilitacji miałeś moment, w którym zacząłeś rozglądać się za planem B na życie?
To było nie tyle związane z kontuzją, co z tym, że to już pora, by precyzować swoje plany. Gdy będę kończył karierę, chcę być już przygotowany do nowej roli. Nie bez powodu robię kursy trenerskie, jeśli miałbym zostać w piłce, to chciałbym, aby to przejście było płynne. Oczywiście kontuzje też zmuszają do refleksji. Jedna rehabilitacja, za chwilę druga, sporo wolnego czasu, więc przychodzą do głowy różne myśli. A co jeśli nie uda się wrócić? Warto mieć coś w zanadrzu.
I co wymyśliłeś? Studia?
Próbowałem. Polski Związek Piłkarzy polecał kierunek na duńskiej uczelni, który był dedykowany dla sportowców. Problem był taki, że te wykłady były nagrywane w taki sposób, że czasami niełatwo było złapać, o co chodzi. Generalnie nie mam problemów z angielskim, ale z tymi nagraniami było ciężko. Siedziałem trzy godziny, oglądałem wykłady – niektóre były naprawdę ciekawe – ale męczyłem się. Okazało się, że to nie to. Też niełatwo było wrócić do nauki po 11 latach przerwy. Decyzji jeszcze nie podjąłem, ale jeśli będę teraz coś zaczynał, to będzie to raczej coś stricte związane z piłką. To przychodzi mi naturalnie, dobrze się czułem na kursie UEFA C. Tak już mam, że jak się za coś zabieram, to wszystko musi być tip-top. Na razie priorytetem jest powrót do zdrowia i do grania.
Dwie ciężkie kontuzje w krótkim odstępie czasu – można się załamać czy paradoksalnie jest łatwej?
Oczywiście można się załamać, ale jeśli już sobie to wszystko poukładasz w głowie, to jest łatwiej. Jedziesz na doświadczeniu. Ja miałem o tyle dziwniej, że przez 10 lat kariery wypadałem na góra dwa-trzy tygodnie. Aż tu nagle dwa zerwania więzadeł. Ale teraz podchodzę do tego na dużym spokoju. Tak w ogóle to wszystkim ludziom wydaje się, że ta kontuzja to dramat i koniec świata, ale to nie do końca tak. Ona nie jest szczególnie groźna, po prostu powrót zajmuje dużo czasu. Jednak gdy rozmawiam z lekarzami, to mówią, że operacja nie jest skomplikowana. Rehabilitacja tak samo. Oczywiście w teorii, bo zawsze może się zdarzyć coś nieprzewidywalnego.
Trochę szokujące jest dla mnie to, co mówisz. Kilka nieźle zapowiadających się karier zostało przerwane przez tego typu urazy.
Tak do tego podchodzę, bo już wróciłem do zdrowia i do gry, więc wiem, że to nie jest nie wiadomo co. Nie trzeba szczególnych umiejętności, szczęścia czy nie wiadomo czego. Żmudna praca, dzień po dniu robisz swoje. Ja nie miałem z tym problemu, zawsze lubiłem chodzić na siłownię. Przy czym ta głowa przy leczeniu jest bardzo ważna. Jak w niej wszystko gra, to i ta noga się szybciej goi. Przy pierwszym zerwaniu miałem spore wahania nastrojów. Raz mówiłem, że już nie dam rady. Za chwilę, że chcę, że nadrobię. I tak w kółko. Teraz jestem spokojny.
Korzystałeś z czyjejś pomocy?
Korzystam z pomocy trenera, który jest zatrudniony u nas w akademii, Piotrka Zinkiewicza. Jestem mu bardzo wdzięczny, bo sporo czasu poświęcił, żeby mnie wyprowadzić na właściwe tory. Przy pierwszej kontuzji w ogóle było sporo zamieszania, bo nie wiedziałem dokładnie, gdzie się operować, gdzie się rehabilitować, jak to ma wszystko wyglądać. Trochę wariowałem, bo szukałem najlepszej drogi, a niełatwo ją znaleźć. Wiesz, w takich sprawach ludzie doradzają niechętnie, bo to jednak spora odpowiedzialność. Jeśli coś poszłoby źle, to wyrzuty sumienia gwarantowane. Teraz już mam wszystko super dograne.
Jak to możliwe, że za pierwszym razem doznałeś kontuzji w 20. minucie, ale grałeś z zerwanym więzadłem przez następne 50?
Podobni niedobrze jest, gdy zawodnik wie za dużo, ale ja dość mocno zorientowałem się w temacie. I fakty są takie – bardzo wielu piłkarzy nawet nie wie, że w tej chwili ma zerwane więzadło. Normalnie trenują, normalnie grają. Gdybym przy zerwaniu nie doznał też urazu łąkotki, to też mógłby się nie dowiedzieć. To kwestia mięśni. Jeśli ktoś ma mocne, to może grać przez wiele lat. Moje kolano za pierwszym razem było bardzo stabilne – nie do końca było wiadomo, czy w ogóle jest sens to operować. A przy drugim to już w ogóle – zszedłem w 82. minucie, robiłem przysiady w szatni, ćwiczyłem, maser sprawdzał stabilność i nic się tam nie działo. Każdy doktor, który mnie badał, nie był w stanie stwierdzić, czy to zerwanie. Dopiero rezonans to pokazał. W trakcie meczu adrenalina robi swoje. Z Legią było tak, że w 20. minucie dośrodkowywałem i Bartek Bereszyński na wślizgu trafił mnie w nogę. Bolało mnie, maser mówił, że zmiana, ale dobrze graliśmy i nie chciałem schodzić, dałem sygnał, że wytrzymam. I gdybym w drugiej połowie nie spadł całym ciężarem ciała na tę nogę, to dałbym radę do końca. Ale wtedy ból był już taki, że trzeba było zejść.
Gdy byłeś kontuzjowany, Jagiellonia przedłużyła z tobą kontrakt. Dość rzadka praktyka.
Ale za drugim razem natychmiast chcieli się mnie pozbyć! (śmiech)
Jak to?!
Wsiedliśmy do autokaru po meczu z Piastem. Czułem, że to może być więzadełko, ale po cichu liczyłem też, że udało się uratować. Koło 3 w nocy byliśmy za Warszawą i zatrzymaliśmy się na stacji. Większość autokaru spała, a ja poszedłem na siku. Poruszałem się już trochę gorzej, ale poszedłem, zrobiłem swoje, wychodzę i widzę, że autokar odjeżdża! Był dosłownie 10 metrów ode mnie. Normalnie bym podbiegł, uderzył i by się zatrzymali. Ale już nie byłem w stanie biec – kolano nie pozwoliło. Krzyczę, krzyczę i patrzę, że się zatrzymują. Dochodzę, jestem praktycznie 3 metry od autokaru. Myślałem, że mnie zobaczyli i się zatrzymali. Ale nie, oni wymijali ciężarówkę. Miałem ich na wyciągnięcie, ale nie potrafiłem przyśpieszyć. I pojechali beze mnie, za to z moim telefonem i portfelem na pokładzie. Pożyczyłem komórkę od jakiegoś Łotysza, no ale kto ma w głowie numery? Pamiętałem tylko do żony i próbowałem dzwonić, ale to trzecia w nocy, a u nas w domu dwójka małych dzieci, więc wiadomo, że wyciszone. Miałem szczęście, że nasi kibice zatrzymali się później na tej samej stacji. Zadzwoniłem do kierownika i zawrócili. Ewidentna sprawa, więc powiedziałem:
– Poszło kolanko, to najlepiej zostawić w środku nocy na jakiejś stacji!
A tak zupełnie na serio, to powiem ci, że to przedłużenie kontraktu było takim momentem, w którym czujesz, że jesteś w tym miejscu na ziemi, w którym powinieneś być. Bo pieniądze swoją drogą – ja też za bardzo tego kontraktu nie negocjowałem – ale gest, który wykonał klub, znaczył znacznie więcej. Dlatego muszę podziękować pani prezes Syczewskiej i prezesowi Kuleszy. Miałem też ogromne wsparcie trenerów, zawodników i kibiców. Tego nie przeliczysz na złotówki. W takich chwilach naprawdę poznaje się ludzi.
Te kontuzje to zwykły pech?
Tak. W Widzewie moje kolana oglądał specjalista i powiedział, że to wręcz niemożliwe, że należą do piłkarza. Nie było żadnych śladów nawet po mikrourazach. Mówiłem ci, że przez 10 lat nie miałem prawie żadnych kontuzji. Czyli pech. Raz ktoś zrobił wślizg i trafił we mnie – nie mogę mieć pretensji ani do niego, ani do siebie. Za drugim razem poszedłem do pressingu, faulowałem Badię i przy tym mi nogę pociągnęło. Przez chwilę myślałem: po cholerę ja tam w ogóle biegłem? Ale to nie ma sensu, w każdym meczu masz 20 takich sytuacji. Stało się.
Może to głupio zabrzmi, ale pasuje ci to do wizerunku jednego z największych pechowców w polskiej piłce.
Różnie można na to patrzeć. Gdy przytrafił mi się jakiś samobój i coś tam jeszcze, usłyszałem od trenera Probierza: „jedź na mszę, rzuć na tacę, bo to musi cię w końcu opuścić”. Zdarza się.
Ale tobie jednak częściej niż innym. Był taki moment, że jeśli w meczu twojej drużyny był jakiś niesłusznie podyktowany karny, samobój czy coś takiego, to w ciemno można było zakładać, że Wasiluk.
Tak, w Widzewie na przykład. Gram tam pierwszy mecz z Podbeskidziem. Idzie mi dobrze, świetnie się czuję. 81. minuta. Karny. I to taki, że nie wiem, co powiedzieć. Szymon Marciniak go podyktował, ale dziwniejszego sobie nie przypominam. I przegraliśmy 0-1 mecz, który powinniśmy koniecznie wygrać, bo to był początek rundy, drużyna grała o utrzymanie i dobrze by było, fajnie zacząć i trochę się napompować. Drugi mecz – dostałem dwie żółte, ale raczej słuszne. Gdy przychodziłem czułem się dobrze, byłem mocny, a tu dwa spotkania i niestety. Później poszedłem do Jagiellonii, gramy pierwszy mecz z Lechią, prowadzimy 2-0. Wiśniewski strzela, piłka odbija się ode mnie i pada piękna bramka. Gol na 2-2 – mój samobój. No znów początek jak z bajki. Ale tym razem było inaczej. Następnego dnia trener Probierz wziął mnie na rozmowę i słyszę:
– Nic się na martw, bo grałeś super mecz. Ten rykoszet i samobój nic nie zmieniają. Na pewno będziesz dalej grał.
Takie słowa w takim momencie dają więcej niż dwa miesiące treningów. Bo jak wiesz, że ten człowiek ci ufa, to mentalnie jesteś naprawdę mocny. No i jeden, drugi, trzeci mecz i ruszyło. Naprawdę fajną rundę zaliczyłem. Wzięło się to głównie z tego zaufania.
Ale zgadzasz się z tym tytułem największego pechowca?
Nie do końca. Takie życie. Wiadomo, że jest pewne rozgoryczenie, bo robimy dwa medale w trzy lata, a ja mam kontuzje w tym czasie. Teraz w klubie śmieją się, że jak zerwę trzeci raz, to będzie złoty. Ale miejmy nadzieję, że uda się tak, że następny medal zdobędziemy ze mną na boisku.
Teraz jest tak, jak mówił trener Probierz: najpierw czuliście wkurzenie, bo mistrzostwo było na wyciągnięcie ręki, a teraz już tylko duma?
Z trybun to inaczej wyglądało. Po pierwszej połowie przegrywaliśmy 0-2, ale graliśmy nieźle. W głowie było wtedy głównie niedowierzanie, że praktycznie przez cały sezon byliśmy pierwsi bądź drudzy, a teraz nagle czwarci. Absurdalny obrót spraw. Ale – mówię całkowicie szczerze – wiedziałem, że chłopaki do tego meczu mogą jeszcze wrócić. Dwa lata temu wracaliśmy w takim meczu, rok temu wracaliśmy i tak liczyłem po cichu, że jak jedna wpadnie, to do kolegów z Lecha wrócą myśli z Pucharu Polski. Musieli poczuć, że znów może im coś uciec na ostatniej prostej, a to potrafi pętać nogi. Stąd radość, że wskoczyliśmy na drugie miejsce, choć mistrzostwa szkoda, bo dla klubów, które nie są potentatami, taka szansa pojawia się raz na kilka lat.
U was pojawiła się druga w ciągu trzech lat. Jakoś nie potrafię patrzeć na was jak na Kopciuszka.
Teraz będzie ważny czas. Mam nadzieję, ze teraz zagościmy w czołówce na kilka lat. Tak jak Śląsk całkiem niedawno. Tego bym sobie życzył. Żeby nie było jak z Ruchem kiedyś, że na zmianę medal i 14. miejsce. Mimo wszystko będę się upierał, że trzeba ten tegoroczny wynik mocno doceniać, bo to największy sukces w historii klubu. Gdy chodziłem mecze Jagi 15-20 lat temu, jeszcze w IV lidze, to nikt na stadionie nawet nie pomyślałby, że będzie bić się z Legią o mistrzostwo. Mam trochę szerszą perspektywę. Wykonaliśmy kawał dobrej roboty, wywarliśmy presję na najmocniejszych, a to nie było łatwe. Zobacz, ilu piłkarzy Legii, Lecha czy Lechii zdobywało mistrzostwa, a ilu u nas. To ma znaczenie, bezcenne doświadczenie. A i tak się udało. To, że Legia zerkała na nas z duszą na ramieniu przez ostatnie 10 minut, złota nam nie dało, ale powinniśmy być dumni, że napędziliśmy im strachu.
Tym razem powstrzymałeś się od komentowania decyzji sędziowskich. Dwa sezony temu była mała burza wokół ciebie.
Napisałem po meczu z Legią coś na Twitterze. Mógł być karny dla nas, był dla nich. Trochę tych emocji się pojawiało, bo jednak za dużo tego. Za dużo się tego zbiera. Od dłuższego czasu jesteśmy krzywdzeni. Naszym największym wzmocnieniem w tym okienku będzie VAR. Te stykowe sytuacje będzie można wyjaśnić. Do sędziów tak po ludzku pretensji jednak nie mam.
To w czym problem?
Moim zdaniem mają dziś trochę za dużą dowolność w interpretacji poszczególnych sytuacji. I brakuje im konsekwencji, bo dwie niemal identyczne sytuacje potrafią ocenić zupełnie inaczej. I tak nawet w jednym meczu! Chyba trochę mniej rażących błędów było wtedy, gdy te wytyczne i tak dalej nie były tak bardzo rozbudowane. Duże zamieszanie się zrobiło przy wślizgach. Większość jest gwizdana, nawet jak trafiasz w piłkę. I jeśli ma to podnieść bezpieczeństwo zawodników to OK, ale bądźmy konsekwentni. I rozróżniajmy wślizgu na wysokości kolana od zagrań, do których dochodzi w ferworze walki.
Odjidja-Ofoe dwie żółte, Góralski bez. To chyba przykład tego braku konsekwencji.
Nie, bo Jacek zagrał bardzo czysto. Agresywnie, ale czysto. Ma taki odbiór i timing, że – szczerze – nie spotkałem wcześniej takiego piłkarza. Po meczu z Legią można tylko bić mu brawo. Moim zdaniem być może trochę pokazał, dlaczego Odjidja jest w Polsce, a nie w Premier League. Jacek go sprowokował, dla mnie to też element gry, i doszło do tego, że Vadis nie wytrzymał. Szanuję go jako zawodnika i bardzo mi się podoba jego gra, ale jeśli jesteś topowym piłkarzem, to wymaga to też klasy i kultury, której mu w paru meczach po prostu zabrakło. Chyba nie zdradzam tu jakiejś tajemnicy, bo wszyscy to widzieli. Kawał dobrej roboty Jacka i chłopaków.
Tak sobie pomyślałem, jak długą drogę przebyli niektórzy w tym sezonie. Przecież Góralski, o którym gadamy, jeszcze jesienią zagrał razem z tobą w III-ligowych rezerwach, w których zaliczyliście słynny blamaż 0-6 z Finishparkietem. Naprawdę tak mocno to przeżywałeś? Gdy czytałem wywiad w Przeglądzie Sportowym, to wydawało mi się, że to trochę poza.
Nie, naprawdę to we mnie siedziało. I to dość długo. Bo wiesz co jest najgorsze? Można przegrać mecz, można czuć się słabiej danego dnia, ale ja naprawdę nie wiem, o co w tym spotkaniu chodziło. Moja pierwsza myśl to Niemcy vs Brazylia na mundialu, też coś niewytłumaczalnego. Drużyny dość wyrównane, a jedna miażdży drugą. Nie grałem nigdy w podobnym meczu. Wszystkie pojedynki, które toczyłem ja czy kto inny, przegrywaliśmy. Jako drużyna dramat. Wiele rzeczy staram się obrócić w żart, ale z tego śmiać się nie potrafiłem. Przez parę tygodni były ciężary, mówię zupełnie szczerze.
Moim zdaniem klub zareagował na to bardzo fajnie, wysyłając was na treningi do dzieci. Z waszej perspektywy taka kara też była lepsza niż na przykład dostanie po kieszeni?
Na treningi dzieciaków chodzę z przyjemnością, więc to nie była dla mnie kara. Jedna rzecz mnie tylko uwierała – nie chciałem, by ci chłopcy myśleli, że ja tam jestem za karę, bo ktoś mnie zmusza. Tak nie było.
Ale to podziałało na was tak, jak klub zakładał? Przypomnieliście sobie, jak długa drogę musieliście przebyć?
Nie zastanawiałem się nad tym, bo najlepiej wiem, ile kosztowało mnie znalezienie się tu, gdzie jestem. Pamiętam o tych zakrętach i nikt nie musi mi tego uświadamiać. Najbardziej ta porażka boli mnie z tego względu, że trudno mi znaleźć coś, co tego dnia mógłbym zrobić lepiej, by tego meczu tyle nie przegrać. To jest dla mnie zagadka – przegrywam w III lidze mecz 0-6 i kurczę, na dobrą sprawę, nie wiem dlaczego. Na pewno byliśmy po jakichś cięższych treningach, bo to była przerwa na kadrę, ale nie możemy się tym usprawiedliwić. Nie ten etap. Żałuję też, że nie mogłem zagrać w rewanżu.
Jak bardzo szkoda odejścia trenera Probierza? Trochę niedokończona historia.
Bardzo. Ale zawsze trzeba patrzeć z dwóch stron. Trener wycisnął tu tyle, ile się dało. Jeśli kiedykolwiek byłbym szkoleniowcem, to chyba ciężko byłoby mi sobie wyobrazić lepszy moment na odejście.
Niewielu trenerów odchodzi jako wygrani.
Dokładnie. Moim marzeniem byłoby tak kluby zmieniać: jestem zawodnikiem, osiągam sukces, dziękuję wszystkim i idę dalej. Wiedzieliśmy od dłuższego czasu o decyzji trenera, mówiło się o tym kuluarach, ale zobacz – to w ogóle nie wpływało na drużynę. Pełna koncentracja. Z prostego względu – sztab w ogóle nie dał tego odczuć. Oni byli do końca w 100% zaangażowani, 4 czerwca podchodzili do swoich obowiązków tak samo jak rok i 1,5 roku wcześniej. Szkoda trenera Probierza, ale też całego sztabu, Grześka Kurdziela, Krzysztofa Brede i innych, bo stworzyli team z ogromnym zaangażowaniem, pasją i wiedzą.
Czyli to, że miało to jakikolwiek wpływ na drużynę, o czym się gdzieniegdzie mówiło, wkładamy między bajki?
Absolutnie. Może nie jestem na tyle długo w szatni, ale z tego co widziałem, to było 100% zaangażowania u chłopaków. Każdy gra o swoją przyszłość. Powtarzamy ten slogan, ale taka jest prawda. Kto w perspektywie meczów o mistrzostwo myśli o tym, że w przyszłym sezonie będzie inny trener?
Dlaczego z Białegostoku wyjechałeś dopiero jako 21-latek?
Bo zawsze chciałem grać dla Jagiellonii. Tutaj się wychowywałem, chodziłem na mecze z tatą jeszcze na starym stadionie. Z moim wyjazdem wiążą się dwie historie: Legia i Cracovia. Wszystko zaczęło się od tego, że jak miałem 19 lat, trenerem Jagiellonii został Jurij Szatałow. Nie byłem – delikatnie mówiąc – jego faworytem.
Bardzo delikatnie. Przecież powiedział ci, że nigdy nie zostaniesz piłkarzem!
No dokładnie. A grałem w kadrze i miałem ofertę testów z Legii, na które trafiłem razem z Arturem Jędrzejczykiem. I wszystko fajnie, grałem w sparingach, trener Wdowczyk był zadowolony. Widzieli mnie tam. Jaga siedziała w głowie, ale skoro trener mnie nie widział, to pojechałem do Legii. Ale trener w Białymstoku zaraz się zmienił, przyszedł Ryszard Tarasiewicz. I dostałem telefon od prezesa, żebym wracał, bo jest dla mnie miejsce w drużynie.
I tak od razu wróciłeś? Przecież nazwa Legia jednak działa na wyobraźnię.
Działa, choć nie była to wtedy potęga. Legia była mocna zawsze, ale to miano należało się raczej Wiśle Kraków. Parzyłem na różne rzeczy. Może moja kariera potoczyłaby się tak jak „Jędzy”, ale nic nie wiadomo. Kiedy zacząłbym tam grać? A Jagiellonię znałem, bo trenowałem już z pierwszym zespołem, przebijałem się jeszcze za kadencji trenera Nawałki. No ale po powrocie zagrałem dwa słabe mecze w drugiej lidze i cierpliwość trenera Tarasiewicza szybko się skończyła. I nie dziwiłem mu się. Poszedłem do rezerw. Opowiadam ci historię życia? Mamy tyle czasu?
Śmiało.
Przyszedł trener Płatek i wróciłem do drużyny. Pracowałem tak solidnie, że za chwilę wskoczyłem do pierwszego składu. Przyszedł Tomasz Wałdoch, grałem obok niego i myślałem sobie: co tu się dzieje? To była taka przyjemność, że on na boisku nawet nie tyle cały czas podpowiadał, co mówił tylko dwa słowa i ja już wszystko wiedziałem. Pół mojego błędu nie było widoczne, bo on potrafił naprawić wszystko. Wielka klasa. Spokojnie awansowaliśmy. Po moim pierwszym sezonie w Ekstraklasie też było: „wow, prawie dwa metry, a na lewej obronie daje radę, fajnie”. Już po jednej rundzie pojawiły się oferty, w tym bardzo konkretna z Cracovii, którą klub przyjął. Co prawda zarabiałem w Białymstoku pieniądze juniorskie, ale grałem wszystko, byłem w Ekstraklasie i nie chciałem wyjeżdżać. Mieszkałem z rodzicami, nie potrzebowałem zarabiania dziesiątek tysięcy. Było OK, dostawałem małą kasę, ale miałem na swoje wydatki. Pojechałem zimą do Krakowa. Niby było dogadane, ale poróżniliśmy się o parę złotych. Powiedziałem, ze jak ma to tak wyglądać, to ja wracam. I wróciłem. Były telefony, że już jest tak, jak chcę, ale zostałem. Jednak kolejna runda była taka, że grałem mniej, podejście do mnie już jest inne. Latem oferta została ponowiona. Jeszcze w ostatnim sparingu strzeliłem bramkę i miałem łzy w oczach, że muszę stąd wyjeżdżać, bo pieniądze pieniędzmi – kontrakt w Cracovii dostałem na dużo wyższym poziomie – ale mnie najbardziej cieszyła gra. Nienawidzę siedzieć na ławce, a jeszcze bardziej być piątym kołem u wozu.
Ciężko sobie wyobrazić, że tak cię wypychali na siłę.
Dostali bardzo dobre pieniądze.
W sumie byłeś wtedy najdroższym transferem w historii Cracovii.
Tak, do dziś się śmieję, że za te pieniądze mogli Grosika ściągnąć z Legii, a jeszcze połowa została. Biznesowo super transakcja dla nich. Cracovia tez zadowolona, bo myślała, że bierze zawodnika, którego sprzeda jeszcze drożej. Tylko ja kręciłem nosem.
Odbił a ci kiedyś palma?
Chyba nie. Pewnie lepiej mogą to ocenić inni, ale ja sam czegoś takiego u siebie nie dostrzegłem. Chyba że coś wiesz, to zweryfikuję!
Właśnie masz opinie tak normalnego, że wręcz nie pasujesz do środowiska.
W Cracovii pojawiły się takie momenty, że bardzo chciałem, a tu cały czas okolice czternastego miejsca. Przez ambicję zachowywałem się dziwnie – wydzierałem się na treningach, wyzywałem, ale to tylko boisko. A życie to coś innego.
Cracovia to twoja największa porażka?
Dlatego po czasie w Śląsku chciałem tam wrócić, żeby zmazać ten mój zły obraz. Gdy to sobie analizuję z perspektywy czasu, to wydaje mi się, że nie grałem tam źle, ale zajmowaliśmy takie miejsca – np. utrzymaliśmy się dzięki brakowi licencji ŁKS-u – że mój pobyt tam był i pewnie jest taki, że jako najdroższy transfer zupełnie nie spełniłem oczekiwań. Ale niewiele mogłem sobie zarzucić. Gdy grałem na lewej obronie, pojechałem na zgrupowanie ligowców – za co oberwało mi się, Jezu, od wszystkich – u Beenhakkera. Nie czułem się wielkim reprezentantem, ale jechałem na zgrupowanie po naprawdę dobrej rudzie. Ale mój obraz był taki, że tylko słychać było: jak, gdzie, on?!
Nie ukrywajmy, kwestie wizualne mają tu pewne znaczenie.
To raz. A dwa, że wyniki drużyny były słabe. Masz przykład Jagiellonii. Rok temu byli tu prawie ci sami goście, ale nie mówiło się o nich, bo byliśmy na 11. miejscu. A trenowaliśmy tak samo. Drużyna buduje zawodników. Na pewno mam niedosyt.
Najgorsze chyba było to, że znów trafiłeś na Szatałowa.
Nie. To trochę tak, jak z tą kontuzją. Jak już drugi raz trafiasz, to wiesz, czego się spodziewać. Torbę miałem spakowaną (śmiech). To trochę śmieszna sytuacja. Przeprowadziliśmy się wtedy z moją narzeczoną do naszego nowego mieszkania. Miałem poczucie, że w końcu do czegoś doszedłem, to był dla taki kop motywacyjny, by jeszcze bardziej się starać. I wieczorem pierwszego dnia w tym mieszkaniu przyszła wiadomość, że będzie trener Szatałow. Pierwszy raz wyjeżdżałem na trening z nowego mieszkania, ale wiedziałem, że za chwilę będę wracał.
Ale dostałeś szansę?
Nie, od razu głęboko do szafy. Na pierwszym treningu była gierka 11 na 11. Nas było 23 w tym juniorzy, którzy byli na dwóch treningach, których imion się jeszcze nie nauczyliśmy. Ale to do mnie padło: idź się porozciągaj, porób sobie coś. A oni grali. Dość jasny sygnał, że nic z tego nie będzie, nie? A wcześniej grałem dość systematycznie. Bywały śmieszne sytuacje. Oglądam kiedyś konferencję prasową. Dziennikarz pyta:
– Czemu pan nie weźmie do Białegostoku Wasiluka, przecież on może zagrać na trzech pozycjach?
– Jeśli miałbym go wziąć, to wolałbym jechać w czternastu.
A za chwilę telefon. Marek, pakuj się, jedziesz do Białegostoku! Mamy rozruch pod Warszawą, gierka. Moja drużyna wygrała 1-0, strzeliłem z 25 metrów prawą nogą. Ale co z tego? Mój stadion, rodzina na trybunach, a ja i tak mogłem nie brać butów na ławkę, bo nie wszedłbym choćby nie wiadomo co. Starałem się podchodzić profesjonalnie, choć później trenowałem tylko w rezerwach.
To prawda, że tam robiono sobie z ciebie takie jaja, że wpuszczono cię na boisko w trakcie meczu, a po siedmiu minutach wędka?
To nie były jaja. Graliśmy z Górnikiem w Młodej Ekstraklasie. Byli tam Pazdek i Adam Danch, których znałem w kadrze. Grać pozwalano mi tylko w meczach wyjazdowych, więc nie spodziewałem się, że wejdę. Szczególnie mocno w przerwie się nie grzałem. Ale nagle okazało się, że gram od 46. minuty. Niecelny strzał, nieudane zagrania. 53. minuta. Zmiana.
– To mnie wołają?!
To są takie emocje, że ciężko mi to nawet dziś opisać. Nie zapomnę spojrzenia Pazdka, który nie wiedział, o co chodzi. Nikt nie wiedział. Takie rozgoryczenie się u mnie pojawiło, że chciałem już przy tym trenerze rezerw – fajnym człowieku, który mnie szanował – coś odwalić. Na szczęście w porę uświadomiłem sobie, że to prawdopodobnie decyzja z balkonu, na którym stał Szatałow, a nie z ławki. Do dziś się cieszę, że udało mi się zachować klasę.
Ale to jedyna taka szpila? Przypominam sobie na przykład Przemysława Kuliga, z którym grałeś. Jemu w pewnym momencie w Cracovii kazano wyrobić kartę kibica i kupować bilet w kasie, co dla piłkarza klubu musiało być dość uwłaczające.
Dla mnie najgorszą karą było to, że nie grałem. A jeśli chodzi o relacje z prezesem Tabiszem, to nie mogę złego słowa powiedzieć, bo traktował mnie dobrze, profesjonalnie. Ktoś wnioskował o karę dla mnie po wspomnianym meczu. Prezes wziął mnie na rozmowę, ale mogłem wytłumaczyć mu, jak wygląda to z mojej perspektywy. I powiedziałem mu przy okazji, że w rezerwach też musimy mieć normalne piłki oraz wodę. I był śmiech, bo na drugi dzień przychodzimy do szatni, a ta zawalona wodą i nowymi piłkami. Wszyscy na mnie i wiadomo, że szydera. Trener przychodził i słyszał, żebym się o nic nie martwił, bo jak czegoś brakuje, to Marek zaraz załatwi!
Ale pomyślałbyś wtedy, że za chwilę zostaniesz mistrzem Polski?
Nie, i to cała przewrotność piłki. Mówię tyle o tym zaufaniu, ale to kluczowe. Ktoś może się śmiać, że porównuję się do takiego piłkarza, ale zobacz na Grześka Krychowiaka. Mega gracz, który źle trafił, ale jak pogra 2-3 miesiące, to za chwilę znów może być: wow. Ze mną tak było. Ludzie się pukali głowę, gdy widzieli, że Śląsk bierze mnie z rezerw Cracovii. Tylko trenerowi Lenczykowi zawdzięczam to, że się odbudowałem, zdobyłem mistrzostwo i grałem w europejskich pucharach. I wszyscy mówili: ooo, on jednak coś umie! Tym bardziej to doceniam, bo wiem, że w klubie miał dużą opozycję i transfery, które robił, nie były mile przyjmowane. No i później zostały zweryfikowane.
Jaka jest tajemnica Śląska? Odpowiedni dobór ludzi?
Zdecydowanie. Tę szatnię będę wspominał latami, bo Darek Sztylka, Krzysiu Wołczek, Sebastian Dudek czy Sebastian Mila odgrywali dużą rolę i potrafili zadbać o atmosferę. Jak było hasło, że gramy, to wszyscy gotowi. Jak było hasło, ze idziemy na kolację, to na 25 osób w drużynie szło 20. A to się rzadko zdarza. Tutaj w Jadze jest podobnie. To bardzo dużo daje. Czasami przy tym piwku są najlepsze analizy meczów. Każdy może powiedzieć, co mu leży na wątrobie, to buduje drużynę. W Śląsku mieliśmy dwie równe jedenastki, ale nie było tak, że ktoś się czuł pokrzywdzony. Umiejętna rotacja. Grałem pół na pół, ale czułem, że swoją cegiełkę do tych sukcesów dołożyłem. Niektórzy większą, ale ja też nic nie mam sobie do zarzucenia. Śląsk już podjął decyzję, że mnie nie wykupi, ale w ostatni meczu rundy dostałem jeszcze 25 minut z ŁKS-em. Przegrywaliśmy 0-1, dałem gola i asystę. Odwróciło się, nawet opozycja trenera, który zawsze mnie chciał, nic nie mogła zrobić.
U Lenczyka jak się wkupiłeś w łaski?
W Cracovii dwa razy wszedłem u niego z ławki i pomogłem drużynie, więc mi zaufał. I chyba tak po ludzku polubił. Takie odnosiłem wrażenie. Jak odchodził z Cracovii, to zadzwonił, by osobiście się pożegnać.
W sezon zaliczyłeś Śląsk, znów Cracovię, no i Widzew. Zaczął się tour po Polsce.
Miałem iść do Olimpii Grudziądz do I ligi, bo w Śląsku grałem bardzo mało za trenera Levy’ego. To nic, że przed chwilą byłem mistrzem. Odezwała się ambicja – pójdę i pokażę, że zasługuję na to, żeby grać. A super mi się żyło we Wrocławiu. Świetna atmosfera. Powiem ci, że jak rozwiązałem kontrakt i wracałem do domu, w którym żona wszystko już pakowała, to usiadłem w parku i płakałem. Tak przez 10 minut co najmniej. Związałem się z miastem, mocno zaprzyjaźniliśmy się z Mariuszem Pawelcem. Ale musiałem odejść, żeby grać. Jak na 90minut.pl ukazała się informacja, ze rozwiązałem kontrakt, to dostałem jeszcze telefony z Widzewa i Cracovii. Działałem już wtedy bez menedżera, więc nie było tak, że po odejściu miałem od razu pięć nowych ofert.
Czemu nie miałeś menedżera?
Jakoś tak wyszło. Pracowałem z Radkiem Osuchem, ale przy tej sytuacji z Szatałowem, z którym Osuch się dobrze znał, wyszło nie tak jak powinno. I nie przedłużyliśmy umowy. I tak zostało, bo w Białymstoku znają mnie na tyle, że dogadujemy się na spokojnie i swobodnie. Choć generalnie uważam, że powinno się mieć menedżera, warto komuś zaufać, bo to sporo ułatwia. Wracając – poszedłem do Cracovii, bo chciałem, by ludzie tam wspominali mnie trochę inaczej, ale nie wyszło. Bywa.
Ta Jagiellonia spadła ci trochę z nieba.
Nie miałem oczywiście świadomości, że tu się buduje drużyna na medale, ale masz rację. Przede wszystkim wracałem do domu. Pamiętam, jak dogadywaliśmy warunki kontraktowe. Gdybym miał tego menedżera to pewnie wyglądałoby to inaczej, bo nikt by mi na to nie pozwolił, ale wtedy to wyglądało tak:
– Tyle?
– Pasuje, cieszę się, że tu jestem i mogę grać.
Wróciłeś do świata żywych, bo umówmy się – nieudane przygody klubowe w połączeniu z wizerunkiem trochę drewnianego powodowały, że można było w ciebie zwątpić.
Cieszyłem się, że z Wrocławia odszedłem z dwoma medalami, bo już tam ludzie patrzyli na mnie inaczej. Lepiej. Tutaj też była niewiadoma, bo nie znałem wcześniej trenera Probierza. Nie wiedziałem, jak do mnie podejdzie. Ale okazało się, że udało nam się zbudować fajną relację. Zagrałem bardzo dobrą rundę.
137 występów w Ekstraklasie to dużo czy mało?
Mało, bo to już prawie 10 lat w lidze. Jest niedosyt, bo mogłoby być powyżej 200. Granie, granie, granie – to jest najważniejsze. Ale czasami muszę spełniać rolę rezerwowego. Trudną i niedocenianą. Czasem chyba łatwiej znaleźć i sprowadzić ludzi do pierwszego składu, niż rezerwowych, którzy są w stanie zarówno wywierać presję, jak i być pozytywnie nastawieni. Niełatwo chowa się ambicje do kieszeni.
Ty trochę uchodzisz za gościa od robienia atmosfery.
Nie wiem, z czego to się bierze (śmiech). Na imprezach nigdy specjalnie nie bryluję. Może to to, że mam takie podejście do życia, że staram się nikomu nie robić krzywdy, więc jakoś tak naturalnie wychodzi.
Jeśli chodzi o gości od atmosfery, to z jednej strony są gawędziarze, z drugiej – ci od numerów. Do której grupy ciebie zaliczymy?
Gdzieś po środku. Gadam dużo. Czasami mądrze, czasami nie, ale zawsze się odezwę. Do robienia jaj też nie trzeba mnie długo namawiać. Gdy tu przychodziłem, był pod tym względem bardzo fajny okres, bo był Pazdek, Tymek czy Tuszek, generalnie bardzo polska szatnia. Sam często padałem ofiarą tych żartów. Ale nie ma sensu o nich mówić, bo gdzieś gubi się ten klimat. Czasami jak czytam wywiady i widzę jakieś anegdoty z szatni, to myślę sobie, że gdybym nie znał tej specyfiki, to wydawałoby się to po prostu głupie. Bo często to po prostu humor sytuacyjny.
Długo musiałeś uczyć się dystansu do siebie? Też mam prawie dwa metry i wiem, co to oznacza na boisku.
Że rzucasz się w oczy. Pierwsze lata w Cracovii sporo mnie nauczyły. Początek miałem brutalny i ciężko było to ogarnąć. Byłem chwalonym dzieckiem Białegostoku, a poszedłem tam i „pach, pach, pach” – cały czas dostawałem po łbie. I było na tyle ciężko, że doszedłem do wniosku, że trzeba żyć i cieszyć się z tego, co jest, bo są ważniejsze rzeczy niż czyjeś zdanie na twój temat. Mam takie wrażenie, że razem z Krzywym się tego nauczyliśmy. Przyszliśmy w tym samym czasie, razem mieliśmy prawie cztery metry i trafiliśmy na celownik. Do pewnego momentu on mocno się tym przejmował, ale potem wrzucił na zupełny luz i tak chyba ma do dziś.
Historia z Media Marktem – prawda czy wymyślona?
To na fakcie!
Byłem pewien, że to żart. Opowiadaj.
Przenosiłem się tu z Łodzi. Remontowaliśmy mieszkanie i trzeba było kupić AGD. Zaszedłem do Media Marktu i wziąłem wszystko: pralkę, lodówkę, zmywarkę i coś jeszcze. Była tam taka promocja, że jak strzeliłeś gola po odejściu od kasy, do zwracali ci hajs za zakupy. Poprosiłem o cztery oddzielne paragony, żeby mieć cztery strzały. Ustawiłem w kolejności od najmniejszego. Już nie pamiętam dokładnie, ale powiedzmy, że to było 1500 złotych, 1800, 2 tysiące i 2,5. Pierwszy strzał obok. Drugi to samo. Myślę, kurna, co tu robić, bo już się grupka zebrała i widzą, że to Wasiluk. Paragon za 2 tysiące trafiłem. Ten za 2,5 też się udało.
Na szczęście!
Gdybym nic nie trafił, to czapkę bym chyba na nos zaciągnął. No i fajnie, byłem 4,5 koła do przodu, a akurat chciałem sobie komputer kupić, więc w sam raz. Poszedłem do pani, która wypisuje te bony i ona, że: wow, super. Zaczęła to robić, ale za chwilę telefon, dwa kiwnięcia głową i już wiedziałem, że coś jest nie halo. W ogóle nie miałem świadomości, że piłkarze nie mogą brać udziału w tej promocji. Gdybym wiedział, to w ogóle bym nie podchodził – dałbym żonie, niech sobie kopnie. Przecież nie chciałem nikogo oszukać. Zagotowałem się, ale nie przez pieniądze, tylko dlatego, że tak to właśnie wyglądało. Jeśli zorientowali się wcześniej co robię, to mogli powiedzieć, żebym się nie wygłupiał.
To prawda, że jesteś jedyną osobą w Jadze, która mogłaby nawiązać rywalizację z trenerem Probierzem, jeśli chodzi o liczbę przeczytanych książek?
Nie, zdecydowanie. Nie ma szans! Ja tak bardziej falami czytam – lubię sobie wziąć coś na obóz i dużo poczytać, ale teraz na przykład mam sporo czasu, ale nie czytam w ogóle. Spędzam czas z rodziną. Bardziej serial, jak dzieciaki idą spać.
A co czytasz?
Przeróżnie. Ale raczej idę w biografię i generalnie literaturę faktu, bo za fikcją nie przepadam. Teraz miałem ruszyć Ancelottiego. Lubię też książki o podejściu do życia i do biznesu. „Bogaty ojciec, biedny ojciec” – to fajny przykład.
To z polecenia trenera?
Nie, miałem ją już dużo wcześniej, ale stała na półce i czekała. A potem jak zobaczyłem, że trener ją poleca, to wziąłem i przeczytałem. I rzeczywiście fajna, pouczająca. Ale jeszcze lepsza jest “Myśl!… i bogać się”. Aż sobie podkreśliłem cytaty.
Na ile poważne jest to twoje zainteresowanie trenerką?
Trudno powiedzieć. Na razie chcę wrócić na boisko i jeszcze spełnić swoje ambicje jako piłkarz. Bo w tych drużynowych wygląda to nieźle. Kilka tych medali zrobiłem.
No właśnie, jak ostatnio wrzuciłeś zdjęcie, to byłem zdziwiony, że aż tyle.
Trochę się nazbierało. Super, bo po to się gra w piłkę – wiadomo, ze zarabiasz pieniądze, ale po latach zostaną te medale. To jest to, co Damian Zbozień mówił – szkoda, że nie wpisują na 90minut.pl wszystkich medali, bo mam tylko mistrzostwo i trochę blado to wygląda. Nawet Superpucharu nie mam, choć byłem w 18-tce na tym meczu. Ale to już mniejsza z tym.
To jakie masz jeszcze ambicje?
Grać, grać i może jeszcze… grać. Marzę o mistrzostwie w Białymstoku w czasie kariery, ale nie rzucam szumnych deklaracji. Cieszę się, że jesteśmy stabilnym i dobrze poukładanym klubem, musimy równać do tego sportowo. Przydała się ta baza, bo Pogorzałki mają swój klimat, fajnie się jeździ, ale trochę jednak brakuje tych boisk w Białymstoku.
Może by się to zmieniło, gdybyś został radnym.
Jestem całkowicie apolityczny, chciałem jedynie podziałać w tym zakresie. Zarażać ludzi miłością do sportu. Wiesz, ja nawet teraz przed kontuzją lubiłem sobie wyjść pod mój blok i pograć w piłkę z dzieciakami. Dla nich to frajda, dla mnie też i to olbrzymia, szczególnie gdy jeszcze moja córeczka biega i mówi: „tatuś, tatuś”. Był moment, w którym przykro było patrzeć na puste boiska. Teraz jest inaczej, bo sukcesy reprezentacji działają, co widzę na własne oczy pod moim blokiem, ale jeszcze dwa lata temu trudniej było ruszyć dzieci sprzed komputerów. Myślałem, że mogę zrobić dla nich coś fajnego jako radny. Tyle tylko.
Ale porzuciłeś już myśli o polityce?
Nie zamykam się na to, ale piłka jest priorytetem. Nie ma sensu pisać sobie scenariuszy. Kiedyś trener Probierz mówił, żebyśmy wypisali sobie cele na kartkach. To było przed wiosną tego sezonu, który skończyliśmy na trzecim miejscu. Miałem dużo wiary w siebie, więc i dużo celów. I co? Pierwszy mecz, 20. minuta, kontuzja. Po dwóch latach spojrzałem na tę kartkę. Fajnie byłoby to zrobić, ale czegoś mi zabrakło.
Potrafisz sobie wyobrazić, że jeszcze wynosisz się z Białegostoku?
Nie mogę tego wykluczać. Kontrakt mam jeszcze na rok, więc zobaczymy. Tutaj czuję się świetnie. Gdyby to ode mnie zależało, to bardzo chciałbym zostać do końca kariery. Wiem, że pozycji negocjacyjnej za dobrej sobie takimi stwierdzeniami nie robię, ale taka jest prawda. Ale jestem przygotowany na wszystko, bo życie piłkarza jest takie, że czasami ciężko coś sobie zaplanować na miesiąc do przodu, a co dopiero na rok. Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to powiedz mu o swoich planach.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK, 400mm.pl