Trzy etapy „Kibicowskiej wyprawy” – 92 dni, 8250 kilometrów, 55 tysięcy złotych dla potrzebujących. Robert Ćwikliński dziś rusza z kolejną, czwartą już wyprawą, która może pomóc choremu na raka Krzyśkowi i Amelce, która potrzebuje implantu oka. Nam Robert opowiada o blaskach i cieniach wypraw: miesiąc przed wyprawą do Anglii potrącił go samochód, a mimo to nie poddał się. Pod Bielefeldem zaatakowali go uchodźcy. Mimo zerwanego ścięgna Achillesa przemierzał kolejne kraje. Jego akcję wsparli Marcin Wasilewski, Ariel Borysiuk, ale przede wszystkim setki kibiców, bo „Kibicowska wyprawa” jednoczy to środowisko jak mało które przedsięwzięcie. Podróżujcie z Robertem przez Polskę, środowisko fanów piłki i realia życia w rowerowej trasie. Zapraszamy.
***
Inspiracją był dla mnie starszy brat, który przejechał rowerem pustynię Gobi, przepłynął też Wisłę kajakiem. Ogarniałem jego wyprawy od strony fanpage, dbałem o stronę, wysyłałem wiadomości do mediów. Akcje organizował dla hospicjum Betania. To brat zabrał mnie tam pierwszy raz. Gdy weszliśmy, przed wejściem płonęła świeca. Powiedziano mi, że płomień świecy symbolizuje spokój wśród pacjentów – wszyscy mają się dobrze, nikt nie umarł. Kiedy wchodziliśmy, płomień świecił, ale gdy wychodziliśmy, już nie. Byliśmy w hospicjum może godzinę – zjedliśmy ciasto, wypiliśmy kawę. Tymczasem gdzieś za ścianą ktoś w tym czasie umarł. Moment, który dał mi do myślenia. Innym razem przyjechałem do hospicjum, a wychodząc uśmiechnąłem się do starszej pani. Ona złapała się za gardło i zaczęła dusić. Przeraziłem się. Przybiegły pielęgniarki, a ja wsiadłem i odjechałem. Zrobiłem tego dnia 120 km całą drogę myśląc o tej sytuacji, ale nawet nie wiem, czy ona przeżyła.
Jak się czułeś po pierwszych wizytach w hospicjum?
Źle. Głównie dlatego, że wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z jego istnienia. Poza tym to było hospicjum dla dorosłych, a więc ludzi opuszczonych przez swoje rodziny. Wiem, że są różne sytuacje, ale to też nie mieści mi się w głowie.
Wizyta tam zmienia perspektywę.
Zdecydowanie tak.
Ciebie jak zmieniła?
Tak, że chciałem coś dla nich zrobić. Zaczęło się niepozornie. Zorganizowałem zbiórkę na stadionie Odry Opole. Piętnaście minut przed meczem z Rakowem wraz z kilkoma wolontariuszami zbieraliśmy na trybunach pieniądze do puszek. Zebraliśmy tysiąc pięćset złotych. Potem opowiedziałem chłopakom ze stowarzyszenia kibicowskiego co chciałbym zrobić – pojeździć po Polsce, zbierać koszulki na licytacje. Mówili: no jak, w barwach Odry będziesz jechać? Przejedziesz przez Gdańsk to cię skroją! Ale ja wierzyłem w ten projekt, podchodziłem do sprawy racjonalnie. Oczywiście chciałem jeździć w barwach klubowych, godnie je reprezentując.
Zakładam, że nie wsiadłeś na rower z marszu.
A żebyś wiedział, że wsiadłem. Nigdy nie jeździłem rowerem na dłuższe dystanse! Zawsze jarałem się piłką, byłem bramkarzem w okręgówce, a z tego co mówiło się w kuluarach, miałem przejść do Odry. Było zapytanie, mój klub chciał, żebym dograł rundę, niestety podczas niej wybiłem bark i koniec marzeń. Wtedy wsiadłem na rower. Jak przejechałem 70 km jednego dnia potem nie mogłem usiąść. Ale sukcesywnie zwiększałem dystanse, aż w jeden weekend udało mi się wykręcić 240km. Do tego dokładałem ćwiczenia w ciągu tygodnia. Pewnego dnia stwierdziłem, że jestem przygotowany.
Powiedz jaki jest mechanizm kibicowskiej wyprawy, czyli w jaki sposób twoje jeżdżenie przekłada się na pieniądze dla potrzebujących.
Wsiadam na rower. Zbieram koszulki. Daję ludziom powód, żeby mogli je wykupić – robią to kibice drużyny, od której wziąłem koszulkę. Do tego promuję zbiórkę na portalu siepomaga.pl. Od siebie daję wysiłek – rok przygotowań, samą wyprawę.
No to zacznijmy twoją pierwszą wyprawę.
Lubin. Dzień zero. Ruszyłem pierwszego sierpnia, symbolicznie w rocznicę powstania warszawskiego. W Lubinie czekała na mnie pani z PR i Konrad Forenc, który przekazał mi koszulkę. W Legnicy, gdy zapytałem którędy do klubu, zaczęli mnie pytać czy jestem nowym zawodnikiem Miedzi. W Oławie poznałem Marcosa, kibica Moto Jelcz: u niego pierwszy raz w życiu zjadłem w stu procentach naturalny rosół – świeżo ubita kura, własne warzywa. Kurcza noga, rewelacja! To mnie w sumie wzruszyło: Marcos jest kibicem Śląska, mógłby wiadomo jak na mnie, kibica Odry, spojrzeć. A on nie tylko mnie przyjął, ale jeszcze ugościł dobrym obiadem.
Nie dobrym obiadem, a rosołem życia.
Naprawdę. W życiu takiej dobrej zupy nie jadłem. Potem pojechałem do Stali Brzeg, czyli kolejnego fanklubu Śląska Wrocław. Podjęli mnie działacze klubowi. W ich pakamerze lodówka „obrzydliwie” oblepiona wlepkami WKS (śmiech). Dolepiłem swoją, by zostawić pamiątkę i w sumie jestem ciekaw, czy wciąż tam jest. W Gliwicach koszulkę miał mi przekazać Ruben Jurado. Wyszedł taki gwiazdorzyna w klapkach, sprawiał wrażenie „co to nie ja”. Działacz Piasta powiedział mi wtedy:
– patrz Robert, chłopak w Hiszpanii grał w czwartej lidze. Rozwoził pizzę. A tu w Polsce jest wielką gwiazdą.
W Górniku Zabrze facet, z którym ustalałem przekazanie koszulki, zapomniał o mnie. Ochroniarz się zreflektował, pobiegł do składziku, a potem powiedział, że zbierze podpisy chłopaków delegowanych z pierwszej drużyny do rezerw, które akurat grały mecz. Usiadłem na trybunach i ze zmęczenia zasnąłem. Obudził mnie pan Staszek, czyli „dziadek od kogutów”, pan z dzwonkiem. Potem już zasnąć nie mogłem, co chwila dzwonek, aż napieprzała mnie głowa… Ja wiem, że to ikona Górnika, ale co poradzę – nie mogłem tego wytrzymać (śmiech). Miałem kończyć dzień w Tychach, odwiedzając także kobiecy klub Polonia. Przez obsuwę w Zabrzu byłem spóźniony. Dziewczyny z Polonii – nastolatki – były taki oburzone moim spóźnieniem, że mało mnie nie podrapały. Później kolega Sebastian zabrał mnie na trening do klubu, gdzie ćwiczyły dziewczynki pięcioletnie, ale też nastolatki. Postawił mnie w trudnej sytuacji – miałem opowiedzieć czym jest hospicjum. To trudne, starałem się być delikatny. Nie można kłamać, ubarwiać rzeczywistości. Tak, ludzie tu szykują się do odejścia, ale to też życie, godne życie. Następnego dnia miałem jechać do Krakowa. Niby wiedziałem jaka jest Wyżyna Krakowsko-Częstochowska, ale że będą aż takie strome i długie podjazdy – już nie.
Autem się tego nie dostrzega.
Najbardziej stromy podjazd – 21%. Nie spotkałem większego. Ciągnął się chyba przez 3km. Na stadion Cracovii dojechałem z dużym opóźnieniem, ale przyjęli mnie tam fantastycznie. Odebrałem koszulkę, działacze napchali mi batonów, energetyków. Mówiłem:
– Nie chcę panowie, nie ma potrzeby!
– A masz chłopie, niech ci się szczęści.
Zapakowali mi nawet Coca Colę dwulitrową, której nie miałem gdzie upchać. Jechałem rowerem pożyczonym od brata, miałem raptem dwie sakwy z tyłu i worek na namiot. Potem pojechałem na drugą stronę błoń – działacze Wisły grali akurat w piłkarzyki. Tego dnia wyjątkowa sytuacja: jednego dnia były ze mną rozmówki zarówno na stronie Pasów, jak i Białej Gwiazdy. Koszulki włożyłem osobno: jedną do jednej sakwy, drugą do drugiej. Jakby ktoś chciał zobaczyć, że je mam, to żebym broń Boże nie wyciągał ich z jednego miejsca. Odwiedziłem później Hutnika Kraków, a następnego dnia zaliczyłem Brzesko. Kibice Okocimskiego przyjęli mnie w swojej knajpce niedaleko stadionu. Zjadłem schaba po okocimsku – smaczny, ale wg. mnie nie różnił się niczym od zwykłego schaba poza tym, że był duży. W Tarnowie pierwszy raz spotkałem się z tym, że ktoś „wychodzi na pole”, a nie „na dwór”. Niby nic takiego, ale jakoś śmieszyło mnie, gdy mama kolegi krzyczała: „Michał, wyprowadź psa na pole!”. Dojeżdżając do Tarnowa miałem nieprzyjemną sytuację. Jechałem prawą stroną drogi, po lewej szła ścieżka rowerowa. Jeśli ścieżka nie idzie w kierunku, w którym jedziesz, nie masz obowiązku nią jechać. Jechałem po prawej stronie, kobieta otworzyła okno w samochodzie i drze się do mnie: „ty pedale, jedź ścieżką rowerową!”. Odparłem spokojnie, że takie słowa nie przystoją kobiecie. A potem puściłem jej buziaka. Na to jej mężczyzna, taki pan Zdzisław, zdenerwował się i skręcił gwałtownie wprasowując moje tylnie koło w chodnik. Zatrzymałem się. Podchodzę:
– Facet, pogięło cię? Czy ty jesteś normalny? Mogłeś mnie zabić.
– A chcesz w mordę?
– Jasne, że chcę.
Postawiłem rower, facet nie zdążył wysiąść, przez uchyloną szybę dostał trzy szybkie bęcki. Patrzę potem w tył samochodu, a tam trzyletnie dziecko płacze. Mówię do niego – stary, jaki ty jesteś głupi. Mogłeś mnie zabić. Masz dziecko na pokładzie i jeszcze kozaczysz. On do mnie, że tu zaraz będzie pełno policji i z tego miasta się już nie wydostanę. Zadzwoniłem do kibiców Unii Tarnów, powiedziałem jaka jest akcja. Zwiałem na jakieś osiedle. Typ mnie pewnie opisał jako rowerzystę z sakwami, no to chłopaki podjechali, schowałem sakwy do bagażnika, ubrałem długie spodnie i bluzę. Policja szukała rowerzysty ubranego mniej więcej profesjonalnie na rower, a ja jechałem w bluzie i zwykłych spodniach. Dotarłem na stadion Unii nie niepokojony.
W Tarnobrzegu wrażenie robi potężne jezioro, czyli zalane wyrobisko siarki. Miasto postawiło przy nim z jakichś przyczyn trzy sztuczne palmy. Nocowałem u Wojtka, ale przyjechałem dzień wcześniej, niż się zapowiadałem. Nie zdążył jeszcze wrócić z Warszawy, w której studiował. Udzielił mi noclegu u rodziców. Przyjęli mnie nie wiedząc kim jestem i skąd jestem, widząc mnie pierwszy raz na oczy – ba, Wojtek wcześniej nawet mnie nie znał.
W Stalowej Woli wjeżdżam na stadion, chciałem podjechać pod nową trybunę. Ktoś mnie woła: ty, ziomeczku, chodź no tu! Patrzę, a tam sześciu napakowanych kolesi się boksuje, urządzają sobie regularny sparing. Szedłem trochę z duszą na ramieniu, nie wykluczając, że w mordę dostanę. Podbiłem, a oni pytają: ty jesteś tym kibicem z Opola? Myślę sobie: no tak, Stalówka. Oni się lubią z Rakowem, a my sie z Rakowem nie lubimy, zaraz będzie się działo. Ale oni dalej: ty jeździsz tym rowerem? Tak, to ja. No to dawaj na fotę, mamy dla ciebie koszulkę.
Za Stalową Wolą mijałem kibiców Stali jadących na wyjazd do Rakowa. Jeden z nich – kolega Miras – robił flagę pierwszej wyprawy i poprosił mnie, żebym stanął gdzieś z wyciągniętą flagą. Nie byłem przekonany, to kilka autokarów, nie każdy będzie wiedział o co chodzi, a ja stoję z jakąś flagą – jeszcze uznają, że jakaś prowokacja i się na mnie wysypią. Chyba nie tylko ja tak myślałem, bo jak rozwinąłem flagę, policjanci w radiolkach złapali się za głowy. Kibice Stalówki pootwierali drzwi, okna, tamci pewnie myśleli, że awantura. Ale autokary zaczęły trąbić, a chłopaki krzyczeli, że super akcja. I znowu – na co dzień jako kibic Odry nie byłbym mile widziany w okolicach Stalowej Woli, tymczasem taka sympatyczna sytuacja.
Tego samego dnia pojechałem do miejscowości Nisko, gdzie gra Sokół. Czekając na kolegę Waldiego siadłem na trybunie stadionu i zasnąłem. Po dwóch godzinach przyjechał Waldi skuterkiem i zawiózł mnie pod swój blok. Byłem oburzony, gdy kazał mi zostawić rower pod blokiem, bo bałem się, że ktoś mi go zwinie. Ale Waldi powiedział, że nie mam się tutaj czego bać. Zapoznał mnie ze swoją rodziną, zaprosił na obiad, a potem padł pomysł, żeby pojechać do Tarnogóry. Tam mieszka Patryk, sparaliżowany chłopak, którego marzeniem jest pobić rekord Guinessa w liczbie posiadanych szalików. Nie znałem go wcześniej, nie znalazł się więc na planowanej trasie, ale Waldi zaproponował, że wsiądziemy i podjedziemy skuterkiem. Patryk wzruszył się jak nas zobaczył, jego mama też, do teraz trzymamy kontakt.
W Sandomierzu przepadłem. Wisła grała derby z KSZO. Siedziałem z kibicami Wisły, ale załatwili mi z ochroniarzem, że w przerwie przejdę przez murawę do kibiców KSZO odebrać od nich koszulkę.
Abstrakcyjna sytuacja. Mecz derbowy, a kibic idzie z sektoru na sektor.
Dokładnie. Jak tylko wyszedłem – poruszenie wśród policji. Łapie mnie policyjna kamera. Pomyślałem sobie, że przecież grozi mi zakaz stadionowy, bo to jest za wejście na murawę. Na środku boiska łapie mnie steward. W tym czasie dzwoni kolega Tomek z KSZO, mówię mu: „no idę do ciebie, jestem na środku boiska!”. Tomek mi macha, ale steward nie chce uwierzyć, że to do mnie. Chciał mnie odprowadzić, ale zanim się zorientował, wskoczyłem do nich na sektor, przybijałem piątki, zrobiłem pamiątkowe zdjęcie. Steward strasznie się zagotował, bo zagraliśmy mu na nosie. Czekał w bezpiecznej odległości na mnie całą przerwę.
Nie próbował cię stamtąd wydobyć podejrzewam.
Tłumaczyłem, że jestem z Opola, co mam więc do derbów świętokrzyskiego? Po meczu poszliśmy na rynek. Zawsze mam przy sobie kilka rac, tam je odpaliliśmy. Przyjechała policja. Zaczęli mnie szukać, chłopaki zaciągnęli mnie do pubu: szybko, do kibla Robert, chowaj się! Nas mogą zawinąć, ciebie nie. Udało się, odjechali poszliśmy na skarpę, z której widać piękną panoramę – Wisłę i wpływający San. Na starówce okazało się, że jeden z kibiców zawodowo jest przewodnikiem, więc kapitalnie opowiadał o historii miasta. Byliśmy też na spływie po Wiśle. Fantastyczny czas. Ciężko się było rozstać, ale trzeba było jechać dalej.
W Opatowie chciałem kupić słynne krówki opatowskie, ręcznie robione. Sprzedawca spytał mnie: skąd pan jedzie? A po co? Dał mi całą garść cukierków w gratisie. Zawiniątko zjadłem od razu, ale takie w pudełku, zostawiłem, by zawieść mamie.
Po świętokrzyskim jechało się źle. Dojechać do Kielc – dramat. Długie i mozolne podjazdy, zero szansy na odpoczynek na trasie. Ale po dojechaniu wszystko puściło. Przenocował mnie kolega Jacek, który tego dnia wracał z przyjaciółmi z wakacji. Opowiadał o koledze, który, że otwierał piwo, ściągał kapsel i trafił się nim w oko. Trafił pogotowie, a tam facet z pogotowia mówi, że śmiał się nie będzie, bo kiedyś… przydarzyło mu się to samo.
Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze Chęciny, gdzie siedzibę ma Piast, ale gdzie jest też zamek. Chęciny to jednodniowa stolica Polski, miał tam miejsce zajazd przed jedną z ważnych bitew. Piast z kolei to ta drużyna od świeczki na torcie: Policjant zawinął kibica, który odpalił świeczkę na torcie i śpiewał „sto lat, sto lat!”. Pod Radomiem jedyny raz podczas tej wyprawy ratowałem się pociągiem. Zeszło mi powietrze z tylnego koła, powoli się ściemniało, wokół jakieś lasy. Poza tym pierwsza wyprawa – trochę się cykałem. Następnego dnia odwiedziłem zarówno stadion Broni, jak i Radomiaka. Po drodze spisała mnie i kolegów policja, szukali złodzieja telefonów. Zapytałem policjanta, czy szukają złodzieja telefonów z Opola, ale pewnie po prostu musiał wyrobić statystyki, więc wpisał pro forma.
Z Radomia miałem najdłuższą trasę tej wyprawy – 150 km do Siedlec. Strasznie wiało, nie był to łatwy dzień. Nocleg miałem mieć u kibica Czarnych Dęblin, mniej więcej w połowie odcinka, gdybym nie dał rady zrobić tego na raz. Padało, wolałem zostać u niego.
. Szesnastoletni chłopak, jego rodzice się przestraszyli. Na początku miałem nocować w garażu. Koniec końców spałem normalnie w domu, porozmawialiśmy i chyba przekonali się, że nie podetnę im żył we śnie. Na drugi dzień ojciec kolegi gonił mnie samochodem, bo zostawiłem szczoteczkę do zębów. Tamten region zapadł mi też w pamięć przez sady. Wszędzie jabłonie, śliwy – malowniczo.
W Siedlcach sam prezes oprowadził mnie po stadionie. Szybko zrozumiałem, że Siedlce żyją dzięki więzieniu, które notabene mieści się w centrum miasta. Naprzeciwko więzienia jest galeria handlowa. W Warszawie duże rozczarowanie – byłem umówiony, że dostanę koszulkę Legii. Wtedy akurat było zamieszanie wokół Bereszyńskiego z Celtikiem i choć zapowiadałem swoją wizytę, zostałem przez dział marketingu olany. Oburzony kibic Legii, taksówkarz, załatwił mi koszulkę Hutnika Warszawa.
W Płocku dostałem koszulkę „Idę na Wisłę”, pamiętam go też przez pryzmat swojego lęku wysokości: jak przejeżdżałem przez most na Wiśle byłem trochę zestresowany. Później kierowałem sie do Łodzi, przez Piątek, geometryczny środek Polski. Na Widzewie jak w Cracovii zapakowali mi mnóstwo energetyków i batonów. Na ŁKS-ie została już wtedy tylko galera, na którą udało mi się jeszcze wejść, mam nawet flagę na gnieździe. Pojechaliśmy do Kołka, kibica ŁKS, który wspaniale opowiadał o czasach kibicowskich lat dziewięćdziesiątych. Później przez Bełchatów, Radomsko i Kluczbork kierowałem się już w rodzinne strony. Trasa dawała o sobie znać – jechałem z okropnymi skurczami. Jakby mi ktoś wcisnął gwóźdź w nogę, a potem podpiął mnie pod prąd. Wzruszyłem się dojeżdżając do domu: na płocie podwórka wisiał napis „meta”. Taka pierdoła, a niesamowicie cieszyła. Mama popłakała się gdy przyjechałem. Zjedliśmy upieczony przez nią tort, potem odpaliłem racę. Wyprawa trwała 21 dni, zrobiłem 1700 km.
Jak się czułeś po powrocie do domu?
Nie mogłem się odnaleźć. Tak przywykłem do jazdy, tak mi się wyprawa podobała, że mógłbym jechać i jechać.
Cel się udało zrealizować?
Koszulek zebrałem bodajże sześćdziesiąt cztery. Wszystkie koszulki, które zakładałem poza Legią, plus kilka nadprogramowych.
Nie ciążyły?
Wysyłałem je co jakiś czas. Były też sytuacje, że prosiłem kibica ekipy A, który nie lubił ekipy B, żeby wysłał koszulkę. Bywały reakcje: Matko Boska, ja nie chcę tych barw nawet dotykać. Ale zrobię to dla dzieci. W Kluczborku była taka sytuacja, że rozmawiam z prezesem, a on mnie pyta: komu kibicujesz? Odrze. A, Odrze, znam was – i mina kwaśna. A ja mu mówię – wie pan, kibice Odry to fantastyczni ludzie. Zawsze kulturalnie i na wesoło – to mój cel.
Udało się pieniądze zebrać?
Zawsze dzielę zbiórki na dwie. Pierwsza jest na portalu Siepomaga i dotyczy wpłat bezpośrednich, druga z aukcji. W przypadku pierwszej wyprawy zebrało się łącznie około dziesięciu tysięcy złotych, które trafiły bezpośrednio do fundacji. Nie miałem wtedy jeszcze medialnych patronatów, sponsorów, jechałem na pożyczonym rowerze i mając pożyczone sakwy. Rower od brata, który dopiero co wrócił z Gobi: pół wyprawy wyrzucałem z sakw pustynny piasek.
Od razu zająłeś się organizowaniem drugiej wyprawy?
Tak. Ludzie pytali – a dlaczego nie Gdańsk, dlaczego nie Szczecin? Dobra, to pojadę za rok. Planowałem tym razem trasę dłuższą, a obejmującą tę część Polski, której nie zaliczyłem. Skupiłem się też na tym, by „natrzaskać” jak najwięcej klubów – ostatecznie miałem ich na trasie osiemdziesiąt. Start w Chojnicach. Plan – 2500 km, ale rozrósł się o kilkaset więcej. Do Chojnic jechałem pociągiem z Jeleniej Góry, prosto z wesela. Wszyscy nie mogli się nadziwić czemu nie piję.
Co to za wesele bez kielicha.
Jak można nie wypić za zdrowie pary młodej?
Co się zmieniło przed tym startem? Zaczynałeś już z innej stopy.
Inna bajka. Miałem własny rower, który zakupił mi sponsor. Celem było tym razem piętnaście tysięcy złotych dla fundacji zajmującej się dziećmi z porażeniem mózgowym. Jeśli mieliby piętnaście tysięcy, mogliby wstąpić do programu, który mógł się skończyć dofinansowaniem na bardzo potrzebnego im busa. Ruszyłem z Chojnic – polskiej stolicy mgieł – w kierunku Bydgoszczy. Najpierw odwiedziłem Polonię, klub żużlowy, a potem spotkałem się z kibicami Zawiszy. Mam wielki sentyment do tej wizyty – ugościł mnie mężczyzna, który przed rozpoczęciem trzeciej wyprawy nagle zmarł. Trzymał wszystkich młodych kibiców wokół siebie. Zapomniałem wziąć kabla do aparatu – wysłał pięciu młodych, by znaleźli na mieście. Podjęli mnie bardzo sympatycznie, w Bydgoszczy niczego mi nie brakowało. Później dotarłem do Torunia – Apator ma chyba najpiękniejszą rzecznik prasową w Polsce. W Toruniu, wiadomo, pierniki. Nie zapomnę sytuacji: dwaj kibice Elany, jeden i drugi „misiek”, przynoszą mi pierniki i mówią:
– Nie obraź się za te pierniki. Chcieliśmy jakieś specjalne, zdobione, ładne, żebyś miał pamiątkę. Jedyne, które są, to te w kształcie serca.
I tak dostałem od kibiców Elany wielki piernik w kształcie serca. We Włocławku koszykarski Anwil, a także Włocłavia. Dojeżdżając do stadionu odpaliłem racę – jechałem z odpaloną ładny kawałek. Zawiał wiatr przeciwny, zdmuchnęło mi żar na palec, trochę się skóra przyfajczyła. Jak minął pierwszy rozbłysk, chciałem przejechać dalej, a tam policja. Byłem pewny mandatu, ale chłopaki się tylko uśmiechnęli, pojechali. Po odbiorze koszulki pojechałem do Anwilu. Tam kibice przygotowali race w kolorze zielonym, czyli ich barw.
Konin – wielka niewiadoma. Wojtek, który miał mnie odebrać, dostał wezwanie do pracy, więc jego kolega – z zawodu przewodnik – oprowadził mnie po mieście. Utkwiła mi w pamięci figura centaura. Jakiś sponsor miał kasę i postawił sobie na rynku pomnik centaura, okropny, nie wiadomo po co. Potem pojechałem do domu Wojtka bez niego. Tam jego żona, Magda, jesteśmy sami, więc trochę sztywna sytuacja. Na dobrą sprawę nie wiedziała kim jestem. Ale szybko się zaprzyjaźniliśmy i skończyło się na tym, że jeszcze pilnowałem jej dziecka. Wojtek przyjechał o 21, marzyłem o spaniu, ale gadaliśmy do północy. Fajna relacja, choć jechałem w ciemno.
Następnym punktem na mapie był Kalisz i oni fantastycznie podeszli do mojej inicjatywy. Zorganizowali turniej kibiców – przyjechali fani Hetmana Zamość, Kotwicy Kołobrzeg, Promienia Żary, RKS Radomsko, Dyskobolii. Na stadionie KKS wisiały flagi wszystkich ekip, a gdy wjeżdżałem, spiker mnie zapowiedział. Kibice KKS zorganizowali loterię fantową na rzecz fundacji i z tego uzbierali czterysta złotych. Zawody między kibicami odbywały się w piłkę i przeciąganie liny. Fajne pokazanie, że kibice mogą się bawić sami, nie potrzebne są jakieś tam służby, policja. Później przyjechał wiceprezydent Kalisza, co było dla mnie spotkaniem dziwnym, bo widziałem, że nie wie za bardzo kim jestem. Z jednej strony miło, z drugiej – posłużyłem mu za kogoś, z kim można zrobić zdjęcie. Nieszczere trochę. Później się dowiedziałem, że Kalisz jest takim… Sosnowcem Wielkopolski. Nikt Kalisza w Wielkopolsce nie lubi. To ma swoje uwarunkowania historyczne – jedyne miasto regionu, które było w zaborze rosyjskim. Wjeżdżając do miasta od strony Włocławka czy Konina, masz wielki napis: „AUTONOMIA KALISKA”. Kolega Piotrek mówił mi natomiast „pamiętaj Robert, jak wjeżdżasz do Kalisza, wyjeżdżasz z Wielkopolski”. Chłopaki zabrali mnie też do Szczypiorna, dzielnicy Kalisza, dawniej osobnej miejscowości, gdzie narodził się szczypiorniak. Jest tam nawet poświęcone temu symboliczne graffiti.
W Ostrowie Wielkopolskim okazało się, że kibice Ostrovii są mocno wkurzeni, bo miasto postawiło im trybunę typowo pod żużel. Trybuna za dziesięć milionów, a za tyle… to już przecież można przyzwoity mały stadion zbudować na niższe ligi. Potem ruszyłem przez Krotoszyn, Jarocin, a choć dzień kończył się ogniskiem w fajnym towarzystwie, to byłem tak padnięty, że chciałem tylko spać.
W Lesznie trafiłem na mecz żużlowy, w sumie pierwszy raz. W Kościanie uszkodziłem ośkę i musiałem dalej do Poznania tłuc się pociągiem. W Poznaniu poszedłem najpierw na Wartę, potem na Lecha. Lech przywitał mnie całym kibicowskim klubem kolarskim. Chłopaki startują nawet w MTB. Potem czekał mnie najdłuższy etap drugiej wyprawy, Poznań – Gorzów. 160 km, a jeszcze w najgorętszy od 72 lat dzień. 42 stopnie w cieniu, na trasie… jak przejeżdżał obok mnie autobus czy TIR, miałem wrażenie, że jest ze sto stopni. Nie miałem się już czym pocić. Dobrze, że jechał ze mną Cyborg, kolega z klubu Lecha. Odprowadzi mnie aż do granicy Wielkopolski. Tam odebrał mnie Jarek, kibic sportu w Gorzowie, który pamięta czasy, gdy Stilon i Stal nie były podzielone. Przyznam, że Jarek niejednego mnie w życiu nauczył. Potrafi na wszystko znaleźć czas: ma rodzinę, pracuje, a też morsuje, ma pasję do piłki, żużla, roweru. Da się to wszystko pogodzić. Ale wtedy, wjeżdżając do Gorzowa, mało by nie zginął. Facet TIR-em zdecydował się wyprzedzać. TIR przejechał tak, że… uciął Jarkowi fragment kierownicy. Tuż obok Jarek miał rękę. Podmuch go porwał, ale TIR go nie uderzył, bo jakby uderzył – po Jarku.
Urwało kawałek kierownicy?
Ucięło. Sam się zastanawiałem jak to możliwe. Chyba kawałek blachy wystawał z TIR-a, nie mam pojęcia. Po prostu ucięło.
Co się stało z Jarkiem?
Zatrzymał się. I zaczął się trząść.
Miał furę szczęścia.
Fura szczęścia furą szczęścia, poznałem też zasób jego słownictwa. Nawet się jednak nie zadrasnął.
Nawet nie stracił równowagi?
Jechał dalej skubany. Ten TIR pędził bez pojęcia. Otrząsnęliśmy się, trzeba było jechać dalej. W Gorzowie Jarek powiedział: pamiętaj Robert, Stilon ma zawsze pod górkę. No i faktycznie, wjeżdżamy na stadion pod taką górę, że nie dało rady. Musiałem zejść, ta góra była za mocna. Z Gorzowa pamiętam tez najbrzydszą budowlę, jaką widziałem w życiu. Tzw. tamtejszy pająk. Stoi na środku ronda. W hotelu, w którym spałem, zaliczyłem awanturę z pijanym gościem. Chwalił się, że przed chwilą przyjechał samochodem, a ja jestem bardzo cięty na pijanych kierowców. Wypaliłem: ty debilu, jeżdżę rowerem, dzieciaki jeżdżą rowerem, mogłeś kogoś potrącić. A on do mnie, że mi rower ukradnie. Nie wytrzymałem, popchnąłem go, stracił równowagę. Kibice Stilonu mnie odciągnęli – uspokój się Robert, nie warto.
Następnego dnia wjazd do Zachodniopomorskiego. Odwiedziłem Osadnika Myślibórz. Maleńka, malownicza miejscowość, w której znajduje się pomnik litewskich lotników, którzy mieli za zadanie przelecieć całą kulę ziemską za jednym zamachem, ale gdzieś zostali zestrzeleni. W Szczecinie fantastycznie przyjęła mnie Pogoń prowadzona wtedy przez Czesława Michniewicza. Przyszła cała drużyna, pogadałem ze wszystkimi, a koszulkę wręczył mi sam Czesiek. Małecki przyjrzał się mojej trasie i powiedział, że mam wszystkich w Suwałkach pozdrowić. Potem trudna droga: Świnoujście i Międzyzdroje. Nie ma gorszej trasy w Polsce. Pełno klifów, pełno podjazdów, a przecież byłem okropnie dociążony. Tyle dobrego, że jak już dotarłem, to wziął mnie pod skrzydła kolega Remik i ugościł najlepszą rybą jaką w życiu jadłem.
Następnego dnia przeprawa na ląd i kierunek Kołobrzeg. Drugie urodziny mojej mamy, podczas których nie byłem w domu, więc życzenia tylko na telefon. Przed Kołobrzegiem przejął mnie fantastyczny kolega Michał. Byłem już bardzo zmęczony, a on jechał ze mną od połowy trasy, 80 km, cały czas motywował, potem oddawał nawet swoje bułki. Chłopaki z Kotwicy zabrali mnie na rejs statkiem, weszliśmy też na latarnię. Czułem się pośród kibiców Kotwicy jakbyśmy się znali od dwudziestu lat. Zaimponował mi też stadion w Kołobrzegu, naprawdę ładny, kameralny. Drugi koniec Polski, a czułem się jak w domu.
Następny przystanek: Koszalin. Kibice Gwardii nabijali się, czy nie miałbym ochoty na imprezę w Mielnie. Pytali czy nie mam porządnej koszuli, bo trzeba iść. Swoją drogą, Gwardia prosi się o nowy stadion, aktualny obiekt jest potworny, tylko do rozbiórki. Następnego dnia dopiero w Darłowie zauważyłem, że zapomniałem portfela. Chłopaki te 60 km przejechali, żeby mi zwrócić portfel. Robert, sprawdź czy pieniądze się zgadzają! Nie no chłopaki, komu jak komu, wam wierzę. Patrzę w sklepie, a w portfelu karteczka „to ci się przyda” i sto złotych. Najśmieszniejsze, że zdzwoniłem się wcześniej z kibicami Gryfa Wejherowo. Powiedzieli – wiesz co, Gwardia to są arbuzy. Czemu arbuzy? Zobaczysz jak cię przywitają. Jak mnie wtedy dogonili z portfelem, powiedzieli, że musimy iść na arbuzy, bo są dobre i nawadniają. Siedzieliśmy pod Lidlem i się nimi zajadaliśmy, a że nie było czym ich rozciąć, rozcinaliśmy śrubokrętem.
W Ustce Jantar, kiedyś bardzo dobra ekipa chuligańska, teraz słabiej, nawet nie organizują dopingu. W Słupsku pamiętali czasy zgody między Gryfem a Odrą, z tym, że trochę się pozmieniało – oni dziś za Lechią, a Lechia ze Śląskiem, podczas gdy my ze Śląskiem jak pies z kotem. Ze Słupska do Lęborka nie jest jakaś wielka odległość, ale bardzo dużo tam podjazdów, dlatego jechało się ciężko, wykręcałem raptem 17km/h. Miałem taki epizod, że jechałem 20 kilometrów za traktorem, bo po prostu ścinał mnie wiatr. Jak się rozjeżdżaliśmy, każdy w swoją stronę, pomachaliśmy sobie z kierowcą traktora. W Lęborku ugoszczony zostałem przez działaczy klubowych, którzy wywodzili się ze szczepu kibicowskiego. Nie spodziewałem się, że Lębork to tak fantastyczne miasto – gród zamkowy, bogata historia. Zabrali mnie też na Nutellę z bananami i tak mi siadły – miałem niedobór kalorii. Aż mi się oczy otworzyły. Potem Wejherowo… Czy widziałeś kiedyś stadion Gryfa? Chyba jeden z najpiękniej położonych – znajduje się na górze Kalwaria. Tam prowadzą stacje drogi krzyżowej. Prezesem Gryfa jest były kibic.
Następnie Orlęta Reda, które mają fantastyczny stadion jak na okręgówkę. Byłem też w Rumii, a potem standardowo w Gdyni – Bałtyk i Arka. Przykleiłem tu wlepkę, ale złapała mnie straż miejska. Mandat – pięćdziesiąt złotych, znalazł się jakiś służbista. W Arce też spotkałem się zawodnikami, choć po prawdzie to dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że facet, którego spotkałem to Bozok. Zdziwiło mnie, że na stadionie Arki tak piździ. Bardzo zimno, choć środek lata. Ciągnie od morza, do tego cień. Nocleg kibice zorganizowali mi na barce. Spałem na morzu. Zastanawiałem się jak na to zareaguję, ale byłem tak zmęczony, że zasnąłbym bez względu na wszystko. W Gdańsku Wybrzeże, sekcja piłki ręcznej, na Lechii natomiast mogłem wejść nawet na murawę. Klubowy fotograf i kamerzysta zrobili całą otoczkę wokół mojej wizyty, na koniec dostałem zaproszenie do klubowego muzeum. Przyjechała wtedy też pani z lokalnych mediów i widziałem, że nie wie po co ja jadę. Podchodzi do mnie i pyta skąd jestem. Przepraszam, daję pani dziesięć minut, pani poczyta, zapozna się choć trochę z tematem i wróci. Przyszła po – z zegarkiem w ręku – dziewięciu minutach obkuta, wiedziała, że kibicowska wyprawa, akcja charytatywna. Rozmowa już na innym poziomie, profesjonalnie.
W Tczewie czekała na mnie koszulka Wisły, później trafiłem do Malborka. Koszulki Pomezanii – rarytas. Klub cienko przędzie, więc o nie ciężko. Dostałem taką z lat dziewięćdziesiątych, udało się wyprosić ją u jakiegoś starszego zawodnika. Pod Elblągiem zaliczyłem najniżej położony punkt Polski, depresję 2m i 10 cm. W Elblągu załatwili mi spanie w akademiku, a w pokoju tak wielkim, że zmieściłem tam rower. Posiedzieliśmy do późna, chłopaki opowiadali o latach 90tych, kiedy poprawności politycznej nie było i mogli bezkarnie… ganiać Cyganów po mieście. Później chłopak, który miał mnie poprowadzić, pobłądził we własnym mieście i do Iławy dojechałem z dużymi problemami. Było Święto Wniebowstąpienia, więc wszystkie sklepy pozamykane, a mi kończyło się jedzenie. Jeden z trudniejszych momentów drugiej wyprawy – byłem zmęczony, zrobiłem właśnie 120 km, do tego nie miałem co jeść. Odezwał się wtedy sam młody chłopak, czy czegoś nie potrzebuję. Jakby odgadł. Na stadionie Jezioraka koszulkę i szalik przekazał mi sparaliżowany kibic Iławy, fajnie pogadaliśmy o piłce i kibicowaniu. Jeziorak niestety nie ma się teraz za dobrze – spada właśnie do B klasy, choć kibice walczyli o odradzanie się klubu.
Później zaliczyłem derby Sokół Ostróda – ŁKS Łomża i jak na derbach Świętokrzyskiego, udało się zaliczyć oba sektory. Znowu ochroniarze nie chcieli mnie wpuścić. Mówię – facet, zobacz jaką mam koszulkę. Odry Opole. Co mi się tu może stać? Wtedy się obudzili i mnie wpuścili. Ale gdy przerwa się skończyła, smutni policjanci przyszli i mnie wyprowadzili z sektora. Gdy chłopaki to zobaczyli, zaczęli skandować moje imię na cały stadion. Dziwne, ale w sumie miłe.
Następnego dnia Olsztyn, cały w remontach. Jest tam mocna grupa kibicowska dziewczyn i z nimi spędziłem popołudnie. Zapomniałem ogarnąć sobie nocleg i ostateczne nie miałem gdzie spać. Działacz Stomilu sam zapytał, czy mam gdzie nocować. Zaproponował mi, żebym przespał się w pokoju sędziowskim na stadionie. Obrzydliwa, rozkładana kanapa, za krótka, połamana, wygięta, ale sam fakt, że się spało w takim miejscu dodawał klimatu. Co ciekawe, ochroniarz był ugodowy, wpuścił do pokoju sędziowskiego kibiców i kibicki, gadaliśmy do późna, a na stadionie wieczorem odpaliliśmy race. Dowiedziałem się też, że stadion Stomilu był budowanych przez zwykłych pracowników fabryki po godzinach pracy. Babcia koleżanki po robocie przychodziła pomagać.
Następnie jeden z najtrudniejszych etapów – z Olsztyna do Ełku. Fantastycznie widać na tej trasie co powiedziała kiedyś nasza elita: Polskę B srał pies. Dopóki były zjazdy na Warszawę, dopóty była dobra droga, ścieżki rowerowe. Skończyły się zjazdy na Warszawę, skończyła się dobra droga i dwupasmówka. Cztery razy podczas krótkiego przejazdu coś by mnie potrąciło.
Polski biegun zimna, Suwałki. Piękne miasto, mało kto wie jak wiele tu odnowionych zabytkowych kamienic. Spotkałem się na Wigrach z Filipem, który uszył flagę do wyprawy do Anglii. Zabrali mnie w teren, na niepozorną górkę. Okazało się, że to historyczne miejsce Jaćwingów, potomków Wikingów, plemienia, które wyginęło, ale potrafiło się postawić krzyżakom. Mieli swoje wzgórze, dookoła wykopali kilka jezior – kraina uchodząca kiedyś za niemal nie do zdobycia. Słynęli z odwagi: dziesięciu stawiało sie stu. Zwykła górka, ale chłopaki malowali słowem takie obrazy, że to wszystko budziło się do życia. Bardzo chciałem zobaczyć też Czarną Hańczę, ale niestety wyschła. To tam też poznałem kibica, który bardzo mi pomógł nagrywając piosenkę o wyprawie.
W Grajewie chłopaki zebrali 500 złotych dla dzieciaków i przekazali to w gotówce. Odwiedziłem też Białystok – zapamiętałem uśmiechnięty ratusz. Gościłem u kibica Jagi, gdzie zaliczyłem pierwszorzędne faux paus. To miasto wielokulturowe, więc zapytałem go czy mają kosę z prawosławnymi. Spojrzał na mnie jak na idiotę: przecież ty jesteś w domu prawosławnym. Potem się śmiał i wytłumaczył, że u nich jest taki tygiel, że nikt nie zwraca uwagi na takie różnice, wszyscy się lubią i szanują.
Następnego dnia miałem okazję odwiedzić Grabarkę, taką Jasną Górę dla prawosławnych. Znajduje się tam mnóstwo prawosławnych krzyży, każdy może wbić swój z intencją. Wszedłem też do cerkwi – kapłanka dała mi płótno do przewiązania, żeby zasłonić kolana – podczas nabożeństwa. Koledzy zapalili świeczki w intencji mojej wyprawy, żebym dotarł bezpiecznie do domu, a ja słuchałem niezwykłej mszy, śpiewów w jakby starosłowiańskim języku. Problem jest tylko jeden – ich nabożeństwa trwają nawet cztery godziny!
Potem odwiedziłem Mielnik, gdzie znajduje się kapitalnie położony stadion – tuż nad Bugiem, pod skarpą, na skarpie ruiny kościoła. Zobaczenie Bugu było dla mnie tym bardziej wyjątkowe, że w Opolu jest podział na miejscowych i hadziajów, jak określa się tych, którzy przyjechali zza Bugu. Mnie w szkole nazywali hadziajem. Przeprawiłem się przez Bug taką drewnianą kładkę. Jeden i drugi brzeg są połączone słupami metalowymi, pomiędzy nimi lina. Wchodzisz na kładkę, tam dwóch mężczyzn odpycha się przeciągając kładkę na drugą stronę. Bajeczny krajobraz: złociste pola, domki pomalowane w różnych kolorach, bezdroża, błękit nieba.
W Białej Podlaskiej chłopaki narzekali na to jak się dziś żyje. Dawniej, gdy Biała Podlaska była województwem, dobrze się żyło. Teraz to rejon zapomniany, biedny, gdzie ludzie przyjmują pracę za 4.50 za godzinę, żeby mieć jakąkolwiek. Miałem skończyć podróż na stadionie Hetmana Zamość, ale pojechałem do Przemyśla. Ciężko tam podjechać, bo to przygórze bieszczadzkie, z siedem litrów wody tego dnia wypiłem, ale o zmęczeniu zapominasz, bo widoki wszystko wynagradzają. Stadion Czuwaju też jest niesamowity. Jedyny chyba w Polsce budynek klubowy, który jest zabytkiem. Ma ze sto lat. Zbudowali go zakopiańscy górale. Aktualnie szatnie są w piwnicy, żeby piłkarze nie chodzili po tych deskach, a w budynku mieszczą się chorągwie.
Jak bardzo byłeś zmęczony po drugiej wyprawie?
Nie byłem zmęczony. Gdy wsiadłem do pociągu i zdałem sobie sprawę, że wyprawa się skończyła, było mi przykro. Chciałem jechać dalej. Tak się wkręciłem.
Wyprawa do Anglii też była tak wesoła?
Nie. Tutaj nikt na mnie nie czekał. Nie wiedziałem gdzie będę nocował, podczas gdy w Polsce mogłem jechać osiem godzin w słońcu pod górkę, ale wiedziałem, że jak dojadę, będzie wesoło, bo będą swoi ludzie. Trzecia wyprawa to pod tym względem pusty przejazd.
Inaczej się przygotowywałeś do wyprawy zagranicznej?
Przede wszystkim półtora miesiąca przed startem miałem wypadek. Potrącił mnie samochód, przeleciałem przez maskę. Skończyło się skręceniem szyjnego odcinka kręgosłupa, wstrząsem mózgu, stłuczeniem kości udowej. Wszystko zdarzyło się w czerwcu, a miałem ruszyć w połowie lipca.
Generalnie pewnie wszyscy mówili ci, żebyś został w domu.
Moja dziewczyna jest fizjoterapeutką. Mówiła, że jestem głupi, że jadę. Wszyscy bliscy mówili podobnie. Ale obiecałem hospicjum dziecięcemu, miałem sponsorów.
Nie sądzisz, że zrozumieliby?
Może tak, ale jeśli bierzesz za coś pieniądze, jeśli się do czegoś zobowiązałeś, to jest to kwestia odpowiedzialności. Byłbym faja, gdybym się poddał. I żeby była jasność: ja na tym NIE ZARABIAM. Może pomóc zapewnić bezpieczeństwo na trasie, wesprzeć sprzętowo. Na pewno później na trasie zabrakło treningów, tego miesiąca, kiedy kurowałem się po wypadku. Wyprawa najbardziej wymagająca, a ja najgorzej przygotowany.
Jak twoi bliscy zareagowali na to, że jednak jedziesz?
Moja dziewczyna popłakała się gdy wyjeżdżałem. Ciężko było nam też o kontakt przez miesiąc. W Polsce nie było z tym problemu, ciągle byliśmy na łączach, ale wtedy pracowała na nocki, ja jeździłem dniem. To też obniżało morale.
Bardzo tęskniłeś?
Przez pewien czas odsuwałem takie myśli, bo wiedziałem, że jeśli ich nie odepchnę, będzie źle. Ale w Anglii już myślałem tylko o powrocie. Tak to jest: cały rok czekam na wyprawę, a cały miesiąc wyprawy czekam na powrót do swojej kobiety.
Nie miałem załatwionych noclegów. Próbowałem, ale nie udawało się. Dojeżdżałem więc i kombinowałem. Pierwsza noc to czysty fart: ktoś wszedł na stronę kibicowskiej wyprawy i zafundował mi noc w hotelu nad jeziorem. Takie szczęście przydarzyło mi się jeszcze w dzień, w który zaatakowali mnie uchodźcy. Zgubiłem trasę do tego stopnia, że szedłem przez szutrówkę między polami – szosowym rowerem nie mogłem tędy jechać, poprzebijałbym dętki. Miałem świeżo co naciągnięte ścięgno Achillesa, czułem wielki ból. Gdy dotarłem do jakiejś mieściny, okazało się, że nie ma żadnego wolnego pokoju. Usiadłem na chodniku załamany. Kompletnie nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Podszedł do mnie jakiś Niemiec. Zapytał dlaczego jestem taki przybity. Powiedziałem, że nie ma w mieście żadnego miejsca noclegowego. Zaproponował pokój u siebie. Zapytałem, czy mogę wynająć, powiedział, że wynająć nie mogę, ale mogę mieć. Miał dzieci, rodzinę, a nie bał się obcego człowieka wziąć pod dach. Podobna sytuacja w Belgii u Moniki i Marcina. Znalazłem ich na grupie FB „Polacy w Belgii”. Kiedy wchodziłem do nich na kwadrat, Monika złapała za klamkę, spojrzała mi w oczy i spytała: ale nie jesteś mordercą? Teraz jak do mnie przyjechali, zrobiłem to samo, czyli złapałem za klamkę, spojrzałem jej w oczy i spytałem: ale nie jesteście mordercami? W Brugii potrzebny był mi taki mały azyl, mała Polska, oni mi go dali, było wspaniale. Fatalnie czułem się po ataku uchodźców. Od tamtego momentu morale poszybowało w dół. Jeśli widziałem grupę, od razu szykowałem się, że mogą mnie zaatakować. Miałem nóż w jedne ręce, a racę w drugiej.
Gdzie nastąpił atak?
Niedaleko Bielefeldu. Nawigacja pokierowała mnie w osiedle domków jednorodzinnych, nagle wybiegło ich trzech. Zaczęli mnie wytykać palcami, potem przyczepkę rowerową, typowo polski patent, nigdzie takiego nie ma. Wkrótce wybiegli kolejni, łącznie było ich na koniec siedmiu. Zaczęli na mnie biec. Widziałem, że nie chcą pogadać o moim patencie rowerowym. Darli się w swoim języku. Przerażające wrażenie, taka obcość. Niemcy pouciekali do domów, pobarykadowali się i patrzyli przez okna co się stanie. Odbezpieczyłem racę, rzuciłem w nich. W rękę wyjąłem nóż. Mogłem się nawet bić, ale miałem świadomość, że gdybym kogoś dźgnął, a nie daj Bóg ktoś po dźgnięciu by umarł, to napisaliby: polski rasista zabił Bogu ducha winnych uchodźców. Postanowiłem odjechać. W pierwszy obrót włożyłem tyle siły, że strzelił mi Achilles. Zatrzymałem się dopiero 15 km dalej, siadłem pod dębem, do którego był przybity krzyż. Tam się uspokoiłem, czułem, że nic mi nie grozi. Potem zadzwoniłem do dziewczyny, by to opisała na fb.
Średnio rozsądny pomysł.
Straszna głupota. Ona spanikowana. Niepotrzebne nerwy. Nie tego potrzebowałem. Mogłem wtedy zadzwonić do brata.
Jak wspominasz miasteczko-dżunglę pod Calais, przez które jechałeś?
Burdel. Potrafili wyrzucić płonącą kłodę przed samochodem, a potem go napaść. Na promie obok mnie facet miał rozcinaną naczepę, potem wyszło z niej dwudziestu uchodźców. Ludzie zarabiają na przewozach, bo próba przewiezienia to 1200 funtów. Panuje tam nieustanna panika. Gdy kontrolerzy sprawdzali naszą naczepę, wypadł mój kask. Kontroler mało ze strachu nie wskoczył do kanału. Czułem się tam niepewnie i bardzo cieszyłem się, że jadę ze sponsorem samochodem, bo rowerem chyba by mnie dał rady – za dużo agresywnych grupek, non stop zaczepiali. Tylko stadion w Calais nawet ładny. Śmialiśmy się, że gra tam drużyna Czarni Calais.
Jechałeś podczas największej fali uchodźców.
Antwerpia, drugie największe miasto Belgii. Wszędzie żołnierze pod bronią. Jeden z nich zobaczył u mnie biało-czerwoną flagę. Jedziesz z Polski? Tak. Złapał mnie za ramię i powiedział: niech cię Bóg błogosławi. Kazali mi przejechać tunelem pod rzeką. Miałem cały czas głupie myśli, że ktoś się wysadzi i rzeka mnie zaleje. Dotykała mnie psychoza strachu, nie wiem jak można tam żyć. Nie wielu białych widziałem w Antwerpii. Słyszałem, że jest tam gang motocyklowy, który stara się bronić miasta przez muzułmanami, których jest po prostu za dużo. Co to jest, że wychodzisz na miasto i widzisz wojsko? Niewiarygodne, do czego to doszło. W Stockport akurat wybuchło kasyno. Według mediów przyczyną był ulatniający się gaz. Gdy pytałem o co chodziło, mówili, że wysadzili to muzułmanie. Nie wiadomo której stronie wierzyć. Może i gaz, ale z drugiej strony – wcale bym się nie zdziwił, gdyby chodziło o nich. Smutne, że cywilizacja europejska tak się dała zagonić. Nie potrafili nas pobić mieczem, to pobiją demografią.
Mówiłeś o zerwanym Achillesie. Jak sobie poradziłeś z tą kontuzją?
Nie poradziłem. Jechałem z urazem. Czułem, jakbym między piętą a łydką miał rozciągniętą gumę od majtek. Czułem każde rozciągnięcie, każde zwinięcie. Nawet przez zęby szedł jakby taki prąd nieprzyjemny, obrzydliwe. Po dojechaniu do Southampton znajoma fizjoterapeutka dała mi ketanol, różne maście, suchy lód. Ale wcześniej, od Bielefeldu do Anglii? Nie robiłem z tą nogą nic.
Nie myślałeś, żeby wrócić?
Najgorszy kryzys miałem w Exeter, najbardziej na zachód wysuniętym punkcie wyprawy. Usiadłem na ławce i się popłakałem. Nie mogłem chodzić. Nie mogłem jeździć. Fizycznie i mentalnie byłem totalnie wyczerpany. Może nie miałem ochoty wrócić, ale zaszyć się gdzieś na tydzień, zobaczyć, czy noga odpocznie.
Przeliczyłeś się jeśli chodzi o wyprawę.
Wiedziałem, że będzie ciężko, ale przecież nie mogłem założyć, że przed wyprawą potraci mnie samochód, że strzeli mi Achilles, że zaatakują mnie uchodźcy. Nie spodziewałem się, że w Niemczech nie ma małych sklepików, tylko same supermarkety. Pod takimi Lidlami bałem się zostawić rower, bo ktoś mógłby go ukraść lubź chociaż przyczepkę. Przez to momentami jechałem głodny. Raz skończyła mi się woda. Przede mną wielka góra, ja z urazem. Zadzwoniłem do dziewczyny, żeby powiedziała mi coś, co mnie zmotywuje. Zapytała czy kiedyś wjeżdżałem jedną nogą na górę św. Anny, naszą opolską Częstochowę. No i tak zrobiłem – bez wody, na głodzie, ale jedną nogą podjechałem pod tę górę. Na niej znalazła się stacja benzynowa, gdzie mogłem się umyć, napić wody, zjeść coś. Inne zaskoczeni nieprzyjemne: Anglia jest brudna. Tam jest powiedzenie: rzuć coś na ziemię, daj pracę komuś innemu. Wszędzie śmieci na drodze. Przy drogach chaszcze puszczone w samopas, które zarastają ścieżki rowerowe. Ten syf i brud też mnie przeraził.
Choć bardziej nieprzyjemne w Anglii było to, jak mnie „przywitali” w Southampton. Nie chcieli mnie wpuścić, choć byłem dogadany, że mam tam odebrać koszulkę. Ochroniarze mówili, że nie mogą, bo jest zagrożenie terrorystyczne. Mówię im, że przyjechałem z Polski, taki kawał drogi. Wreszcie czarnoskóry ochroniarz powiedział: dobra Polaczku, wypierdalaj. Wtedy się zagotowałem i powiedziałem: żaden biały się jeszcze nie wysadził. Kolega mnie złapał za karczycho i odciągnął, bo za to w Anglii jest paragraf. Mnie to zabolało, jadę tyle km, gość nie wie co przeżyłem na trasie, nie zna mnie, a będzie mi ubliżał.
Ale udało ci się zebrać koszulki od Polaków: Bartka Białkowskiego, Marcina Wasilewskiego, Ariela Borysiuka.
Bartek Białkowski – super facet. Taki normalny. Umawialiśmy się pod stadionem. Jak cię poznam – pyta. Będę jedyny z rowerem. Okazało się, że pod stadionem akurat zorganizowano piknik rowerowy i rowerów były setki. Jakoś udało nam się złapać. Na stadion nie mogliśmy wejść, ale kolega, kibic Odry, otworzył bramkę… ręcznie. Bartek się za głowę złapał, ale weszliśmy, żeby zrobić kilka fotek.
Z Wasylem byłem umówiony o dziesiątej. Straszny cyrk, żeby wejść na obiekt. Cieć od razu napastliwy. Co wy tu robicie? Czego chcecie? Powiedziałem, że jestem umówiony z Wasylem. Weszliśmy, obejrzeliśmy trening. Niesamowity poziom, tego nawet nie zawsze tak widać na meczach. To co wyprawiał Schmeichel – w życiu nie widziałem. Potem przyszedł cieć i nas przegonił, że nie można oglądać treningu. Marcin wyszedł jakiś wściekły, coś się musiało stać. Prawie nas minął. Dał koszulkę bez podpisu, co mnie zawiodło, bo podpis przecież kluczowy. Dobra, załatw długopis – rzucił. Poleciałem do ciecia. Nie chciał dać. To sam wyjąłem mu z koszuli, na co zaczął sie drzeć, ale ja już byłem u Marcina. Podpisał, przeprosił i pojechał z piskiem opon.
Ariel też zachował się bardzo fajnie, a jeszcze podejrzewam, że sam wpłacił pieniądze. Napisałem do niego, że brakuje 2000 zł by zrealizować cel wyprawy i czy nie mógłby napisać na swoim profilu FB o zrzutce. Ariel napisał, że sam wpłaci te pieniądze. Z Jurkiem Dudkiem było tak, że o 13:34 udostępnił post na stronie, a o 13:37 pojawiła się wpłata na 2700 zł. Tu też myślę, że Jerzy wpłacił, bo nagle pojawiły się prawie trzy tysiące.
Jak się czułeś ostatniego dnia?
Tym razem byłem mega szczęśliwy, że się już zakończyła. Czułem się fatalnie, wyglądałem fatalnie, chodziłem o kulach.
Jak długo zamierzasz jeździć na wyprawy?
Nie wiem. Nie lubię jeździć rowerem do celu, to jest paradoks. Mnie to nudzi, nawet do szału doprowadza. Teraz, przed wyprawą, zwolniłem się z pracy, żeby skupić się tylko na wyprawie. W przyszłym roku myślę, że odbędzie się moja ostatnia wyprawa, bo kto mi da miesiąc wolnego? Czas się ustatkować.
***
Dziś rusza czwarta wyprawa Roberta, o której będziemy pisać na bieżąco w blogu. Ma dwa cele i dwa etapy:
Spływ kajakowy Odrą. Celem jest zebranie pieniędzy na leczenie chorego na raka „Kwacha”.
„Mój przyjaciel, Krzysztof ma 34 lata, trzech fantastyczych synów i kochającą żonę. Niedawno dowiedział się, że zachorował na raka układu chłonnego. Lekarze dają mu dwa lata życia…
Zbiórka powstała po to, by powstrzymać chorę i dać Kwachowi szansę na nowe, normalne życie!
Kwachu, jesteśmy z Tobą! „
Druga wyprawa – celem Węgry. Środki zebrane pomogą w wymianie gałki ocznej małego dziecka – Amelce.
„Zbierać będziemy środki na nowe oko, które jest jej tak bardzo potrzebne.
Potrzebuje implantu samorozprężalnego, który utrzyma prawidłowe ciśnienie w główce dziecka i ocali ją przed skutkami odkształceń czaszki. Dziewczynka wciąż rośnie, dlatego założenie implantu jest rozwiązaniem tymczasowym. Taki implant będzie trzeba wymieniać kilkakrotnie, aż nasza dzielna dziewczynka doczeka momentu założenia protezy oczka. Koszty takich zabiegów są bardzo wysokie, a NFZ nie refunduje ich wcale”
Rozmawiał Leszek Milewski
PS: WAŻNE – Robertowi w przededniu wyprawy wycofał się sponsor. Jeśli jest ktoś, kto chciałby go wesprzeć, prośba o kontakt – do mnie lub do autora. Linki poniżej. Z wyprawy będziemy nadawać regularnego bloga.