Reklama

Sypanie pieniędzmi z balkonu, rwanie koszul, rzucanie cegłówkami. Rumunia oczami Polaków

redakcja

Autor:redakcja

10 czerwca 2017, 11:27 • 11 min czytania 5 komentarzy

Mówi się o Rumunii, że to nie kraj. To stan umysłu. Wielokrotnie zresztą na łamach Weszło mogliście się przekonać, że jeżeli w świecie piłki – i nie tylko – dzieje się coś kompletnie pokopanego, to z dużym prawdopodobieństwem trafienia można strzelać, że zdarzyło się to właśnie tam. A to córka burmistrza zapragnęła wesela na stadionie, w związku z czym przekładano spotkanie, a to ktoś postanowił postawić płot w poprzek boiska treningowego jednego z ekstraklasowych klubów, a to znowu zespół z 24 punktami ujemnymi ostatecznie zdobywa klasyfikację do pucharów wskutek decyzji sądu arbitrażowego.

Sypanie pieniędzmi z balkonu, rwanie koszul, rzucanie cegłówkami. Rumunia oczami Polaków

Liga rumuńska pamięta też wielu Polaków, którzy w ostatnich latach biegali po jej boiskach, a z nami dzielili się wspomnieniami z tamtego okresu. Ze złotych lat futbolu w Bukareszcie, jak Paweł Golański, ale i z bankrutującego Dinama jak Kamil Biliński czy targanej problemami drużyny, w której nie tyle były zaległości, co po prostu nie płacono zawodnikom. A która jednak rok później zdołała… awansować do europejskich pucharów.

Ta ostatnia sytuacja stała się częściowo udziałem Huberta Wołąkiewicza, który w Astrze Giugriu był przez pół roku. Z zaznaczeniem był, bo jego kariera na Rumuńskich boiskach, ze względu także na złapaną tam kontuzję, zamknęła się w 23 minutach.

– Zagrałem jeden mecz, ale na boisku czuło się, że nie ma grama przesady w tym, co ludzie mówią. Że mecze są ustawiane, kupowane, sędziowie przekupni. Dostałem dwie żółte kartki za jeden faul, bo przy drugiej gość się przewrócił po prostu koło mnie, a sędzia podszedł, uśmiechnął się i dał mi czerwoną. Po meczu okazało się, że arbiter, który sędziował wtedy nam, w pucharze wcześniej z kolei wykartkował naszych przeciwników – wspomina obrońca Pasów.

Zarzuty korupcyjne to zresztą jedne z najczęściej wymienianych w kontekście właścicieli klubów, ale też trenerów czy nawet piłkarzy. Wieloletni prezes klubu Wołąkiewicza, Ioan Niculae, nie był wyjątkiem.

Reklama

Jest nie za wesoło, jeśli chodzi o zarządzanie. Prezesi, właściciele idą do więzienia, wychodzą, nie wiadomo tak naprawdę czasami, kto klubem rządzi i do kogo się zwrócić, jak ma się jakąś sprawę. Jak wyjeżdżałem z Astry, dowiedziałem się, że zamknęli prezydenta klubu, który był tam od prawie dwudziestu lat, za jakieś przekręty, machlojki. Później, jak już mnie nie było, wyszedł. Jak to w Rumunii – ludzie się zmieniają, sytuacja się nie zmienia.

Jeśli jednak chodzi o najważniejsze osoby w klubach, najbardziej charyzmatyczne postaci – i to usłyszycie od każdego, kto choć przez chwilę biegał po rumuńskich boiskach – to oczywiście Gigi Becali związany ze Steauą, a także Adrian Poroboiu z Vaslui, o którym w wywiadzie na naszych łamach opowiadał Piotr Celeban.

– Graliśmy eliminacje Ligi Europy z Interem Mediolan, u siebie przegraliśmy 2:0, pojechaliśmy na wyjazd, Inter grał w dziesięciu po czerwonej kartce dla ich bramkarza. Prowadziliśmy 2:1, dziewięćdziesiąta minuta, mieliśmy tam wcześniej jakieś sytuacje, wystarczyłaby jedna bramka, żeby awansować. Ale w końcówce jeden z naszych zawodników stracił piłkę na swojej połówce, poszli z kontrą i skończyło się 2:2. Wtedy Poroboiu wpadł w taki szał, jakiego nigdy nie widziałem. Powiedział, że ten zawodnik już nie będzie u niego grał, bo co z tego, że byśmy odpadli, ale wygralibyśmy na Interze, byłoby się czym chwalić. To był przecież Inter, z którym nie tak dawno Mourinho zdobył Ligę Mistrzów. A tu 2:2. Ten piłkarz nie zagrał potem przez dziewięć kolejnych spotkań. Mało tego, w ogóle nie było go w meczowej kadrze. Poroboiu wymagał cały czas biegania, grania pressingiem, z tego był rozliczany każdy kolejny trener.

O ile Poroboiu był po prostu człowiekiem stawiającym bardzo wysokie wymagania, a przy tym niezwykle krewkim, o tyle w temacie Becalego narosło tyle miejskich legend, że pewnie on sam jest się w stanie w nich pogubić. Kilka z nich opowiedział nam Paweł Golański, który z Gigim miał dość intensywny kontakt przez trzy lata gry na rumuńskich boiskach.

– Niedziela, godzina 12:00, Becali stawał na balkonie swojego pałacu w centrum Bukaresztu. Przed pałacem stał wielki, pozłacany krzyż, zbierało się przy nim sporo osób, wcale nie po to, by się pod tym krzyżem pomodlić, a… nieco wzbogacić. Bo Becali wychodził do nich i rzucał im pieniądze z tego swojego balkonu – wspomina. – Była też taka głośna sprawa wioski cygańskiej w centrum Bukaresztu. Dziwnie usytuowana, bo niedaleko od jego pałacu. W tej wiosce zaczęły się ogromne zamieszki, strajki, bo miasto wyłączyło ludziom prąd. Nie płacili, to im wyłączyli. Gigi Becali wsiadł w swojego maybacha, pojechał do nich, stanął na dachu samochodu i zaczął rozmawiać z tymi ludźmi. Jakie są zaległości, zapewniał, że on je ureguluje, żeby nie było tam żadnych zamieszek zagrażających jego rezydencji. Miał gest, trzeba to przyznać.

Nie wszyscy jednak wspominają Becalego z uśmiechem, bo o tym, jak daleko posunięta może być jego złość, przekonał się Rafał Grzelak. Który w Steaule wielkiej kariery nie zrobił między innymi przez… swoją fryzurę.

Reklama

– Jak przegraliśmy 0:1 w meczu derbowym z Dinamem Bukareszt, cała zła otoczka tego meczu rozpoczęła się od wypowiedzi Becalego, że koszulki z numerem 10 nie może zakładać zawodnik, który nie ma włosów. Niby z poczuciem humoru, ale ogromna szpila – wspomina Golański.

Również sam „Golo” nie miał z Becalim najłatwiejszego życia. Przynajmniej na początku swojej kariery w barwach Steauy.

– Po tym, jak podpisałem kontrakt, rozgrywaliśmy pierwszy mecz u siebie i prezes powiedział, że nie sądzi, że sprowadzając zawodnika za milion euro, on będzie tego pokroju. Becali liczył na kogoś pokroju Roberto Carlosa. Jak to przeczytałem w gazecie, ktoś mi przetłumaczył, sam nie wierzyłem swoim oczom. Ale to się po jakimś czasie zmieniło na tyle, że po jakimś meczu Becali powiedział, że Golański nie jest na sprzedaż za żadne pieniądze.

GIGI BECALI - JUDECATORIA SECTORULUI 1

Gigi Becali wyprowadzany przez policję, odcinek 2145

Krewcy właściciele to jedno, ale gorący temperament daje też o sobie znać, gdy mowa o trenerach. Jeden szczególnie dobrze wyrył się w pamięci Kamila Bilińskiego, zawodnika Dinama Bukareszt w latach 2014-15.

– Trener Stoican był mocną, charakterną postacią, coś a’la Michał Probierz. Impulsywny, zawsze zespół musiał funkcjonować dokładnie tak, jak on chciał. Zdarzały mu się sytuacje w szatni, gdy czymś rzucał, kopał. A potem, jak już emocje zeszły, potrafił podejść do zawodnika, objąć, zapytać czy wszystko jest okej. W jednym z meczów była taka sytuacja, że prowadziliśmy 1:0, a wypuściliśmy to, w końcówce straciliśmy jeszcze gola na 2:1. Wtedy trener Stoican chodził, krzyczał, kopał butelki, rozerwał koszulę na sobie ze złości, guziki poleciały po ziemi. Nikt nie chciał mu wtedy wejść w drogę, bo mogłoby się to skończyć bardzo źle.

Nie wszyscy jednak byli tak mocnymi osobowościami. Niektórzy wręcz dawali sobą sterować z tylnego siedzenia. Tak było w Steaule.

– Najbardziej charakterny okazał się Hagi, który nie akceptował podejścia Becalego, często mówił o tym na forum i nie bał się otwartej konfrontacji. Ale pozostali zwykle podporządkowywali się dość łatwo woli prezesa. Jak był okres słabszych wyników, to żeby się nie narażać prezesowi, słuchali nawet jego wskazówek co do składu.

Trenerzy podporządkowywali się woli właściciela, ale zdarzało się i tak, że to właściciele wsłuchiwali się najmocniej w głos i sugestie kibiców.

– Byłem w dobrej formie, strzelałem całkiem sporo bramek. Wreszcie w jednym meczu miałem strzał w poprzeczkę, jeden blisko, obok słupka. Na pewno nie byłem tak słaby, żeby mnie w trzydziestej minucie zdejmować. Ale trener Stoican podjął taką decyzję, na co kilka tysięcy ludzi na stadionie wstało i zaczęło mi bić brawo, a jednocześnie od tamtej pory zaczęli wyzywać trenera i skandować o jego dymisję. W następnym meczu już nas nie prowadził – wspomina Kamil Biliński.

Że kibice potrafią przywalić – i to dosłownie – przekonał się też Paweł Golański, któremu zdarzyło się naprawdę solidnie oberwać.

– Jadąc na jeden z meczów wyjazdowych, jakiś kibic – chociaż tchórz to lepsze stwierdzenie – rzucił w nasz autokar cegłówką, która trafiła mnie w głowę. Skończyło się na szczęście tylko na kilku szwach i dwóch dniach w szpitalu, ale mogło być różnie, bo to było blisko skroni. Po rykoszecie, bo jeszcze po drodze nasz rzecznik prasowy dostał w ramię – wspomina. O tym, że zdarzają się wśród sympatyków futbolu w Rumunii jednostki agresywne i, co tu dużo mówić, nie obdarzone najwyższym IQ, przekonał się zresztą choćby Robert Lewandowski, gdy petarda rzucona blisko napastnika kadry ogłuszyła go na dobrych kilka minut.

1478900274_524227_1478901476_noticia_normal

Nie można jednak odmówić fanom jednego – bardzo poważnego podejścia do swojego zadania na stadionie. Czyli, krótko mówiąc, uprzykrzenia życia rywalom i sprawienia, by ich pupile poczuli się naprawdę wyjątkowi. Przykładem naprawdę dużej pomysłowości w tworzeniu opraw i różnorakich akcji kibicowskich byli kibice Dinama.

– Dla nich piłka nożna to religia, są bardzo żywiołowi, do dzisiaj mam na swoim Facebooku wiele informacji od fanów Dinama. Zresztą pewnie kojarzysz kartoniadę na stadionie Steauy. W meczach derbowych czy z lepszymi zespołami, kiedy graliśmy na Narodowym, też zawsze się coś fajnego działo, zawsze te oprawy były na wysokim poziomie. Było wielkie show na trybunach.

O to, by ci zawsze mieli pożywkę, nie tylko zaraz po spotkaniach, ale też w sezonie ogórkowym, dbają z kolei dziennikarze. Hubert Wołąkiewicz – choć w Rumunii był zaledwie przez pół roku – zdążył się o tym przekonać, gdy redaktorzy jednego z portali wyliczali mu, ile kosztowała Astrę każda z jego dwudziestu trzech minut na boisku.

– Chłopaki mówili w szatni, że rumuńscy dziennikarze potrafią opisać ciebie, nawet zrobić z tobą wywiad, mimo że… z tobą wcale nie rozmawiali. To, ile dostałem za każdą minutę też wyssali z palca, bo nie dostałem nawet złotówki. W Astrze nie płacili mi od początku, siedem czy osiem osób, które przyszły wtedy kiedy ja, też rozwiązało kontrakty po pół roku, bo oni też nie dostawali swoich wypłat – wspomina. – Wydawało się, że klub cienko przędzie finansowo. A zaraz widzę, że awansują do pucharów i grają w fazie grupowej, więc to pokazuje, jak tam się wszystko szybko zmienia. Rumuni są do takiej niestabilności jakkolwiek przyzwyczajeni, ale dla obcokrajowca, który przez jakiś czas nie dostaje wypłaty, to jest skomplikowana sytuacja.

„To skomplikowane”. Gdyby kluby swój status finansowy opisywały statusem z Facebooka, większość musiałaby wybrać właśnie to określenie. Problemy nie omijają nikogo – ani stosunkowo młodych zespołów, którym udała się jedna ułańska szarża na tytuł mistrzowski i Ligę Mistrzów, ani tych w miarę stabilnych od lat z wielką historią za sobą, jak Steaua czy Dinamo.

– Kiedyś były inne czasy w piłce rumuńskiej. Była silna liga, pamiętam sezony, gdzie dwie drużyny grały w Champions League, a trzy-cztery w fazie grupowej Ligi Europy. Bodaj dwa sezony z rzędu tak było. Inne pieniądze inwestowano w kluby, były wypłacalne. I potem przyszedł kryzys, który do dziś jest odczuwalny. Jeśli chodzi o sprawy organizacyjne, finansowe, na dziś Polska jest znacznie z przodu względem Rumunii. W Mures brakowało sprzętu – koszulek, bluz. Czasami na trening nie wychodziliśmy wszyscy tak samo – jeden w bluzie granatowej, inny w niebieskiej, jeszcze inny w szarej. Takich rzeczy brakowało. Odżywki starano się na bieżąco uzupełniać, ale odbijało się to na nas, bo nam nie płacili. Okres, kiedy tam byłem, dostałem jedną pensję na sześć miesięcy. Koledzy, którzy tam zostali przez kolejne pół roku dostali dwie pensje. To jest smutne, dostać trzy pensje przez rok grania w klubie – mówi nam Golański.

W całej Rumunii są może dwa przyzwoite stadiony. Reszta to stare obiekty, taki Ruch Chorzów, jeszcze czasami z bieżnią, bez żadnych zabezpieczeń. Taka dzikość. Poziom piłkarski jest na dobrym poziomie, ale jeżeli chodzi o resztę, to jest bardzo słabo – dodaje Wołąkiewicz.

fjuxmdP

Stadion nie tak dawnego uczestnika Ligi Mistrzów, Unirei Urziceni

– Co chwilę jakiś klub w Rumunii wpada w stan likwidacji. Prezes naszego klubu stwierdził w pewnym momencie, że żeby odbudować funkcjonowanie tego zespołu, żaden zawodnik nie może mieć kontraktu powyżej pewnego minimum. W związku z czym sporo graczy, w tym ja, musiało odejść mimo ważnych kontraktów. U mnie nie było jakichś takich mocnych, kilkumiesięcznych obsuw, ale był czas, że spóźnienia sięgały około dwóch miesięcy – dopowiada Biliński.

Gdy sprawy zmieniały się na coraz gorsze i gorsze, sporo zawodników decydowało się uciec z Rumunii. Sporo zawodników zagranicznych, bowiem ci krajowi mają duży problem, by zostać przedterminowo zwolnionymi z kontraktów. Nawet jeśli klub nie płaci im od bardzo długiego czasu.

Trochę inaczej traktuje się Rumunów, a inaczej obcokrajowców. Bat ze strony FIFA i możliwość rozwiązania kontraktu nagle przez zagranicznych zawodników jest cały czas nad klubami, które muszą dbać, by taki piłkarz nie odszedł z klubu. Natomiast Rumuni są gorzej traktowani, mogą być, brzydko mówiąc, pomiatani, bo takie sprawy w ich przypadku najpierw idą przez krajową federację. Która z kolei zwykle staje po stronie klubów, przez co robią się jeszcze większe problemy – tłumaczy Biliński.

W takich właśnie realiach dziś funkcjonuje liga naszych rywali do awansu na mistrzostwa świata w Rosji. I o ile wciąż często-gęsto słychać o problemach krajowej kopanej, to umówmy się – do rumuńskiej dzikości szczęśliwie bardzo, ale to bardzo nam daleko.

SZYMON PODSTUFKA

Najnowsze

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

5 komentarzy

Loading...