Nie lubi sportów drużynowych i nie jest fanem przygotowywania się pod konkretnych rywali. Walka nie robi na nim wrażenia, bo bije się od zawsze, nawet w snach. Jego ulubiona liczba to 65 tysięcy. Dokładnie tyle par oczu śledzić będzie w sobotę z wysokości trybun Stadionu Narodowego każdy ruch Marcina Wrzoska. Historia „Polskiego Zombie” to klasyczne from zero to hero. W Anglii na takich jak 29-letni wojownik mówi się people champ. Od pracy na wózku widłowym na Wyspach po walkę roku i mistrzowski pas KSW. Na KSW 39 będzie go bronił. On – zwykły chłopak z blokowiska, który nie przestraszył się ryzyka.
„Zobaczę tylko, czy to nie jakiś gejowski portal” – rzuciłeś, gdy umawialiśmy się na wywiad.
Bo wiesz, Weszło to może się różnie kojarzyć. (śmiech)
Obejrzałeś nasze logo?
Para uprawiająca seks?
Tak, facet żłopie w trakcie piwo. Co myślisz?
Że jesteście normalni. (śmiech)
Jesteś homofobem?
Absolutnie nie.
Gejem pewnie też nie, widziałem twoją narzeczoną. Anita jest wicemistrzynią Europy i dwukrotną mistrzynią Wielkiej Brytanii w bikini fitness. Co powiesz tym, którzy twierdzą, że kaloryfer na brzuchu kobiety nie jest sexy?
Że mnie się podoba, a o gustach się nie dyskutuje. Większość ludzi, którzy tak gadają, nie miałoby jakichkolwiek szans u takiej dziewczyny. Nie dziwne, że nie lubią kaloryfera. Ja doceniam ciężką pracę, chociaż nie jestem fanem przesadnej muskulatury u kobiet. Moja dziewczyna ma fajne, wysportowane ciało. Jej przygotowania, zwłaszcza proces zrzucania wagi, przypomina to, co przeżywają zawodnicy MMA. Wie z czym je się profesjonalny sport.
Słyszałem, że też chce startować w MMA.
Tak, trenuje od ponad roku. Na razie boks, kickboxing, trochę zapasów, w wolnym czasie jiu jitsu. Robi to nawet podczas przygotowań do zawodów. Wtedy bardziej w formie cardio.
Pozwolisz jej wejść do klatki?
Pod warunkiem, że pojawię się w jej narożniku i w razie czego będę mógł ją uratować. (śmiech) Pewnie tak bym wolał, ale to jej wybór. Wiem, że jest na tyle ambitnym sportowcem, że skoro coś zaczyna, to nie po to, żeby to po prostu robić. Na pewno będzie chciała kiedyś się spróbować. Nie będę jej powstrzymywał, jest dorosła.
Gdzie się poznaliście?
W Bydgoszczy, stamtąd pochodzimy. Pięć lat mieszkaliśmy razem w Wielkiej Brytanii, wyjechaliśmy tam za chlebem. Teraz od półtora roku jesteśmy w Łodzi.
W mieście, gdzie popełnianych jest najwięcej samobójstw.
Serio? Stawiałbym bardziej, nie wiem, może na Katowice. No cóż, Łódź jest dość ponurym miastem, ale ma swój urok. Co mi się w niej podoba? Mój klub, Piotrkowska. Tak, jest urodziwym miejscem. No i w Łodzi żyją bardzo interesujący ludzie.
Np. świadek koronny „Masa”.
Między innymi.
Słyszałem, że nawet jak biega na bieżni, to w kominiarce. Chodzi tak do Jatomi Fitness. (śmiech) Co jest raczej głupie, bo przecież więcej osób przyciągnie widok gościa w kominiarce niż zwykłego karka, których na siłowni jest pełno.
Wspomniałeś, że wyjechałeś na Wyspy za chlebem.
Miałem drobne problemy finansowe. Nie pochodzę z bananowej rodziny. Moja dziewczyna nie miała jeszcze skończonych osiemnastu lat, kiedy wyprowadziliśmy się na swoje. A wiadomo, jak to jest w Polsce – ciężko jest związać koniec z końcem. Tak było też w naszym przypadku.
Pracowałeś przy obsłudze wózka widłowego.
Generalnie nie mogłem narzekać na tamtą pracę, wynagrodzenie. Tyle że ciężko było połączyć z nią treningi. Zacząłem startować w MMA amatorsko przed wyjazdem. Stało się to moją pasją i nie widziałem innego rozwiązania niż kontynuowanie tej przygody. Czułem, że to po prostu jest coś, co kocham robić.
Po wywalczeniu mistrzowskiego pasa, ubrałeś w niego narzeczoną. Wcześniej wykrzyczałeś, że gdyby nie ona, dawno skończyłbyś karierę.
Chciałem. Szczerze mówiąc, było parę takich momentów. Powtarzałem, że do niczego nie dojdę, „jeżeli ta walka nie pójdzie dobrze, to chyba z tym skończę”. Ona zawsze mówiła, że będę mistrzem.
Skąd brał się u ciebie ten brak wiary?
Nie widziałem sensu robienia tego na pół gwizdka. Przygotowywałem się do walk jak amator, a walczyłem z profesjonalistami. Oni trenowali dwa razy dziennie, ja raz. Pracowałem w końcu w pełnym wymiarze godzin.
„Czułem się jak Syzyf, który wtacza na górę swój głaz”.
Lepiej bym tego nie ujął. MMA to sport na tyle wymagający, na tyle wyniszczający, że regeneracja jest tu jednym z najważniejszych elementów. A ja wracałem do domu o 23, kładłem się koło 1, a o 5 musiałem wstawać. Do pracy dojeżdżałem rowerem. Budzisz się i pierwsze co robisz – pedałujesz.
Z roweru przesiadałeś się na wózek widłowy.
To nie było tylko stricte jeżdżenie na wózku. Tam wszystko trzeba było robić. Coś przenieść, poprzestawiać.
Po pracy godzina drzemki i na trening. I tak w kółko, codziennie. Rozpadałem się, po prostu. No ale musiałem zarobić na rachunki. Wiadomo, że na tym najniższym poziomie zawodnicy dostają za walki psie pieniądze.
Często mniej niż wydali na przygotowania.
Dużo mniej, nie idzie się utrzymać. Pierwszy pojedynek stoczyłem akurat w Polsce, dostałem 4 tys. W Anglii? 300 funtów.
Doszedłem do takiego momentu w mojej karierze, że musiałem podjąć decyzję. Albo rzucam sport i zostaję szarym szeregowym, albo rzucam życie normalnego człowieka i zostaję profesjonalnym sportowcem.
Zostawiłeś robotę.
I nie żałuję, od tego czasu jestem zupełnie innym zawodnikiem. Nie ma sensu oglądać moich starych pojedynków.
Uważasz, że urodziłeś się po to, żeby się bić.
Od zawsze to lubiłem, już nawet jako dziecko nie unikałem konfrontacji. Brat był taki sam. Rodzice chcieli nas utemperować i w ten sposób mając 10 lat trafiłem na judo. Pochodziłem z rok. Pod koniec gimnazjum sport do mnie wrócił. Związana z tym była dość ciekawa historia.
Opowiedz.
Jak to nastolatkowie, przesiadywaliśmy na klatkach i rozrabialiśmy. Stoi dziesięciu gówniarzy z bloku i nagle schodzi taki wielki dryblas, jak się potem okazało – mój sąsiad. Nagle wyciąga z torby jakąś kartkę, daje nam. To było ogłoszenie o zajęciach K1 i muay thai. Oglądamy, a sąsiad mówi: „zamiast tutaj stać i jarać to gówno, przyjdźcie na trening”. Wtedy film „Kickbokser” był wciąż bardzo modny, stawiliśmy się wszyscy. Po miesiącu zostałem tylko ja.
Twoje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to właśnie bójka?
Nie pamiętam. Nie mam za wiele tych wczesnych wspomnień, może to od uderzania w głowę? (śmiech) Ale pamiętam, że rodzice wiele razy musieli przychodzić do szkoły się tłumaczyć. W szóstej klasie podstawówki skierowali mnie na badania psychiatryczne. Podejrzewali, że mam ADHD.
Nie ma się czego wstydzić. Michael Phelps miał stwierdzone.
U mnie okazało się, że jestem całkowicie zdrowy, choć lekko nadpobudliwy.
Również szukający szczęścia w Anglii Tymoteusz Świątek po porażce z Victorem Marinho powiedział: „Jestem facetem i potrzebuję od czasu do czasu przyjebać komuś w łeb”.
To raczej nie jest osoba, do której chciałbym się w jakikolwiek sposób porównywać. Ale to prawda, u mężczyzn taka potrzeba występuje dość często.
Świątka nazywano „Nieśmiertelnym”. Twój pseudonim „Polski Zombie” też nie wziął się znikąd.
Wymyślił go mój dawny menadżer, po walce w Szkocji. Została okrzyknięta tam walką roku, była dość dramatyczna. Zakończyłem karierę chłopaka, właściwie faceta – był ode mnie starszy. Nigdy więcej już nie zawalczył.
Adam Stevenson.
Wszystko zakończyło się decyzją, ale pojedynek powinien być przerwany w pierwszej rundzie. W pewnym momencie zadałem mu kopnięcie z pleców, tzw. upkicka. Przeciąłem mu stopą górną wargę. Rozdzieliła się na pół, była zupełnie luźna. Zaczął sikać krwią, byliśmy nią cali umazani. Ktoś walnął nam zdjęcie i napisał, że wyglądamy jak zombie.
Przebyłeś odwrotną drogę niż twoja klubowa koleżanka Karolina Kowalkiewicz, do największej polskiej organizacji trafiłeś prosto z UFC. Zadebiutowałeś u Dany White’a po serii świetnych występów w reality show „The Ultimate Fighter”, gdzie dotarłeś do półfinału.
Kiedy dowiedziałem się o castingu do TUF, miałem ofertę walki na FEN-ie. Zastanawiałem się długo, co wybrać, aż w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że opłaci się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. „Jeżeli uda mi się wygrać w Polsce, polecę do Stanów podbudowany zwycięstwem z mocnym, niebezpiecznym przeciwnikiem”.
Walczyłeś z Robertem Rajewskim Jr., członkiem polskiego odpowiednika rodziny Gracie.
Walka się odbyła, udało się wygrać. Poszliśmy na after party i wprost z niego ruszyłem na lotnisko. Można powiedzieć, że jeszcze lekko zawiany. (śmiech)
A na miejscu nielimitowany alkohol…
Przede wszystkim 400 osób, z których każdy chciał się dostać do programu. Z tego grona wyłoniono dwudziestu zawodników z Ameryki i dwudziestu z Europy. Każdy stoczył walkę eliminacyjną, których zwycięzcy wchodzili do domu.
Walczyłeś z ludźmi z wyższej kategorii.
Biłem się wcześniej i w 70 kilo. Moje pierwsze dwie zawodowe walki to była kategoria lekka. Zauważyłem jednak, że jestem o wiele za małym zawodnikiem, jak na tę wagę. Niemniej akurat w „The Ultimate Fighter” wyższy limit był mi na rękę, nie musiałem za dużo zrzucać.
Widziałem, jak niektórzy się katowali. Był taki gość z Hiszpanii. Chłopak ważył na co dzień ponad 80 kg. Jak on się męczył, katował, żeby zbić tę wagę. Nigdy wcześniej nie widziałem takich scen…
Na przykład?
Odwadniał się, mdlał. Przez cały pobyt pił wodę destylowaną. To bardzo niezdrowe, wypłukujesz wszystkie minerały. Łazienka, w której robił wagę wyglądała jak miejsce zbrodni. Wszystkie odpływy, okna były obklejone taśmą. Żeby nie dochodziło żadne powietrze, żeby było jak najgoręcej. On tam siedział z zatyczkami do uszu. Miał powyginane kończyny, skurcze.
Wygrał?
Przegrał. Dziękował za to Bogu. Powiedział, że więcej by czegoś takiego nie przeszedł.
Amerykanie w programie postawili na wyczerpujące przygotowania, ciągle chodzili na odnowę. Wy skupiliście na utrzymaniu świeżości, nie zajeżdżaliście się, co przyniosło zresztą efekt. Sportowo lepsza była Europa, a kto wygrał alkoholowe starcie?
Można powiedzieć, że prym wiodłem tam ja i Artem Lobov. (śmiech)
Lobov pochodzi z Rosji.
Dokładnie.
Oczywiście najbardziej dawały w palnik osoby, które odpadły z rywalizacji. Ja nie miałem okazji zabalować tak jak oni, bo cały czas pilnowałem wagi. Przegrałem dopiero ostatniego dnia programu, wtedy odbył się półfinał. Nie do końca skorzystałem więc z uroków, jakie oferował TUF. Tam nie tylko alkohol był nielimitowany.
Marihuana, kokaina?
Niestety, aż tak grubo to nie. Chociaż marihuanę palili kamerzyści. Śmierdziało na kilometr, ale nie chcieli się podzielić. (śmiech)
Chodziło mi o jedzenie. Przywozili ci wszystko, co sobie zamówiłeś.
Generalnie na co dzień strasznie mi się tam nudziło. Nie było internetu, muzyki, ani telewizji. Jedynym, co mogliśmy zobaczyć w tracie trwania programu były gale UFC. Jak odbywała się gala, to wystawiali nam telewizor na środek i puszczali. Takie małe święto.
Artur Szpilka przed walką z Bryantem Jenningsem nie mógł korzystać z fanpage’a. Po kontrowersyjnej wypowiedzi na temat LGBT zablokował mu go Facebook. „Szpila” nie mógł skupić się na pojedynku. Miał powiedzieć, że jeżeli ktoś mu tego nie załatwi, to on nie wyjdzie do walki.
Mi też ostatnio zablokowali. Robiliśmy z trenerem audycję „The Champ and The Coach” i, można powiedzieć, że okradliśmy UFC. Analizując walkę Marcina Helda z Diego Sanchezem skorzystaliśmy z materiałów amerykańskiej organizacji. Straciłem konto na kilka dni i też było mi dziwnie. Chyba jestem uzależniony od social mediów. Jak mi jednak mówią, że nie mogę żyć bez telefonu, odpowiadam: „A ile wy wytrzymaliście najdłużej bez? Bo ja 8 tygodni”. Kiedy włączyłem komórkę po TUF-ie, to mimo 100% baterii, od razu się rozładowała. Tyle było wiadomości i powiadomień.
To co ty robiłeś tam w wolnym czasie?
A co mogłem robić? Był tam jedynie boisko, stół bilardowy, rzutki, basen i drink bar. Wieczorami parę kolejek zawsze walnęliśmy. (śmiech)
Trener reprezentacji Europy nie odstawał od Wrzoska i Lobova? Prowadził was sam Conor McGregor.
Spoko gość, bardzo w porządku. Mieliśmy okazję po programie pójść razem na imprezkę. Kulisów nie zdradzę, powiem tylko, że było ciekawie. (śmiech)
Prezencja McGregora nie jest udawana, on taki jest. Artem zna go dość długo (Lobov reprezentuje Irlandię). Opowiadał mi, że jak Conor walczył jeszcze w Cage Warriors, to potrafił wziąć 200-300 funtów zasiłku, pójść do sklepu, kupić t-shirt Versace’go i do końca miesiąca spać i żywić się u znajomych. Biedować tylko po to, by mieć gadżet, z którym może się wozić. To cała jego mentalność.
Było widać w programie, że McGregor i Lobov to kumple?
Mało powiedziane, McGregor był tam tylko dla swojego ziomka. Podejrzewaliśmy, że po tym, jak Lobov przegrał walkę eliminacyjną, „The Notorious” poszedł interweniować u góry. Akurat mieliśmy trening, gdy odwiedził nas Dana White i zapowiedział: „panowie, to wyjątkowy format, postanowiliśmy przywrócić do programu dwóch przegranych, walczyli świetnie”. Z Lobovem wrócił jeden z Amerykanów. Tak dla równowagi.
Ale przecież to oznaczało, że w kolejnej fazie musiał odpaść jeden ze zwycięzców.
O tym też poinformował nas White. Wyeliminowany miał zostać ten, który stoczy najnudniejszą walkę.
Lobov dotarł do finału całej zabawy.
Program był pod niego. McGregor ma bardzo duże wpływy w UFC – ta sytuacja jasno to pokazała. W decydującej walce jego ziomek miał zmierzyć się z Saulem Rogersem – Anglikiem, który poddał mnie w półfinale. Rogers miał jednak problem z powrotem do Stanów. Okazało się, że zataił wyrok i w jego miejsce wskoczył Ryan Hall.
Którego Rogers ograł w ćwierćfinale. Dlaczego nie ty?
No widzisz. Ja w 1/4 pokonałem Davida Teymurę. Szweda, który po trzech zwycięstwach w UFC jest uważany za prospekta kategorii lekkiej.
Wasze walki nie były transmitowane na żywo. Ciężko było ci zachować tajemnicę, co do wyników?
Nie, bo za ich ujawnienie było około 500 tys. dolarów kary. Trzymanie języka za zębami przyszło mi więc dość łatwo. (śmiech)
W Stanach jadłeś śniadania z ludźmi, z którymi popołudniu musiałeś wymieniać ciosy. Główna trenerka XXIII sezonu TUF Joanna Jędrzejczyk zazdrości facetom, że po ostrych słowach na konferencji i brutalnej wojnie w klatce potrafią chodzić razem na piwo. Ty z „Kornikiem” nie poszedłeś.
Chciałem go wyciągnąć, ale zaraz po walce pojechał do szpitala i później już go nie spotkałem. Imprezowałem dość długo, z dwa dni uciekły mi z życiorysu. (śmiech)
Spałeś z pasem?
Nie pamiętam, ale na pewno przez parę najbliższych dni po wygranej wszędzie z nim chodziłem.
Podobno wizualizowałeś sobie przed pojedynkiem, jak zakładają ci go na biodra.
Wizualizuję sobie różne rzeczy, różne fragmenty walki. Nie tylko, że wszystko idzie po mojej myśli. Szczerze mówiąc, fizyczność w sportach walki to tylko mały ułamek. Dla mnie wizualizacja to forma treningu.
Naprawdę przed sobotnim pojedynkiem z Koike Erbstem poszedłeś do wróżki?
Nie, to był żart. Nie wierzę w takie rzeczy. Widziałem filmik, gdzie dwóch gości biło się ze sobą na klęczkach. Chyba Rosja. Jeden próbował wykończyć drugiego siłą woli.
I co?
No i niewiele mu to pomogło, w kilka sekund został zbombardowany. Ogólnie to jestem ateistą.
Który nie wierzy w pojęcie przetrenowania?
Mówiąc, że przetrenowania to wymówka ludzi słabych, przesadziłem. Oczywiście, że istnieje coś takiego, zdarza się wielokrotnie. Również mnie. Wtedy nie masz chęci na nic. Dawniej nie miałem możliwości monitorowania mojego organizmu. Nie robiłem badania krwi, by wiedzieć, jak reaguje na pewne rzeczy. Teraz jestem trochę bardziej świadomy.
Czytałem, że katujesz się kilkoma treningami dziennie nawet w ostatnim tygodniu przed pojedynkiem. Niejednokrotnie ukrywałeś to przed trenerami.
Muszą mnie stopować, jestem głodny wiedzy. Sztuki walki to taka dziedzina, że nie da się wszystkiego nauczyć. Mógłbym trenować 100 lat, a i tak dojdą nowe rzeczy. Cały czas się rozwijam, głód wzrasta.
Na salę przychodziłeś także ze złamaną ręką.
To nie było mądre. Mikrowstrząsy powodowały, że dłużej się zrastało. W ogóle to mam pecha z tymi rękami. Pięć razy łamałem śródręcze.
Wciąż ten sam powód?
Tak, uderzenia. Cztery razy prawa, z niej mocniej biję. Ostatnio podczas walki z Filipem Wolańskim. Widać, że jest dość nieforemna.
Raz unieruchomili mi dwa palce. Pierwszy dzień w gipsie, coś mi się śniło i przypierdoliłem ręką w ścianę.
Co ci się śniło? Jakiś koszmar?
Że z kimś się bije. Jak uderzyłem, poczułem, że poprzestawiały mi się wszystkie kości.
Teraz bijesz się z Koike Erbstem. Ty nigdy nie przegrałeś zawodowo przez poddanie, on przez nokaut. W Japończyku pochodzenia brazylijskiego widzisz ośmiornicę. Ty jesteś rekinem z Shark Łódź.
Dopiero jak wyszedłem ze studia, zdałem sobie sprawę, że strzeliłem gafę. Nagrywaliśmy setki i gadaliśmy głupoty. Mój drugi klub nazywa się Octopus, wyszło dość niefortunne porównanie. Jeżeli to pojawi się w wywiadzie, chciałbym przeprosić.
Gafę strzeliłeś również, mówiąc, że królem dżungli nie jest słoń, tylko lew. To było przed „Kornikiem”. Sowiński nabrał w ostatnim czasie sporo masy mięśniowej.
Dostałem po tym tekście z dziesięć wiadomości. Miałem też trochę komentarzy, że Wrzosek jest nieukiem, nie skończył podstawówki, bo nie wie, że lew żyje na sawannie.
A co skończyłeś?
Technikum ekonomiczne.
Nie wiem, czy w którejkolwiek ze swoich walk byłeś faworytem. Z Erbstem też nie jesteś.
Tak, znowu jestem underdogiem. I powiem ci, że dobrze czuję się w tej roli.
ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA
Fot. On Top Promotions, 400mm.pl