Intensywne. Genialne. Niezapomniane. Na takie widowisko, ostatnie w swojej historii w Lidze Mistrzów, zasługiwało – i liczyło – Vicente Calderon. Stadion, który po tym sezonie przejdzie do historii, który przestanie być domem Atletico i na którym nigdy więcej mecz o tak ogromnej randze rozegrany nie zostanie. Rzeczywistość przeszła jednak najśmielsze oczekiwania. Długoletnia świątynia Rojiblancos została pożegnana z najwyższymi honorami. Biorąc pod uwagę rezultat i jego skutki – wręcz po królewsku.
„Dumni, że nie jesteśmy wami”. Imponującą, zapierającą dech do tego stopnia, że aż oczu nie potrafił od niej podczas odgrywania hymnu Champions League oderwać Antoine Griezmann. Oprawę o takiej właśnie treści przygotowali kibice Atletico na to spotkanie. Dumni ze swojej tożsamości, tak odmiennej od tej Realu. Dumni z waleczności, z oddania barwom, z walki do ostatniej kropli krwi, nawet gdy rezultat wydaje się być z góry przesądzony, a bitwa – z góry przegrana.
Dumni dokładnie z tego, co Atletico pokazało w pierwszych piętnastu minutach po wyjściu na murawę. Gdybyśmy mieli w kilku obrazkach streścić, czym jest tożsamość zespołu Diego Simeone, przekazać wam jej esencję, pokazalibyśmy właśnie ten kwadrans. Wślizg, walka, doskok, a jednocześnie idąca z nimi w parze dynamika i kreatywność. Real, mimo sytuacji Casemiro po wolnym Kroosa, został zepchnięty do defensywy. Wychwalanego pod niebiosa Marcelo raz za razem kręcił Carrasco. Niesamowitego w ćwierćfinałach i pierwszej odsłonie półfinału Ronaldo oszukał przy rzucie rożnym Saul. Zwykle pewnego Varane’a zmusił do błędu i podstawienia sobie nogi Torres, dzięki czemu piłkę z jedenastego metra do bramki Navasa mógł posłać Griezmann.
Niemożliwe w kilka chwil stało się prawdopodobne. Odrobienie druzgocącej straty z Bernabeu wyszło daleko poza sferę marzeń i wkroczyło w tę przeznaczoną dla realnych celów do realizacji. Bo przecież nagle pojawiły się ku temu przesłanki. Bo Atletico od dziewięciu meczów nie dało sobie wbić gola w Champions League u siebie. Bo ligowa demolka sprzed dwóch lat – 4:0 na Calderon – miała niemal identyczne początki. Też jednego z dwóch goli zdobył mający osobiste rachunki do wyrównania z Realem Saul, też po po nieco ponad dwóch kwadransach na tablicy wyników widniało 2:0.
Wydaje się jednak, że Rojiblancos zapomnieli przy tym o rzeczy nie mniej istotnej. Że akurat Real nie ma w zwyczaju kończyć meczów bez zdobytego gola. Zlekceważyli Królewskich przez mały ułamek meczu, ledwie kilka sekund. Zlekceważyli Karima Benzemę, którego niemal do narożnika zepchnęła trójka Savić, Godin, Gimenez. W normalnych warunkach jeden z nich wystarczyłby, by zapędzić Francuza w kozi róg, by szczytem marzeń stało się wywalczenie rzutu rożnego. Na jedną, krótką chwilę jednak poczuli się zbyt pewnie i dali jak dzieci oszukać kilku szybkim ruchom stopy napastnika Królewskich. Tak krytykowanego w tym sezonie za brak wymiernych, wyrażalnych liczbami korzyści dla swojego zespołu.
Tu też ich nie dał, bo ostatecznie indywidualna akcja i wyłożenie piłki do Kroosa zakończyły się fenomenalną obroną Oblaka. Ale tam, gdzie Niemiec nie dał rady, tam dobijając jego uderzenie nadzieje Atletico w jednej chwili stłamsił Isco. Na drugą połowę Rojiblancos nie wyszli już po tym trafieniu tak pełni sportowej złości, tak przekonani o tym, że czeka ich zadanie, które jest do wykonania. Jakby nie mieli pewności, że drugi raz można w tak krótkim czasie doprowadzić do sytuacji, w której awans znalazłby się na wyciągnięcie ręki. Do głosu doszedł przebojowy Marcelo, wreszcie w sytuacjach strzeleckich zaczął odnajdywać się Ronaldo, ostateczny gwóźdź do trumny miał także dużą ochotę wbić Isco.
Atletico straciło też kluczową okazję, by jeszcze raz sprawić, że Calderon wybuchnie tak intensywnymi emocjami, jak w momencie, w którym Griezmann pokonał z karnego Navasa. Kostarykanin okazał się zresztą tym, który ostatecznie odebrał Atleti jakąkolwiek nadzieję. Gdy na niemal pół godziny przed końcem spotkania Carrasco oszukał Danilo, a wraz za nim w kierunku bramki Realu pognało dwóch partnerów, wydawało się, że musi paść gol numer trzy. Nie padł. I o ile jeszcze obrona strzału Belga nie była wyczynem nadludzkim, o tyle to, jak błyskawicznie Navas podniósł się, by zapobiec również dobitce Gameiro, już tak. O wadze niewiele mniejszej niż trafienie Isco z pierwszej połowy.
Real jedzie więc do Cardiff, Calderon swojego cudu, wyczynu na miarę remontady Barcelony z 1/8 finału, ostatecznie się nie doczekało. Ale jego pożegnanie z Champions League było, nomen omen, królewskie. Dokładnie takie, na jakie zasłużyli ludzie, którzy by ich klub mógł się znaleźć w tym miejscu, długimi latami znosili pasma mniej chlubnych wyników, wśród których zazwyczaj znajdowało się też miejsce na upokorzenie z rąk odwiecznego, lokalnego rywala. Dokładnie takie, jakie, dla którego Vicente Calderon raz jeszcze wypełniło się szczelnie do ostatniego krzesełka.