Najlepszy prezent sam Dani zrobił sobie w środę, kiedy to fenomenalnie obsłużony został przez niego Higuain w meczu z Monaco na Stade Louis II. Lata upływają, ale Alves się nie zmienia i pokazuje, że może nadal być kluczowym zawodnikiem w swoim, topowym przecież klubie. Jako mały chłopiec ciężko zapracował sobie na sukces, który może teraz świętować. Niekoniecznie jego działania skupiały się wokół piłki. Jego historia mówi o tym, że nie zawsze trening z piłką pomoże nam w zostaniu profesjonalnym grajkiem. Dokładnie 6 maja 1983 roku urodził się – nie boimy się tego stwierdzenia – jeden z najlepszych prawych obrońców w historii.
Alves wychował się w bardzo biednym domu, w którym spało się na betonowych łóżkach. Jego czterej bracia opowiadają, gdy to 6-letni Dani latał po domu i podpisywał się swoim imieniem i nazwiskiem, jakby szykował się na przyszłe rozdawanie autografów. Mimo wszystko nie zachowywał się jak „gwiazdka”. Codziennie o czwartej rano wstawał i wraz z ojcem ogarniał farmę, z której utrzymywała się rodzina Alvesów. Dopiero cztery lata później przyszły zawodnik Barcelony zaczął traktować futbol jako alternatywę na resztę życia.
Mister Domingo, bo tak mówiono w okolicach Juazeiro na ojca Daniego, w 1993 roku postanowił otworzyć szkółkę dla dzieci, więc jego syn, który lubił grać w piłkę, zainteresował się tym sportem na poważnie. Z początku grał jako skrzydłowy, ale że jego liczby nie zachwycały, cofnął się i stał prawym obrońcą. Kilka lat później, przeniósł się na stałe ze swoim bratem do Juazeiro, by trenować w lokalnej drużynie. W szkole często się nie pojawiał, wolał w stu procentach oddać się swojej pasji.
Jose Quiroz, trener Daniego w Palmeiras de Salitre, dostał ofertę od Bahii, by to właśnie tam mógł prowadzić zespół. Z początku szkoleniowiec ze sobą chciał wziąć Lucasa, jednak prezes Palmeirasu postawił warunek: jeśli chcesz odejść do Bahii, to bierzesz ze sobą wyłącznie Alvesa.
Tak zaczęła się piłkarska historia Daniego. W Bahii nie miał łatwo – raz stał się obiektem zainteresowania złodziejów i stracił niemalże cały swój dorobek. Przy innej okazji, gdy ze spakowanymi torbami był gotowy na wyjazd na obóz, zaczepił go jego trener ze szkółki wraz ze szkoleniowcem, ale już dorosłej Bahii, Evaristo Macedo (były zawodnik Barcelony i Realu). Były piłkarz zapytał się, czy Dani jest już gotowy na dołączenie do seniorskiej drużyny. Alves zareagował… śmiechem. Pomyślał, że ktoś go zwyczajnie robi w bambuko i wrócił do swoich kolegów. Gdy dostał potwierdzenie od sekretarza klubu, to prawie oniemiał. Dręczyły go myśli, czy może liczyć w ogóle na ławkę, o minutach na boisku nie wspominając. Przed spotkaniem z Paraną, tylko spojrzał skrawkiem oka na tablicę z wypisanymi nazwiskami zawodników, którzy mieli wybiec w pierwszym składzie. Tak, dobrze przewidujecie, zobaczył tam „Alves”. Dani rozegrał fantastyczny debiut, wypracował między innymi bramkę dla swojego zespołu. W Bahii się jednak nie nagrał. Już po pierwszym sezonie zgłosił się „Midas Monchi”, z zamiarem sprowadzenia go do Galicji.
Tak zaczynał znany z szybkości, dryblingu, fantazji na boisku boczny obrońca. Królem social mediów. Właściciel kuriozalnych strojów, fryzur, pożeracz bananów. Sto lat, Dani!