Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

04 maja 2017, 10:55 • 10 min czytania 23 komentarzy

Rozmawiałem ostatnio o piłce z analitykiem rynków paliwowych. Dobrze się domyślacie, jest to człowiek, któremu starcza do pierwszego. Jest to też człowiek, który – umówmy się, mając wiele opcji – w wolnym czasie analizuje dane statystyczne Ekstraklasy i pierwszej ligi. Gdy zapytałem go po co to robi, powiedział, że analizowanie danych i wyciąganie z nich wniosków to aż tak duża przyjemność. Wtedy podstępnie dopytałem o jego ulubionego zawodnika wszechczasów.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Wierzcie lub nie, ale zgadłem: powiedział, że był nim Riquelme.

Jeden z tych, którzy w analizie statystycznej zostaliby zmasakrowani, odsyłani do futbolu lat siedemdziesiątych. Broniący się na boisku cząstką nieuchwytnego geniuszu, którego nie da się uchwycić liczbami.

Zaawansowane statystyki są obecne w futbolu raptem kilka lat, ale gołym okiem widać, że nie tyle rozpychają się łokciami, co pracują nimi w polu karnym lepiej niż Vinnie Jones. Przeciętny kibic przyzwyczaił się już do nich na tyle, że możliwość ustalenia procentu dokładnych podań rezerwowego prawoskrzydłowego stała się nie luksusem, a równie niezbędnym elementem zestawu kibicowskiego co powtórka, w innych wariantach: raca, piwo.

Być może kiedyś zaawansowane statystyki sprawią, że nagrody indywidualne w sporcie drużynowym, w dodatku tak dziwnym jak piłka nożna, przestaną być koszmarem. Na dziś nie da się porównać pracy defensora z pracą snajpera, pracy bramkarza z prawoskrzydłowym. Nie da się porównać wagi różnych dokonań, trofeów. Spoglądam w przeszłość i widzę nagrody pokroju Ballon d’Or, w których decydowała – w najlepszym wypadku – grzałka.

Reklama

Dlaczego George Weah dostał w 1995 Złotą Piłkę? Oto napastnik, który przez cały 1995 rok strzelił dwanaście bramek. Jedną w Lidze Mistrzów, jedną w Ligue 1, jedną w Coppa Italia, sześć w Serie A, trzy w Pucharze UEFA. W tym mieści się gol strzelony Zagłębiu Lubin, które owszem, miało w bramce Dreszera, a w obronie Bubnowicza i Przerywacza, ale nie przesadzajmy. Trofea? Puchar Francji z PSG.

Zadecydowały dwie sprawy: po pierwsze, korona króla strzelców Ligi Mistrzów. Rzecz wielka, ale problem polega na tym, że to korona dzięki trafieniom z jesieni 1994, kiedy Weah grał fenomenalnie. Wtedy, w oparciu o tamto półrocze i tamtą dyspozycję, mógł zgłosić kandydaturę do Złotej Piłki. Ale w roku mundialowym musiał wygrać ktoś, kto pokazał się na mundialu. Jako, że Liberia ma takie szanse na mundial co reprezentacja Sieradza, całkiem ładny przycisk do papieru zyskał Stoiczkow.

Choć powinien zyskać Romario, ale według regulaminu Ballon d’Or, trofeum zgarniać mogli tylko Europejczycy. France Football widząc, że strzela sobie takimi zakazami w stopę, sama obniża renomę swojej nagrody, od 1995 postanowiło wybierać nie najlepszego Europejczyka, ale najlepszego piłkarza grającego w Europie. Czy jest lepszy sposób, by zasygnalizować światu tę rewolucyjną zmianę, niż przyznając Złotą Piłkę graczowi, dla którego Stary Kontynent jest przybraną ojczyzną? Nie. Wybacz więc Jari Litmanenie, który w 1995 wygrałeś Champions League, Eredivisie i Puchar Interkontynentalny (po trzech latach porażek na rzecz triumfatorów Copa Libertadores), który strzeliłeś z linii pomocy blisko trzydzieści goli, w tym – biorąc pod uwagę rok kalendarzowy – osiem w Lidze Mistrzów. Wszystko w dodatku w roku bez mundialu i Euro.

Kilka lat temu France Football dopuściło FIFA do swojej nagrody, w konsekwencji zgodziło się, by obok dziennikarzy również kapitanowie i selekcjonerzy wybierali najlepszego gracza świata. Pamiętacie jak było: Lewandowski głosujący na kumpli z drużyny, selekcjoner Namibii wybierający samych Afrykanów, kapitan Wioski Smerfów nominujący Emmanuela Olisadebe i inne absurdy. Gdyby France Football odmówiło swego czasu światowej federacji, trzymało się starego grona wybierających, dominacja Leo i CR7 byłaby już dwukrotnie przełamana. W 2013 przez Ribery’ego – rok potrójnej korony Bayernu, życiówka Francuza – i w 2010 przez Iniestę.

I znowu widać, że śmichy chichy, ale dawny system też był więcej niż wadliwy. Iniesta w 2010 czysto indywidualnie nie był najlepszy. Jeśli brać pod uwagę trofea, dokonania drużynowe, zjada go Sneijder z potrójną koroną Interu i finałem mundialu.

Podobnie dziennikarze zażartowali w 2006. Przy całym szacunku dla Fabio Cannavaro, tak był to najlepszy rok Ronaldinho w karierze. Barcelona wygrała La Liga i Champions League. Cannavaro chwilę później poszedł do Realu i widać było, że forma już nie ta co dawniej, choćby w latach Parmy. Otrzymał Złotą Piłkę trochę za całokształt kariery, a trochę jako bonus do mistrzostwa świata Squadra Azzurra. No to w końcu nagroda indywidualna, Oscar honorowy, czy może ważymy trofea na wadze najazdowej i sprawdzamy co z tego wyniknie?

Reklama

Nie ma odpowiedzi. Wątpię by najbardziej zaawansowane statystyki potrafiły pomóc. W konsekwencji wątpię, by kiedykolwiek ustała dyskusja na temat tego kto był lepszym piłkarzem: Messi czy Ronaldo. Ja nawet nie będę ryzykował wchodzenia w ten temat, bo będę bezradny.

Ale jeśli doprecyzować, na przykład spytać, który z nich jest bardziej spełniony, to odpowiadam w sekundę bez wahania: CR7. Ważny turniej wygrany z reprezentacją przeważa. Messi nie wygrał nawet Copa America, choć brał w nim udział czterokrotnie – trzy razy Albicelestes kończyli w finale, a grając u siebie skompromitowali się nie wychodząc nawet poza ćwierćfinały.

I bardzo dobrze. To znakomita dla kibiców informacja, że jeden z dwóch największych piłkarzy swojego pokolenia, dobijając do trzydziestki, jest niespełniony, ma więc wciąż wielki głód sukcesu i wiele do udowodnienia. Wciąż ma o co grać w sensie stawki, by tak rzec, dogłębnie osobistej, a nie tylko dublowania dawnych osiągnięć i ściganiu się z własnym organizmem.

***

Wspomniany Weah. Lubię tego piłkarza, ale dlaczego? Nie miałem prawa widzieć go w żadnym meczu, przez pierwsze lata jego chwały wchodziłem na stojąco pod stół i mówiłem na chleb “bep”. Później obejrzenie meczu Milanu w podsieradzkiej miejscowości graniczyło z cudem. Ale wiecie co? Był bodaj najlepszym napastnikiem Sensible World of Soccer. Gry, w którą zagrywałem dniami i nocami, która stanowiła istotny element mojej futbolowej edukacji, która podlała benzyny pod rodzącą się pasję. Jego potęga w tej grze działała na wyobraźnię. Tak wykuwają się legendy, tak wkrada się w świadomość, zdobywa sympatię kibiców.

Nigdy nie będę się już dziwił piłkarzom, którzy narzekają, że ich profil w FIFA jest taki sobie. Być może chodzi im o realniejsze zyski niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

***

Można usiłować podsycać ligowe emocje dzieleniem punktów. Można usiłować podsycać ligowe emocje grupą mistrzowską i grupą spadkową. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że choćby ktoś mądry wpadł na pomysł przyznawania dodatkowych oczek za styl, kwiecistość wypowiedzi trenerów i zawartość mięsa w podawanym na stadionie hot-dogu, to nic nie miałoby tak widowiskowego efektu jak Puchar Polski dla Arki.

Pomyślcie tylko. W Ekstraklasie cały sezon rządzi banda czworga – Lech, Legia, Lechia i Jagiellonia. Jeszcze w poniedziałek istniał prawdopodobny scenariusz, według którego każdy po ostatnim gwizdku może być jako tako zadowolony. Pełną pulę zgarnie jeden, ale nagrody pocieszenia nie będą traktowane po macoszemu, mają swoją realną wartość. Teraz? Ktoś zakończy sezon przepiękną klapą.

Może przebolałaby jakoś Lechia – do czego kibice z Gdańska naturalnie się nie przyznają – bo postęp, kolejny krok do przodu, perspektywy, stabilizacja, a jeszcze jest czas na zaszczyty. Tyle lat czekamy, poczekamy jeszcze trochę. Ale świadomość, że sprawcą pucharowej nieobecności jest Arka Gdynia, obrzydziłaby to czwarte miejsce do przewlekłych torsji.

***

Miałem szczęście we wtorek oglądać finały Pucharu Tymbarku. Zmagania siedmiolatków, dziesięciolatków i dwunastolatków komentował Mateusz Borek. I powiem szczerze, dawno nie widziałem większej demonstracji siły jeśli chodzi o komentatorski warsztat.

Mam w rodzinie nowozelandzkiego żeglarza, który jeśli chodzi o sport, interesuje się rugby, żeglarstwem, wyścigami katamaranów. Futbolu – jak wielu fanów rugby, żeglarstwa i katamaranów – nie znosi. Ale nawet on, gdyby na trzy minuty przed finałem Ligi Mistrzów dowiedział się, że musi go komentować, miałby szansę dać radę. Taka ranga meczu potrafi sama nakręcić, a na upartego zawsze można kwadrans lać wodę o atmosferze, paraliżującej bądź nakręcającej stawce. Poza tym kilku piłkarzy wdarło się do masowej świadomości i znają ich wszyscy bez żadnego przygotowania. Kiedyś chyba The Sun przeprowadziło szeroko zakrojoną akcję mającą odnaleźć kogoś, kto nigdy nie słyszał o Beckhamie. Finał tej ważnej społecznie inicjatywy miał miejsce gdzieś – nie pamiętam dokładnie – w afrykańskiej czy papuaskiej wiosce. Oczywiście kit i mistyfikacja, ale zarazem trafnie ilustrująca pewien fenomen. Nie chcę powiedzieć, że finał mundialu to samograj, ale tak, o wiele trudniejsze jest 0:0 Zawiszy z Górnikiem Łęczna w smutny lutowy poniedziałek przy trzystu widzach, dwóch celnych strzałach, gdzie nawet trenerzy muszą podtrzymywać powieki na zapałkach.

Zastanawiałem się jak będzie wyglądał komentarz Mateusza, gdy przyjdzie zmierzyć się z Pogonią Zduńska Wola U12, dzieciakami z wrocławskiej szkoły podstawowej, dziewczynkami z małej wielkopolskiej miejscowości. Umówmy się: to jest prawdziwe wyzwanie dla komentatora.

A potem dostałem na tacy historię każdej z drużyn, włącznie z konkretnymi wynikami. Gdy ktoś przyjmował piłkę, strzelał, kiwał, nie był anonimem, tylko Mają Grzybowską robiącą trzecią kolejną ciekawą akcję albo Patrykiem Kowalczykiem, który zawalił bramkę w regulaminowym czasie gry, ale potem dostał drugą szansę w karnych. Wszystko podlane komentarzem tak podniosłym, jakby chodziło o największą imprezę z imprez. Każda akcja, każdy groźny strzał – ta sama intonacja i dramaturgia, co przy meczach kadry Nawałki. Jakie to miało znaczenie dla uczestników  i uczestniczek – komentarz było słychać na żywo na stadionie – nawet sobie nie wyobrażam.

Powiecie – wow, wielka sprawa, zrobił research. To prawda, ale po pierwsze, ciekaw jestem czy każdemu by się chciało zrobić taki research, po drugie, tak wprawnie potrafił wpleść to w transmisję, że w ogóle nie brzmiało jak research, tylko równie naturalnie, jak gdyby jeździł na te mecze od powiatowych rund. A sama zdolność zbudowania dramaturgii? Czy to nie była przesada? Nie, bo prawda jest taka, że tu nie trzeba było aż tak wiele budować, wystarczyło pokazać perspektywę uczestników, dla których to naprawdę był najważniejszy mecz piłkarski życia.

Płacz na murawie po przegranym finale.

Zwyciężczynie nie odstawiające w pierwszej kolejności tańca radości, tylko biegnące pocieszyć tych, których pokonały po trudnym meczu.

Przecież potrafiła pojawić się i krew, gdy któraś z zawodniczek dostała w twarz.

Kształcąca, fajna impreza, co w pewnym sensie wiedziałem. Ale że broniąca się telewizyjnie? Tego nie podejrzewałem.

***

Wielką zagadką polskiego futbolu jest to, dlaczego Roman Kołtoń lata temu grasując na zgrupowaniu reprezentacji, napisał “LEWENDOWSKI”.

C-0rTPfXgAEM5zP

Tak jak pewnym zagadkom – światła z Hessdalen, człowiek z Somerton, marker z Legnicy – przeznaczone jest nigdy nie zostać rozwiązanymi, tak na inne da się po latach rzucić nieco światła. Intrygował mnie od zawsze pobyt Ulego Borowki w Widzewie. Odkopałem materiał Darka Farona z Przeglądu Sportowego, gdzie można znaleźć tłumaczenie kilku cytatów z biografii Borowki “Do dna”.

“Byłem alkoholikiem. Czasem zastanawiałem się: co ja, niemiecki piłkarz, robię w Polsce? W małym, gównianym pokoju, w ponurym mieście, którego nie mogłaby rozruszać nawet najlepsza impreza. Chciałem zabić nudę. Nie mówiłem po polsku, ale wiedziałem, jak powiedzieć “dwanaście” bo grałem z tym numerem. Dlatego też zawsze zamawiałem dwanaście piw. Gościłem w hotelowym pokoju wiele dziewczyn. Jako niemiecki zawodnik najwidoczniej stanowiłem dla nich pewną atrakcję. To był bezduszny seks, po którym czułem się jeszcze bardziej samotny. Tylko alkohol sprawiał, że ponure myśli znikały na kilka godzin”.

(…) Jeszcze niedawno opowiadałem dzieciom do snu, jak wygrywałem w Lizbonie puchar. Miałem cudowne życie: piękną żonę, przestronną willę, 250 metrów kwadratowych w bogatej dzielnicy Bremy. Przed bramą trzy drogie samochody. Miałem wszystko i wszystko straciłem. Wyrzucono mnie z klubu. Żona odeszła z dziećmi do rodziców po tym, jak podczas kłótni odepchnąłem ją i uderzyła głową o ścianę. Sprzedałem samochody. Zaczęło znikać wszystko: ubrania, obrazy ze ścian, meble, puchary, medale. W końcu sprzedałem całą willę. […] Wino, wódka, whisky, piwo – wlewałem w siebie wszystko, co było pod ręką. Samotność zaczęła wykręcać moje wnętrzności. Niesamowite, ile człowiek może znieść, zanim stwierdzi, że czas ze sobą skończyć”.

(…) Pewnego dnia pijany Uli, otoczony pustymi butelkami, usłyszał odgłosy dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia – to był śmiech mojego syna. Wbiegłem do jego pokoju, ale nikogo nie było. Wszystko zostało jak dawniej – jego plakaty na ścianach, rozmieszczenie mebli… Ale jego nie było. Zamknąłem oczy i głos się urwał. Otworzyłem butelkę, później następną. Próbowałem znów zapić smutek i strach, lecz tym razem nie działało. Potrzebowałem czegoś mocniejszego. Leki zmieszałem z winem i piwem. Pomyślałem: przecież nic bym nie stracił, gdybym już się nie obudził.

(…) Zacząłem pić, bo nie mogłem wytrzymać ciągłej presji. Byłem postrzegany jako silny facet, który odnosi sukcesy. Nie było miejsca na to, żeby przyznać się do swoich słabości, pokazać emocje. Powiedzieć: nie jestem tak silny, jak myślicie.”

Należy zaznaczyć, że Uli Borowka poradził sobie ze swoimi demonami i wyszedł na prostą. Coś tam w piłce osiągnął, ale na pewno nic równie wielkiego, co odbicie się od tak głęboko wykopanego dna.

Leszek Milewski

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

23 komentarzy

Loading...