Reklama

Robisz coś całe życie, nagle los ci to zabiera. Nawet nie wiesz co lubisz

redakcja

Autor:redakcja

01 maja 2017, 11:59 • 21 min czytania 4 komentarze

Norbert Misiak to największy pechowiec polskiej piłki. Ma dwadzieścia dwa lata i cztery razy zerwał więzadła krzyżowe. Legionista z krwi i kości, który przy Łazienkowskiej spędził trzynaście lat. Znakomicie się zapowiadał, zadebiutował w Ekstraklasie, a w kadrze juniorskiej grał z Piotrkiem Zielińskim. Niestety los go nie oszczędza. Można podporządkować życie zrobieniu kariery w piłce, można mieć głowę na karku, dobrych trenerów i wsparcie otoczenia, ale gdy zdrowie szwankuje, przyszłość zawsze staje pod znakiem zapytania.

Robisz coś całe życie, nagle los ci to zabiera. Nawet nie wiesz co lubisz

***

Do Legii trafiłem będąc ośmiolatkiem, nie mając pojęcia czym jest Legia, nie będąc wielkim kibicem piłki. Mama pracowała w przedszkolu, gdzie zawiesili plakat z informacją o naborze. Trochę kopałem, ale daleko mi do opowieści chłopaków, którzy grali od rana do wieczora na podwórku. Próbowałem wtedy różnych rzeczy, w tym tak odległych od piłki jak gimnastyka akrobatyczna i karate. Na Legię poszedłem na zasadzie – zobaczymy jak będzie. Testy szybkościowe odbyły się na łuku przy boisku głównym.

Nabór ośmiolatków polegał na testach szybkościowych, nie było piłki?

Tak. Zabawa piłką pojawiła się dopiero na treningach. Zapadła mi w pamięć mała salka pod trybuną krytą i zajęcia trenera Roberta Lewandowskiego. Wyścigi, slalomy, nawet – czysto dla frajdy przewrotki – na materacu. Granie bez ligi, tylko halowe turnieje. Z trenerem Lewandowskim miałem styczność najdłużej, aż pięć lat, bo potem trenerzy w Legii zmieniali się co rok. Potrafił czasem krzyknąć, na co w sumie różnie się dzisiaj patrzy, ale z perspektywy czasu widzę, że zaszczepił mi charakter i podejście, według którego wszystko co robisz, rób na sto procent. Wtedy, na samym początku, dopiero po czterech miesiącach testowania zostałem włączony do drużyny i otrzymałem własną legijną koszulkę. Byłem dumny, że wreszcie będę wyglądał na ćwiczeniach tak jak inni.

Reklama

W którym momencie herb zaczął znaczyć coś więcej?

To się nawarstwiało. Jako członek akademii dostawałem bilety na mecze. Dwa utkwiły mi szczególnie w pamięci: 5:1 z Wisłą Kraków, dawniej wiadomo jak mocną. Takie wyniki Wiśle się nie zdarzały, a był to wówczas główny rywal Legii. Siedzieliśmy całą drużyną na sektorze, ludzie kibicują, słychać bluzgi. Gdy śpiewali, podchwytywaliśmy słowa i też staraliśmy się śpiewać ile sił. Taka pierwsza adrenalina, pierwszy szał. Drugi mecz to wizyta na Żylecie. Polonia grała z Legią na Łazienkowskiej w roli gospodarza. Cała trybuna kryta dla polonistów. Chodziliśmy już wtedy z tatą na każdy mecz, tata wciągnął się w Legię przeze mnie. Pomyśleliśmy: jak to, mecz na Legii, a my nie pójdziemy? Dobra, to na Żyletę.

Tata nie bał się ciebie tam zabrać?

Jeśli tak, to nie okazywał. Ja z kolei byłem podekscytowany. Wiedziałem już co to Żyleta, widziałem co tam się potrafi dziać. Może pewna obawa pojawiła się, jak już znaleźliśmy się na stadionie. Miałem dziesięć lat, co innego słyszeć „śpiewać kurwa głośniej!” z innej trybuny, a co innego, gdy ktoś ci to krzyczy znad ucha. Pojawiały się myśli: kurczę, a co jeśli śpiewam za cicho? Ale na pewno po wszystkim pozostała ekscytacja.

Kto był twoim legijnym idolem lat młodzieńczych?

Tomek Sokołowski, który później został moim trenerem. Grał na prawej pomocy, czyli mojej pozycji. Utkwił mi w głowie gol jakiego strzelił zewnętrzną częścią stopy w meczu z Wisłą. Pamiętam też jak Miro Radović wchodził do drużyny. Siedział na ławce, ale gdy wchodził, widać było, że ma technikę i niebanalne zwody. Denerwowałem się, gdy trenerzy go nie wpuszczali. Czemu nie gra Miro, skoro najlepiej drybluje?

Reklama

Twój pokój też pewnie z czasem przejęła Legia.

Tak. Chłonąłem „Naszą Legię”, czerpałem stamtąd plakaty, które wędrowały na drzwi w pokoju i tablicę korkową. Pamiętam miałem plakaty Marcina Burkhadta, Jacka Magiery i Veselina Djokovicia. W sumie ten Veselin to nie wiem czemu, jakoś nigdy nie zachwycił, ale wszystko co związane z Legią trafiało do mnie. Jest plakat z Djoko? Dobra, wieszamy.

Jakie były przełomowe momenty w twojej karierze juniorskiej?

W klasach 4-6 zaczynała się kadra Mazowsza. Wtedy pojawiło się przekonanie, że chcę zostać piłkarzem. Od rodziców też zaczęło bić, że w to wierzą, że chcą mi na każdym kroku pomóc w realizacji tego celu. Gdy z przyczyn piłkarskich zaczynało się opuszczanie szkoły, zdarzyło się, że pani od przyrody powiedziała: „niech on nie gra w piłkę, to mądry chłopak, może sobie w nauce dobrze radzić! Piłka mu nic nie da”. Rodzice mogli teoretycznie powiedzieć, że podstawówka, czyli nic nie wiadomo, daleka droga na boisko. Postaw na naukę zamiast znowu jechać na kadrę. Nic takiego sie nie zdarzyło, wszystko było podporządkowywane pod mój wyjazd na mecz, na turniej.

Jak często bywałeś na Legii?

Codziennie przez trzynaście lat. Na początku mieliśmy treningi trzy razy w tygodniu, ale po dwóch, trzech latach już codziennie. Tylko niedziela wolna, ale jak w niedzielę mecz, to  też się szło.

Mocno odjechałeś w szkole?

Nigdy nie miałem problemów, uczyłem się dobrze. W liceum, gdy już grałem w reprezentacji Polski, miałem sporo opuszczonych lekcji ze względu na zgrupowania. Wtedy nie ukrywam, szkoła stała się dugorzędna. Nigdy nie byłem zagrożony, po prostu z czwórek i piątek stałem się średniakiem, który chce zaliczyć.

Jak przeżywałeś swoje pierwsze powołanie do reprezentacji?

Kadra U16, powołał mnie trener Marcin Dorna. Wcześniej nie byłem na żadnej konsultacji, a tymczasem teraz dostałem od razu powołanie na dwumecz z Azerbejdżanem. Nie mogłem się doczekać, gdy przyjadę do domu i powiem rodzicom. Wyobraźnia działała, jechałem autobusem i myślałem tylko o tym, jak zakładam biało-czerwoną koszulkę. Ten dwumecz nie odbył się, bo w tym czasie miała miejsce katastrofa smoleńska, ale odbyliśmy treningi. Potem byłem powoływany regularnie.

Grałeś między innymi z Piotrkiem Zielińskim.

Wyróżniał się, nie jestem ani trochę zaskoczony tym, gdzie dziś jest. Debiutowałem z Norwegią w La Mandze. Jedno z największych wydarzeń mojej przygody z piłką – usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego z wysokości murawy. Reprezentowanie Polski to takie przeżycie, że potem spać nie można. Cały turniej to duże wydarzenie. Graliśmy z Danią, w ich składzie Viktor Fischer, uważany za supertalent. Grałem na niego, bo ustawiono mnie na prawej obronie, skończyło się 0:0, dałem radę. Motywowało do pracy. Wokół Piotrka już kręcili się zagraniczni skauci, więc też widziałeś na konkretnym przykładzie, że reprezentacja to nie tylko honor, ale też może bardzo pomóc ci w karierze.

Miałeś kiedyś sodówkę? To duży problem dla niejednego juniora: jeszcze nic nie osiągnął, ale tak go pompuje otoczenie rówieśników.

Soda za mocne słowo. Byłem w takich szatniach, które od razu na wszelki przejaw sody reagowały szyderką i sprowadzały na ziemię. Nie dało się odlecieć, chociaż pewnie jak ktoś odlatywał, to raczej w gronie swoim, nie szatni. U nas jak ktoś kupił sobie nowy ciuch, to zaraz: o, soda, soda, soda! Tak ze świadomym przegięciem, ale miało efekt. Ja, gdy jako szesnastolatek podpisałem kontrakt, większość pieniędzy i tak odkładałem. Rodzice mnie utrzymywali, nie miałem większych potrzeb. Jak się poszło do kina, to nie trzeba było od nich brać, tylko miało się swoje. Dopiero później w 2012 kupiłem sobie pięcioletniego Forda Focusa. Tyle.

Pieniądze potrafią być problemem młodzieżowej szatni?

Nieco później, tak. Pojawia się zazdrość. Jesteś przyzwyczajony, że starszy gracz zawsze ma lepiej, tak to funkcjonuje. Ale w pewnym momencie przychodzą zawodnicy z innych klubów. Coś ich musiało tu skusić, są więc młodsi od ciebie, niekoniecznie lepsi, a zarabiają lepiej. Bywa, że wychowankowie czują się niedoceniani. Ale takie są prawa rynku.

Jak ty się czułeś po pierwszej wypłacie?

Na pewno wyróżniony. Byłem drugi w roczniku, który podpisał kontrakt. Miałem zaraz trenować z Młodą Ekstraklasą. Dla szesnastolatka gra w ME z kilka lat starszymi chłopakami to duża sprawa. Na początku siedziałem na ławce i zbierałem doświadczenie, ale pod koniec rundy trener rotował składem. Wszedłem, z Jagą w Sulejówku miałem asystę i zrobiłem karnego. Inaczej zaczęto mnie postrzegać. Wkrótce wywalczyłem sobie miejsce w pierwszym składzie.

To po tym sezonie mówiło się, że możesz trafić do pierwszej drużyny.

Trafiałem na treningi Maciej Skorży. Zagrałem z Mazowszem Grójec na jednej stronie z Tomkiem Kiełbowiczem. Nie powiem, przeskok duży, człowiek jest tak jakby nieokrzesany. Bo wśród swoich mogłem dryblować, robić wszystko, a tutaj, jak nie odegrasz wychodzącemu na obieg Tomkowi Kiełbowiczowi, to stres i człowiek się denerwuje. Ale wyglądałem obiecująco, miałem zagrać w sparingu z Sevillą, ale akurat wypadła kadra. Trener Banasik mówił, żebym nie rezerwował sobie planów wakacyjnych, bo mogę jechać z pierwszą drużyną na obóz. Ostatecznie uznano, że jeszcze dla mnie za wcześnie, jeszcze mam czas. Przygotowywałem się więc do ME i zerwałem więzadła.

Jak to się stało?

W środku tygodnia trening na sztucznej murawie. Poszedłem jeden na jeden, zmieniałem kierunek biegu, wtem usłyszałem huk w kolanie. Wiedziałem, że coś jest źle, ale nie wiedziałem co mi jest. Zadzwoniłem do taty. Zrobiliśmy badania. Zastanawialiśmy się co zrobić. Legia współpracowała wtedy z doktorem Luboińskim, ale był na urlopie. Tata znalazł lekarza w Austrii, który miał bardzo dobre opinie. Pojechaliśmy.

Legia pomogła?

Organizacją zajął się mój tata. Zapłacił, a potem Legia zwróciła pieniądze. W sumie ryzykowaliśmy, to było na własną rękę, mogła nie zwrócić. Mogła uznać, że powinniśmy czekać na doktora.

Z piłkarzami jest trochę jak z motocyklistami. O nich też zawsze mówi się, że nie jest kwestią czy zdarzy im się wypadek, tylko kiedy, natomiast sami nie dopuszczają tej myśli do siebie.

Przed kontuzją patrzyłem na Michała Efira. Dwa razy zerwał więzadła. Kibicowałem mu, ale czułem, że mnie to nie dotyczy. Czuję się mega zdrowy, mega wysportowany i nie wyobrażam sobie, żeby mi się mogło coś takiego stać. Wkrótce sam zerwałem więzadło. Legia jeszcze nie miała kliniki. Rehabilitowałem się dziewięć miesięcy. To bardzo długo, bo rehabilitacji nie miałem prowadzonej jak sportowiec-wyczynowiec. Ćwiczyłem trzy razy w tygodniu po dwie godziny, gdy teraz jednego dnia siedzę pięć godzin na rehabilitacji. To wydłużyło proces, dopiero w ostatniej fazie miałem trochę specjalistycznych zajęć, ale generalnie nie była to w pełni profesjonalna z punktu widzenia sportowego rehabilitacja. Z drugiej strony, po niej kolana wytrzymały najdłużej.

Mentalnie jak się czułeś?

Obawiałem się czy wrócę do formy. Czy po powrocie będę starym sobą. Gdy wreszcie zacząłem treningi, czułem się fatalnie. Sztywny strasznie, nie miałem czucia piłki. To tylko potęgowało obawy. W czerwcu jechałem na finały mistrzostw Polski juniorów, gdzie wchodziłem z ławki i nic nie pokazałem, choć schodziłem tu z Młodej Ekstraklasy, czyli powinienem się wyróżniać. Trenerzy podchodzili do tego spokojnie, ale ja się strasznie denerwowałem. Ale to wszystko tylko zwiększyło radość, gdy wreszcie wróciłem. Zimą sezonu 13/14, grając w trzecioligowych rezerwach Legii, poczułem, że jestem jak kiedyś. Piękne uczucie. Mam dynamikę. Mam instynkt. Mam swój ulubiony drybling, bo dla mnie mecz bez udanego dryblingu, to mecz nieudany. Nie jestem niewiadomo jakim dryblerem, bazowałem na szybkości i zwrotach, ale frajdę sprawiało i często się udawało. Choć czułem się świetnie, zaraz przyszła lekcja pokory: czułem, że łapię formy, a siedziałem na ławce w rezerwach. Potem gdy wszedłem, to na prawą obronę.

Podrażniona ambicja.

Tak. Dopiero jak Łukasz – pierwszy prawy obrońca wtedy, prywatnie mój dobry kolega – złapał kontuzję, wskoczyłem do składu. Potem graliśmy razem, on na obronie, ja przed nim. Wiosnę miałem na tyle solidną, że latem zastanawiałem się nad wypożyczeniem. Zainteresowana była Pogoń Siedlce. Pierwsza liga. W praktyce dla mnie awans o dwie klasy rozgrywkowe. Powiem szczerze: chciałem iść, trzecia liga nie była szczytem marzeń, ale nie puścili wtedy ani mnie, ani innych chłopaków, którzy mieli podobne plany. Jesienią, po dwóch meczach, w tym na ŁKS przy trzech tysiącach widzów, trener Magiera dał mi opaskę kapitańską. Poczułem zaufanie, wstąpiła we mnie inna pewność siebie. Skoro jestem kapitanem, to przecież muszę ciągnąć ten zespół. Mieliśmy zgraną drużynę, grało mi się znakomicie. Runda przełomowa.

Zimą dostałeś zaproszenie od Berga i pojechałeś na obóz.

Znowu zastanawiałem się z menadżerem co począć, bo ile w trzeciej lidze można grać. Czas ucieka. Ale wtedy skontaktował się ze mną kierownik i powiedział, że mam od jutra iść do szatni pierwszej drużyny. Oczywiście bywało się na jej treningach, ale teraz miałem zostać jej członkiem. Zupełnie co innego. Wiedziałem, że dostaję szansę, którą muszę, po prostu muszę wykorzystać. Wkrótce pojechaliśmy na obóz. Każdy trening był czymś, z czego można było czerpać, ale wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zagrałem dziesięć minut z Viktorią Pilzno. Potem pół godziny ze Karabachem. Trener Berg chwalił na indywidualnej odprawie: coraz lepiej to wygląda, widać, że łapiesz pewność siebie. Z Zenitem usiadłem na ławce, ale gdy Hulk przebiega obok ciebie, gdy ty się rozgrzewasz… Czujesz, że marzenie jest blisko. Wracając z obozu, już na lotnisku, trenerzy Berg i Kazimierz Sokołowski powiedzieli, że na drugi też polecę. Tam grałem choćby z Dnipro.

Jak cię przyjęli starsi koledzy?

Na początku byłem wycofany, co brało się z szacunku. Ale później wiadomo, oni mnie poznali, ja ich, poznałem jak to funkcjonuje.

To jak to funkcjonuje?

Najważniejsze, żeby podchodzić na luzie, bez spięcia. Oni też chcą traktować cię jak normalnego członka drużyny, a nie niańczyć.

Niebawem przyszedł debiut w Ekstraklasie. Wydawało się, że wszystko idzie harmonijnie.

Debiut od razu w pierwszym składzie, gdy wcześniej ani razu nie pojechałem chociaż na ławkę. U trenera Berga była spora rotacja, akurat trwał dwumecz z Ajaksem. Niemnie gdy trener Berg na ostatnim treningu przed meczem oznajmił mi, że zagram w wyjściowej jedenastce, to do mnie nie docierało. Dopiero jak zszedłem do szatni to pojawiła się myśl: oho, jutro Ekstraklasa. W barwach Legii. Na to się czekało, na to się pracowało. Nie można tego odpuścić.

Jak wspominasz sam mecz?

Słabo. Nie byłem zadowolony z siebie, drużyna też zawiodła, zremisowaliśmy 0:0. Mieliśmy takie założenie, żeby przyjąć Koronę na własnej połowie i kontrować. Przez to nie miałem wielu okazji – raz wrzutka do Marka Saganowskiego zaowocowała kornerem, innym razem to samo dał drybling. Szału brak.

Ale chyba nie sądziłeś, że to będzie ostatni twój mecz w tej rundzie.

Ale wiedziałem, że będzie tylko trudniej, bo Legia odpadła z Ajaksem. Liczyłem, że może wejdę z ławki, ale podchodziłem do tego spokojnie. Konkurencja duża: Michał Żyro, Michał Kucharczyk, Kuba Kosecki był często pomijany. Schodzenie do dwójki dawało mi energię, Nawet denerwowałem się trochę na trenera Berga, gdy nie puścił mnie na mecz rozgrywany w środku tygodnia.

Co się stało latem?

Latem odbyłem wiele rozmów z dyrektorem Mazurkiem. Miałem możliwość przedłużenia kontraktu z Legią na lepszych warunkach niż do tej pory. Ale pieniądze nie były najważniejsze. Czułem, że nie jestem zawodnikiem na pierwszy skład Legii Warszawa, to trzeba sobie jasno powiedzieć. Czułem, że mogę dojść do tego poziomu, ale w tamtym momencie na nim się nie znajdowałem.

Uznałeś, że droga, by nim zostać, nie biegnie przez rezerwy.

Dokładnie. Chciałem być regularnie grającym zawodnikiem zespołu z wyższej ligi. Legia dała mi wolną rękę – czy chcę wypożyczenie czy transfer definitywny. Powiedzieli, że w razie czego i tak zapiszą sobie prawo pierwokupu. Wybrałem transfer definitywny, bo wiedziałem, że tak będzie łatwiej znaleźć zarówno klub, jak i wywalczyć miejsce w składzie, a furtka do Legii wciąż była otwarta. Gdy idziesz na wypożyczenie potrafią spojrzeć na ciebie: a, za chwilę i tak go nie będzie. A tak prędzej postawią, bo poza grą, na horyzoncie majaczy perspektywa zarobku. Najpierw wylądowałem na niepoważnych testach w Górniku Łęczna, gdzie przez dwa dni rozegraliśmy jakąś gierkę wewnętrzną i powiedzieli, że nie mówią nie, ale mają umówionych innych graczy na testy na moją pozycję. Bez sensu było czekać, pojawił się temat Bełchatowa. Akurat spadli z Ekstraklasy i przechodzili kadrową rewolucję. Przez tydzień pokazałem się z bardzo dobrej strony, ale też w przeciwieństwie do Łęcznej, dostałem czas by się pokazać. Czułem, że są mega ze mnie zadowoleni. Dyrektor Krzynówek i trener Ulatowski zaprosili mnie do gabinetu: pisz ile chcesz i podpisujemy. Wiedziałem, że to miejsce, gdzie mogę stanowić o sile drużyny. To też nie sztuka iść gdzieś i wchodzić na pięć minut. Tutaj ode mnie wiele by zależało. Miałem w zespole kolegów z kadry młodzieżowej, choćby Marcina Flisa, Łukasza Wrońskiego. Super się zapowiadało. Wracałem do Warszawy bardzo zadowolony i zdecydowany. Zrozumiałem, że dopiero teraz dotknę prawdziwej piłki, bo wcześniej w Legii to było trochę lizanie cukierka przez papierek. Niby jesteś w pierwszej drużynie, ale w praktyce tylko patrzysz na nich z bliska, a nie jesteś częścią ekipy. Gdy przyjechałem następnym razem do Bełchatowa, czekaliśmy już tylko na pismo z Legii, żeby podpisać dokumenty. I wtedy przyszedł sparing z Wartą Sieradz, ostatni przed ligą. Zawodnik robi wślizg, ja przeskakuję nad nim, trącił mnie w powietrzu. Słyszę trzask. Wiedziałem od razu. Deja vu. Więzadła. Tylko, że teraz jestem bez kontraktu.

Groziło, że będziesz leczył się za swoje.

Tak, ale Bełchatów zachował się super. Wiadomo, dali mi inne warunki, niż te, które wcześniej dogadaliśmy, ale to zrozumiałe, bo byłem wyłączony z gry. Lekarz w Łodzi mówił mi: „wrócisz do zdrowia, ale zastanów się, czy piłka jest dla ciebie. Który klub weźmie cię po dwóch zerwanych więzadłach?”. A wtedy od razu trener Ulatowski powiedział – on jest naszym zawodnikiem. Czułem wsparcie i wiarę trenera na każdym kroku, tak samo ze strony dyrektora Krzynówka. Wiedziałem, że będę miał gdzie wrócić, a jak wrócę, to walczę o miejsce w pierwszoligowej drużynie. Wciąż, mimo kontuzji, awans sportowy. W leczeniu pomogła mi też Legia, u doktora Jaroszewskiego miałem zabieg, tu też początkowo się rehabilitowałem jeżdżąc codziennie do legijnej kliniki. Po dwóch miesiącach uznałem, ze powinienem być bliżej drużyny i przeprowadziłem się do Bełchatowa. Z jednej strony okej, możesz się zgrać w szatni. Z drugiej strony ciężej. Widzę, jak chłopaki wychodzą na trening, a tymczasem ja idę na salkę rehabilitacyjną. Dzień w dzień to samo. Wcale nie takie super. Drużyna ma cel wygrać mecz, ty masz cel zrobić przysiad.

Na swój sposób dystans był zdrowszy.

Z perspektywy czasu tak. Mentalnie łatwiej. Wokół ciebie ludzie, którzy borykają się z podobnymi problemami. Wspieracie się nawzajem, ładujecie akumulatory. W Bełchatowie byli świetni rehabilitanci, ale nie mogą zastąpić takiej grupy, w której wszyscy walczą o to samo. Dziś w klinice rehabilitacyjnej mam atmosferę jak kiedyś w szatni. To motywuje, gdy widzisz jak wszyscy walczą. Rehabilitacja przebiegała w miarę spokojnie, wszystko szło w dobrym kierunku. Przeszedłem w Warszawie wszystkie testy sprawdzające siłę, wytrzymałość obu nóg. Wreszcie stało się: czekał nas pierwszy tamtej zimy trening na naturalnej murawie. Wcześniej chłopaki trenowali na sztucznej, ale chciałem jej uniknąć.

Dlaczego?

Słyszałem milion historii o sztucznych murawach, jest wiele rozbieżności. Najgorsze podobno jednak jest zmienianie. Noga się przyzwyczaja np. to sztucznej nawierzchni, na której jest inna przyczepność. My w Legii graliśmy na trawie naturalnej, a trenowaliśmy na sztucznej. Teraz na sztucznej gram na typowych żwirówkach bez korków. W korkach noga zostaje przy każdym zwrocie. Noga się przyzwyczai, a potem zmieniasz jej warunki i może być różnie. Ciężko mi szukać tutaj przyczyny, ale to możliwe. W Bełchatowie wolałem już nie wchodzić na sztuczną, skoro zaraz będziemy zmieniać. Z radością szedłem na pierwszy trening. Miałem potrenować na spokojnie, bezkontaktowo – tak też się stało. Ale w niegroźnej sytuacji zerwałem więzadło w drugiej nodze.

Poczułem, że coś strzeliło, ale tym razem nie miałem pewności, czy to więzadło. Piętnaście minut później pojechaliśmy z dyrektorem Krzynówkiem do lekarza w Bełchatowie na USG. Lekarz powiedział, że jest okej. Dyrektor dopytywał: więzadła w porządku? Tak, tak! Miałem jechać na trzy dni do domu odpocząć, bo stres duży. Cały czas jednak coś tam czułem, więc uznałem, że pojadę do Łodzi na rezonans dla pewności. Utwierdzę się, nic nie zaszkodzi. Zrobiłem rezonans, siedzę u doktora. Sprawdzał mi najpierw nogę manualnie. Otwiera płytkę na komputerze – okazało się, że nie nagrali, dali pustą. I tak powiedział jednak: „Na dziewięćdziesiąt… a właściwie sto dziewięćdziesiąt procent poszło więzadło krzyżowe”. Ja w szoku. Dobra, coś mogło być, chwila i wracam, ale znowu więzadła? Jeszcze w drugiej nodze? Wyszedłem z płaczem. Jechałem powtórzyć rezonans, by tym razem nagrali, rycząc za kierownicą. Myślałem, że to koniec. Jaki to ma sens? Zaraz koniec kolejnego sezonu. Jestem rok bez gry. Nie wiem co dalej. Jeszcze się łudziłem, że może rezonans zmieni diagnozę, ale wszystko się potwierdziło. Dzwoniłem do taty – nie dowierzał. Dzwoniłem do fizjoterapeuty, który prowadził mnie w Bełchatowie – w szoku. Dyrektor Krzynówek namawiał, żebym szedł do kolejnego lekarza, skoro jeden mówi tak, a drugi inaczej, bo też nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Doktor Jaroszewski ostatecznie potwierdził, że to zerwane więzadła.

Uważasz, że to był efekt jakiegoś zaniedbania?

Zajmowali się mną podczas rehabilitacji specjaliści, zabieg też przeprowadzał najwyższej klasy fachowiec. Historia nierealna. Wróciłem do Warszawy i zacząłem się leczyć. Już wtedy miałem myśli, że może trzeba zacząć robić coś innego. Ale to szukanie po omacku. Robisz coś całe życie i nagle ci to zabierają. Nawet nie wiesz co lubisz. Całe życie szedłeś w pewnym kierunku i nawet nie wiesz co innego mogłoby ci podpasować. Może to? Może tamto? Zrobiłem kurs UEFA C, ale bez przekonania. Nie jestem pewien, czy chcę trenować, zrobiłem tak rezerwowo. Z biegiem czasu kuszenie przez piłkę zaczęło dominować. Może to ostatni raz? Może warto jeszcze wrócić? Może to próba i trzeba pokazać charakter, a wytrwałość zostanie nagrodzona? Przyszedł czerwiec. Bełchatów spadł z ligi. Miałem z nimi trzyletnią umowę, ale po spadku klub miał możliwość rozwiązania kontraktu. Z klubu wcześniej odeszli trener Ulatowski i dyrektor Krzynówek. Myślę, że gdyby zostali to może zostałbym i ja, bo wtedy po zerwaniu mówili, że na mnie poczekają. Nowi włodarze nigdy nie widzieli mnie na boisku. Nie mieli na co czekać, sytuacja klubu po spadku też była średnia. Nie mam żadnych pretensji do Bełchatowa, rozumiem ich sytuację, rozwiązałem umowę bez problemów, kłótni, podaliśmy sobie rękę. Dziękuję im, że dostałem szansę, a że potoczyło się jak potoczyło – trudno.

Martwiłeś się czy znajdziesz nowy klub?

Tak, ale czekałem… tylko dwie godziny. Zadzwonił trener Magiera, a wtedy prowadził Zagłębie Sosnowiec. Wkrótce odezwał się prezes Zagłębia, powiedział, że mnie obserwowali dawniej i widzieliby mnie u siebie. Oczywiście daliby mi czas na dojście do formy. Ale w środku tygodnia zadzwonił dyrektor, że to nieaktualne. Trener Magiera odszedł do Legii, opcja z Zagłębia się posypała. Menadżer podsunął więc Raków. Tam też mnie pamiętali. Zdawali sobie sprawę, że potrzebuję czasu na dojście do formy. Zdążyłem się już w tym czasie wyleczyć więc podpisaliśmy kontrakt do końca sezonu z opcją przedłużenia. Spokojnie podnosiłem formę. Zagrałem w pięciu ostatnich meczach rezerw, w tym trzy od pierwszej minuty. Czwarta liga, atmosfera sparingowa –  nie grałem dobrze, na początku na zasadzie przyjął-oddał. Bez ryzyka, nie wdając się w pojedynki.

Blokada psychiczna.

Puściła w dwóch ostatnich meczach, kiedy próbowałem już gry jeden na jeden, grałem odważniej. W ostatnim meczu rundy pierwszego Rakowa dostałem powołanie na ławkę. Bardziej nagroda za to jak pracowałem, niż bieżąca ocena formy, ale jednak. Pojechałem na Wartę do Poznania, druga liga, poziom ogólnopolski. Nie zagrałem, ale i tak nie byłem zawiedziony, chłonąłem atmosferę. Przeskok z czwartej ligi na drugą jednak jest spory. Pojechałem na urlop, podczas którego – po krótkim odpoczynku – ćwiczyłem w klinice Legii. Wzmacniałem mięśnie cały czas, wiedziałem, że nie mogę tego zaniedbać. W styczniu zaczęliśmy przygotowania z Rakowem i czułem, że wracam, że znowu mam formę z przeszłości. Nawet trenerzy to zauważali, a także koledzy, którzy wcześniej czasem spojrzeli kątem oka. Niby każdy kibicuje, ale wielu nie wiedziało kim jestem, dlaczego akurat ja dostaję powołanie na Wartę – wiadomo jak się na to patrzy. Teraz w końcu udowadniałem co potrafię. Czułem, że mogę powalczyć o skład, a tabela wyglądała tak, że była perspektywa awansu do pierwszej ligi. Jeszcze można wrócić na właściwe tory. Pojechaliśmy na sparing z Wisłą Kraków do Myślenic. Naturalna trawa, trenowaliśmy na sztucznej. Wszyscy się cieszą, że wreszcie naturalna, ja trochę obaw. Dostałem piłkę za plecy Adama Mójty. Ścigałem się z nim, chciałem ściąć do środka, zmienić kierunek. Nagle trzask. Sędzia gwiżdże faul, mimo, że Adam mnie nie dotknął. Od razu wiedziałem, że więzadła.

Która noga?

Lewa. Najpierw dwa razy prawa, potem dwa razy lewa.

Nie potrafię sobie wyobrazić co czułeś.

Niedowierzanie. Wracałem samochodem. Niby wiem co się stało, ale to do mnie nie dociera. Jest jakby za barierą, nastrój w miarę. Dobra, coś się stało, ale nie potrafiłem tego przetworzyć. Ale w końcu na mnie spłynęło. Czarna rozpacz. Doktor Jaroszewski był smutny, bo znał moją historię, trzymał za mnie kciuki. Wiedziałem, że tak czy siak trzeba zrobić operację i się rehabilitować, czy będę wracał do piłki czy nie. Trzeba się wyleczyć, przecież choćby po to, by za parę lat móc z dzieckiem pokopać na podwórku.

Doktor nie poruszał tematu, czy możesz wracać?

Powiedział, że jeśli argumentem za tym, by nie grać, jest tylko to, że mogę jeszcze raz zerwać, to on by spróbował.

Nie jest tak, że masz zdrowotne uwarunkowania ku temu, by takie urazy przydarzały się wcześniej?

Po każdym zerwaniu ryzyko kolejnego zerwania jest większe i to w obu nogach. Ludzie uciekają z obciążeniem operowanej nogi i zrywają w drugiej. Dlatego chodzi o to, żeby nogi miały porównywalne wyniki w badaniach. Teraz doktor zrobił mi przeszczep z więzadła rzepki. Potrafią się przydarzyć większe powikłania w trakcie rehabilitacji, ale ten przeszczep jest mocniejszy.

Co ty dziś myślisz? Chcesz wrócić?

Leczę się jak sportowiec, rehabilituję codziennie jak do powrotu, ale nie jestem w stanie ci powiedzieć czy wrócę czy nie. Czasami budzę się i jestem pewien, że będę grał w piłkę. Innego dnia zastanawiam się: a może coś innego? może co  innego? Może potrzebuję zająć się czymś, w czym wszystko będzie zależało ode mnie? Jak zawalę, to w łeb, jak będę ciężko pracował, pójdę w górę? W piłce sporo od ciebie zależy, ale jak widać nie wszystko. Z Rakowem mam kontrakt do czerwca. Nie wiem jaka będzie ich decyzja. Jeśli nie dostanę szansy – pretensji mieć nie będę. Nie zagrałem tam przecież żadnego meczu. Ale gdybym dostał… Raków prawdopodobnie będzie w pierwszej lidze. Taki poziom by kusił. I chyba skusił, żeby jeszcze podjąć walkę.

Masz pretensje do siebie czy do kogokolwiek innego?

Ani do siebie, ani do lekarzy, ani do fizjoterapeutów. Wiem, że sam dawałem z siebie maksimum, oni też. Ciężko to wyjaśnić. Gdyby ktoś mi powiedział, że mam uwarunkowania do takich kontuzji – decyzja sama by się podjęła. Ale czegoś takiego nie ma. Gdybym nie wierzył, że nie jestem w stanie dojść do jakiegoś poziomu, który by mnie zadowalał, czyli na przykład Ekstraklasy, a później Legii, to bym odpuścił, zrezygnował. Ale wierzę.

Słodko-gorzkie muszą być dziś dla ciebie wizyty na Legii.

Wielkie emocje są zawsze, gdy choćby patrzę na herb. Na Legii wciąż czuję się jak w domu. To mnóstwo wspomnień, ale też marzenia. Jeszcze z tych marzeń nie zrezygnowałem.

Rozmawiał Leszek Milewski

Fot. Jacek Prondzynski/Legia.com

Napisz do autora

Najnowsze

Weszło

Komentarze

4 komentarze

Loading...