26 marca 2013, biało-czerwoni grają na Stadionie Narodowym z San Marino. Wygrywają 5:0, zdobywając tym samym Puchar Weszło. Na trybunach uwagę przykuwa co innego – gdy dzielni goście wjeżdżają na naszą połowę, wśród kibiców słychać ekscytację. Ba, wrzawa jest taka, jakby właśnie Real konstruował kolejną doskonałą akcję na Santiago Bernabeu. Innymi słowy – ludzie po prostu trzymają kciuki, szczerze życząc San Marino chociaż honorowego gola. A ile ten jeden jedyny gol znaczy dla tego kopciuszka europejskiego futbolu – nie trzeba chyba nikogo przekonywać.
Gdy idziemy obstawić spotkania reprezentacji i widzimy, że grają San Marino czy Liechtenstein, to najczęściej te kilka złotówek przeznaczamy na wytypowanie liczby goli dla rywali tej jednej z dwóch potęg. Gdy jednak którejś z nich wejdzie futbolówka do siatki – następnego dnia odwoływane są zajęcia w szkołąch, ludzie zamiast chodzić do pracy, wychodzą na ulice i świętują a piłkarze trafiają na stałe do kronik sanmaryńskiego futbolu.
Wyobraźcie sobie, co musiało się dziać w państwie położonym na terenie Włoch, gdy ta reprezentacja wygrała w 2004 roku z Liechtensteinem. Dzisiaj obchodzą tam 13. rocznicę tego historycznego wydarzenia.
Raz, dwa, trzy, cztery… – tak odlicza większość kibiców na świecie, gdy ich drużyna mierzy się z właśnie takim San Marino. Z reguły jest to spotkanie do jednej bramki i bynajmniej nie tej, na którą atakuje ekipa z 204. miejsca w rankingu FIFA. Czasami uda im się zdobyć gola (w 2013 roku na tę listę hańby trafiła polska reprezentacja, w rewanżu po tym spotkaniu wspominanym w leadzie), ale nie są to regularne wyczyny. W ostatnich 20 spotkaniach – 2 bramki. Jeśli jakaś drużyna chce stać się pośmiewiskiem nie tylko we własnym kraju, ale i na całym świecie i nie tylko przez miesiąc, a do końca istnienia futbolu, to może dać się pokonać właśnie „La Serenissima”.
Jeśli tamtego dnia o tej porze sprzątaliście kuchnię, czekaliście na teściową na dworcu, czy robiliście inne, ultra-nudne czynności, to zapewne i tak to było lepsze niż oglądanie tego „widowiska”. Owego 28 kwietnia, San Marino zajmowało 164, miejsce w rankingu FIFA, a ich przeciwnicy 142, – to chyba najlepsze zobrazowanie tego, co mieliśmy szansę zobaczyć w 2004 roku.
Nie było zbyt wielu chętnych, by zobaczyć ten mecz – na Stadio Olimpico uzbierało się ledwie siedmiuset ochotników. Ci, którzy się lekko spóźnili, mogli mówić o wielkim pechu. W piątej minucie spotkania, San Marino dostało rzut wolny. Andy Selva podszedł do stałego fragmentu. Wymienił dwa szybkie podania z kolegą z zespołu, a następnie perfekcyjnie przymierzył w bramkę Liechtensteinu i tym samym wyprowadził „La Serenissima” na prowadzenie. W tym momencie skończyły się już jakiekolwiek emocje i oglądaliśmy nędzne spotkanie.
Ale kij z emocjami, tu chodzi o wynik! Unikalny wynik, historyczny rezultat, który zapisano złotymi zgłoskami we wszystkich kronikach futbolu z małego państewka. To zwycięstwo nad Liechtensteinem to bowiem jedyne spotkanie, które San Marino kiedykolwiek wygrało. I pewnie, które kiedykolwiek wygra. Choć trzeba przyznać – aktualne rozgrywki idą im całkiem przyzwoicie. „La Serenissima” zdobyli już bramkę, a stracili jedynie 23, w grupie z Niemcami, więc jak na ich poziom, to naprawdę nie jest źle. Dodajmy jeszcze spektakularną wiktorię nad Thomasem Mullerem w ramach wymiany oświadczeń – i mamy obraz naprawdę udanych ostatnich miesięcy.
I dobrze. Zawsze w duchu kibicujemy tym ananasom, choćby w uznaniu ich determinacji i wytrwałości. W czasach, gdy niektórzy poddają się już po pierwszych porażkach – oni po 136 przegranych w 141 meczach nadal z radością i dumą śmigają na kolejne mecze. To jest futbol.