Gdy Janusz Sybis wciągał nosem naszą ligę, zapewne niewielu kibiców Śląska sądziło, że przyjdzie im oglądać grajka z podobnym potencjałem. Dla niektórych właśnie „Rysiek” był wręcz lepszy od „Małego”, ale przez słabsze pokolenie kolegów z drużyny, nic wielkiego z drużyną nie ugrał. Kiedy Ryszard Tarasiewicz skończył z grą, postanowił wziąć znacznie więcej w swoje ręce i poszedł w trenerkę, w której spisuje się całkiem, całkiem nieźle. Dzisiaj obchodzi 55. urodziny.
Za dzieciaka podglądał najlepszych i robił z nich swoich idoli. Gdy reprezentacja Polski grała na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium w 1972 roku („biało-czerwoni” zdobyli na nich złote medale), 10-letni Tarasiewicz upatrzył jednego z architektów tego sukcesu, Kazimierza Deynę. I zechciał grać tak samo, jak legendarny playmaker Legii.
Mimo swojej szybkości i świetnego wyszkolenia technicznego, żaden z trenerów nie poświęcał mu zbyt dużo uwagi. Powodem były słabe warunki fizyczne – „Taraś” był niski i wątły, więc większość uznała, że nie da rady grać przeciwko dryblasom, którzy łatwo by go stłumili. Szkoleniowcy o wiele więcej uwagi skupiali na Mirosława Pękale, który w juniorach prezentował się lepiej. Historia pokazała jednak najlepiej, gdzie jest teraz Mirek, a gdzie Rysiek.
Tarasiewicza we Wrocławiu zapamiętają z kilku rzeczy. Przede wszystkim – rzuty wolne (niektórzy sądzą nawet, że Ryszard przewyższył mistrza i etatowego wykonawcę stałych fragmentów – Romana Fabera). Dla „Tarasia” przełomem pod tym względem momentem był mecz z Górnikiem Zabrze. Spotkanie stało na naprawdę wysokim poziomie, można było odnieść wrażenie, że to nie jest już polska liga. „Górnicy” prowadzili 2-1, aż nadeszła 80. minuta i wszystko się odwróciło. Sędzia Janusz Eksztajn podyktował rzut wolny na skraju pola karnego, więc wszyscy spodziewali się, że piłkę ustawi i kopnie Faber. W ostatnim momencie podszedł do niego jednak młody Tarasiewicz i uzgodnił, że to on uderzy na bramkę. Podszedł i walnął tak, że reprezentant kraju Cebrat musiał skapitulować i wyjmować piłkę z siatki. Wtedy wszyscy zobaczyli prawdziwy i do tamtej pory lekko skryty potencjał „Tarasia”. Wtedy też Faber musiał mu przekazać pałeczkę dla etatowego wykonawcy wolnych w ekipie wrocławian.
Po zakończeniu piłkarskiej kariery, Tarasiewicz plany miał już gotowe – licencje i zaczynamy przygodę z trenerką. I trzeba powiedzieć, że przez lata spędzone w tym zawodzie udało mu się zyskać renomę fachowca naprawdę wysokiej klasy.