Naprawdę wierzyliśmy, że w Gdyni zobaczymy dobry mecz. Może jesteśmy naiwni, ale cholera – Wisła walczyła o pierwszą ósemkę, gdzie mogłaby mieć święty spokój i myśleć powoli o tym co czeka ją w przyszłym sezonie. Arka – mimo że bez szans na to samo od dawna – wciąż potrzebowała oczek, bo nawet mityczny 1,5-punktowy dorobek może się okazać bezcenny na finiszu. Miało się więc dziać, cios za cios, lecimy z tematem i zobaczymy co z tego wyjdzie. Niestety, kibic ekstraklasowy po raz kolejny dostał dowód, że ostatnie co powinien mieć to złudzenia i nadzieje. Szczęśliwie, że chociaż końcówka nam to w małym stopniu wynagrodziła.
Arka była już w ogródku i witała się z gąską, myśląc, w którym z trójmiejskich lokali oblać zwycięstwo, ale nic z tego. Łukasiewicz zagrał ręką – sędzia słusznie gwizdnął – a Kante wykorzystał jedenastkę. 95. minuta! Kibice Wisły myśleli, że są w ósemce, ale nic z tego – płocczan czeka gra o utrzymanie.
Nie ma co ukrywać, człowiek miał wiele myśli przez 90 minut – ostatnie zakupy, malowanie pokoju, kolejka w urzędzie skarbowym. Wszystko to zdawało się nagle najlepszymi rozrywkami w życiu, bo przy tym co pokazywali piłkarze, nawet lot muchy przykuwał uwagę. Nie działo się prawie nic, piłkarzom wymienienie trzech podań z pierwszej piłki przychodziło z ogromną trudnością, jakby mieli wejść na K2 w sandałach, nie zaś po prostu zagrywać celnie. Skoro tak, jedyne emocje przynosiły stałe fragmenty gry. W pierwszej połowie raz doszło do zamieszania w polu karnym Wisły, ale Kiełpin stanął na wysokości zadania, raz z dobrą interwencją pokazał się Jałocha.
I kiedy mieliśmy czarne myśli zastanawiając się czy wypada wypić cztery piwa w pracy – bo inaczej trudno byłoby to wytrzymać – padł gol. Bramka wyczekiwana jak gwiazdka przez małe dzieci. Naturalnie, trafienie przyszło widzom oglądać po stałym fragmencie, ale nie po wolnym lub rożnym, tylko aucie. Arka już w Gdańsku bombardowała Lechię wrzutkami przy użyciu dłoni, jednak dopiero z Wisłą wypaliło. Wrzucał Warcholak, w szesnastce odnalazł się Siemaszko i było 1:0, a z głośników poleciało Final Countdown (serio).
Jakkolwiek spojrzeć – dla Wisły to wstyd. Gol z autu nie przystoi, bo przecież trudno znaleźć mniej wyszukany sposób na strzelenia gola niż wzięcie piłki w ręce i posłanie jej na chaos. Poza tym, Wiśle gola strzelił Siemaszko, czyli facet nieco niższy niż ci widziani na parkietach NBA. A jednak, trafił i to głową!
Pomyśleliśmy – no, to nakręci ten mecz. Wisła się rzuci do odrobienia strat, Arka na fali będzie chciała gości pognębić. Znów byliśmy naiwni, nad morzem jest dziś dość zimno, a piłkarze zamiast podgrzać atmosferę, sypali worki lodu kibicom do gaci. To już podchodziło pod znęcanie – ze trzy celne strzały, wszystkie głową, obowiązkowe dla bramkarzy do wyjęcia. Poza tym jedna ładna akcja Recy, wykopanie piłki przez jednego z arkowców poza stadion i nuda, marazm oraz nerwowe spoglądanie na zegarek, kiedy to się skończy. Bo niby mecz piłkarski trwa 90 minut, a tu się czuło, jakbyśmy siedzieli na stadionie tydzień. Dobrze, że przyszedł ten karny, bo inaczej nie byłoby o czym gadać.
Wisła Płock kończy fazę zasadniczą na 9. miejscu i jeszcze się z Arką spotka. Trochę nas to przeraża.