Ekipę Adama Nawałki warto i trzeba chwalić, sześć punktów przewagi nad wiceliderem przy półmetku rywalizacji to spory wyczyn, podobnym osiągnięciem nie może szczycić się żaden inny zespół w tych eliminacjach. Jasne, pomagają nam dość przeciętni rywale, ale w dużej mierze pomagamy sobie sami, goląc ich po kolei. Jest dobrze, ale do tej beczki miodu chcielibyśmy dorzucić łyżeczkę dziegciu, mianowicie chodzi tu o defensywę.
Po pięciu spotkaniach mamy sześć goli na debecie, czyli jakkolwiek spojrzeć sporo, bo notujemy ponad jedną bramkę na mecz w plecy. Co więcej, tylko w naszej grupie mniej goli potracili Rumuni i Duńczycy, a patrząc globalnie, rzadziej dali się zaskakiwać choćby Czesi, Irlandczycy z Północy, Walijczycy, Irlandczycy, Słoweńcy, Słowacy, Grecy czy Bośniacy. Również porównanie do nas samych – z walki o Euro we Francji – nie wygląda korzystnie, ponieważ po pięciu meczach tamtej kampanii, mieliśmy tylko trzy bramki stracone, a więc dwa razy mniej. Tak, graliśmy z Gibraltarem (który później w sumie i tak nam wsadził), ale i z mistrzami świata Niemcami oraz na zawsze upierdliwym terenie w Gruzji.
Tracąc tyle bramek robiliśmy sobie w tych eliminacjach pod górkę. Trzy razy traciliśmy prowadzenie (Kazachstan, Armenia, Czarnogóra) i przy okazji spotkania w Astanie nie udało nam się wrócić na odpowiednie tory. Z kolei grając z Danią, przy wyniku 3:0 daliśmy się zaskoczyć aż dwukrotnie i z łatwego meczu przenieśliśmy rywalizację w ramy dreszczowca, zupełnie niepotrzebnie. Tak naprawdę, perfekcyjnie w obronie zagraliśmy tylko raz – w Bukareszcie – a patrząc na klasę rywali, szczególnie Kazachstanu i Armenii (w dodatku bez Mychitariana), ta skuteczność podziwu nie budzi.
Na pierwszy rzut oka nasze problemy w defensywie mogą dziwić, linia obrony większych problemów kadrowych przecież nie przeżywa. Piszczek rozgrywa znakomity sezon, Glik błyszczy w Monaco, Pazdan gra zazwyczaj na dobrym poziomie, a bywa, że w Legii – przeciwko Realowi u siebie i z Ajaksem na wyjeździe – jest kapitalny. No, ale właśnie, niestety pojęcie „większych problemów” nie równa się pojęciu „żadnych”, bowiem na lewej obronie kłopoty już są. Spójrzmy:
– w Kazachstanie fatalnie grał Rybus, przy pierwszej bramce się obciął, druga padła po dośrodkowaniu z jego strony
– gol na 2:3 dla Duńczyków padł po dośrodkowaniu z naszej lewej flanki
– gol dla Armenii na 1:1 padł po rzucie wolnym, który sprokurował Rybus
– wczoraj dośrodkowanie na 1:1 poszło, a jakże, z naszej lewej strony
Goal : Mugosa(MNE) #MontenegroPoland pic.twitter.com/htQeyk0Vg7
— あれっさんどろ (@ales419) 26 marca 2017
Fakty są takie, że przeciwnik największe szanse na gola ma atakując swoją prawą stroną i nieważne czy gra tam Rybus, czy też Jędrzejczyk. Jasne, nie warto zwalać winy tylko na nich, bo brakuje asekuracji, na przykład przy drugim golu Duńczyków sprawę pokpił Grosicki, ale problem niewątpliwie istnieje.
Drugim powodem, dla którego tracimy więcej bramek niż zwykle, jest Krychowiak i jego forma, a właściwie jej brak. Pamiętamy Grześka w gazie, czyścił jak oszalały, brał środek pola dla siebie i siłą rzeczy pomagał w ten sposób obrońcom, którzy mieli mniej roboty, rzadziej byli zmuszani do odpierania kolejnych ataków rywala. Gdy Krychowiak gra jak gra, przeciwnikowi łatwiej jest się do nas przedostać, a czasem te ataki prowokuje sam pomocnik – żeby przypomnieć tylko jego stratę, po której Armenia powinna nam walnąć gola na 2:1.
Trzeci powód to z kolei problemy z koncentracją. Nie ma przypadku w tym, że trzykrotnie traciliśmy prowadzenie, że rozluźniliśmy się przy 3:0 dla Duńczyków. Jak padł pierwszy gol dla Skandynawów? Jasne, tam był spalony, ale skoncentrowany na maksa Glika nigdy nie popełniłby tak kuriozalnego błędu, jak przelobowanie Fabiańskiego podaniem głową.
Mundial jest blisko, ale by chwycić go pewnie, chyba jednak trzeba podciągnąć się w defensywie, bo Lewandowski też kiedyś może mieć słabszy dzień i nie ratować nam tyłków, jak to było choćby z Armenią. Pierwszy test w rundzie rewanżowej będzie dla naszej defensywny naprawdę trudny – przyjedzie Rumunia, a my wyjdziemy na nich bez lidera tej formacji, Glik pauzuje przecież za kartki.
Fot. FotoPyk