Grał z Górnikiem przeciwko Juventusowi i Realowi Madryt, przy okazji tego spotkania wyróżnił go nawet ówczesny trener Los Blancos, Leo Beenhakker. Był wicemistrzem Europy do lat 18. Jechał jako faworyt na mundial do lat 20 w Australii. Grał z Dziekanowskim, Urbanem, Okońskim czy mistrzem świata Stéphanem Guivarc’hem. Ma co wspominać – zapraszamy na rozmowę z Piotrem Rzepką!
W latach 80. czy 70., generalnie w PRLu, najlepiej było zostać piłkarzem?
Fajnie było grać wtedy i fajnie jest dzisiaj, to piękne zajęcie. Myśmy w tamtych czasach bardzo zazdrościli Zachodowi, ja dużo jeździłem i wiadomo, z czym to się wiązało – dużo jaśniej na ulicach i w życiu. Zazdrościliśmy, bo oni mogli jeździć, gdzie chcieli i kiedy chcieli. Stadiony, ośrodki treningowe, hotele mieli ładniejsze.
Głównie chodzi mi o podróże – można było oderwać się od szarej Polski.
Byłem w Japonii, Meksyku, Ameryce Środkowej, w Australii. Najeździłem się wyjątkowo, bo grałem w czterech kadrach naraz. Wtedy nasza reprezentacja była ceniona na świecie, to były lata 70.-80., potem to osłabło, ale zapraszali nas i wszędzie robiliśmy za gwiazdy. Tylko się cieszyliśmy, że możemy pojechać i zobaczyć Japonię, która była 50 lat przed nami.
Jak było z tą Japonią?
Tam miała jechać pierwsza reprezentacja, ona była zakontraktowana, ale coś się zmieniło, jakieś mecze ważniejsze przyszły czy coś takiego. No i myśmy pojechali, wzmocniona kadra olimpijska plus młodzieżówka i to było trochę dziwne, bo ogrywaliśmy ich wysoko. 4:1 2:0, 4:2, 3:0. Grube wyniki. Oni nas traktowali jak pierwszą reprezentację od samego początku.
Nie pokapowali się, że gra drugi garnitur?
W ich interesie było się nie skapować, bo jakby się dowiedzieli, że drugi garnitur wygrywa tak zdecydowanie z nimi, to by nie za ciekawie o nich świadczyło. Wszystkie te mecze nie były wygrane przez przypadek, tylko z takimi nazwiskami jak Okoński, Pałasz, Kazimierski, to mieliśmy mocny zespół. No i trenera świętej pamięci, który był dla mnie wybitnym fachowcem.
Waldemar Obrębski.
Tak. Ujął mnie tym, że rzadko się zdarza, by wszyscy aż tak byli za trenerem, a on docierał do nas. Może byłem za młody, żeby wszystkie jego wytyczne realizować, ale umiał z nami rozmawiać, przekazywać nam swoje wskazówki, był strasznie kontaktowy i mówił zrozumiałym językiem. Na każdym kroku widać było jego fachowość i autorytet. Wiadomo, jak piłkarzy jest 20-kilku, to zawsze ktoś może być niezadowolony, a tutaj nie było problemów. Umiał zrobić z nas drużynę, każdy by wskoczył za każdego w ogień i ja odbierałem to tak, że duża w tym rola szefa.
A jak Japonię wspomina pan kulturowo?
Dla mnie to był szok, tym bardziej, że lecieliśmy przez Moskwę. Człowiek widział wcześniej Zachód, Stany, a tu lecimy przez Moskwę, cofamy się o ileś lat i nagle wpadamy w kraj, który jest jeszcze bardziej rozwinięty niż zachodnia Europa – Francja, Niemcy. Od samego początku takie rzeczy niestworzone: technologia, autostrady, koleje. U nas wtedy 10 godzin opóźnienia pociągu to nie była sensacja, a tam co do sekundy otwierały się drzwi. Nie wierzyliśmy, że to jest możliwe.
Jacy byli ludzie?
Chcieli nam wszystko pokazać, to mi najbardziej utkwiło w pamięci. Jak się wchodziło do sklepu czy hotelu, to z 10 razy byli w stanie się ukłonić i przywitać. U nas z tego innego czasu to było coś nieprawdopodobnego. Japonię znaliśmy z książek, filmów historycznych, a tutaj na co dzień taki porządek, że od tamtego czasu nie widziałem czegoś podobnego. Byłem w szoku, myślałem, że to wszystko wyreżyserowane, a tak po prostu jest.
Wydaje mi się, że tam jest więcej uśmiechu.
Uśmiechu i patrzenia w oczy. To było kupę lat temu, ponad 30, świat się zmienia, ale myślę, że teraz tam może być podobnie, bo skoro tyle lat wytrzymali to czemu mieliby tego nie kultywować. Strasznie mi się to wryło i dlatego do dzisiaj tak to pamiętam. To było mocne.
Nie kusiło, żeby po latach tam wrócić?
Trochę to jest daleko, a jak się jest w piłce, to ma się sporo obowiązków – jakby była okazja, chwila wolnego, mógłbym się skusić, ale to też nie jest tania impreza. Teraz jestem dużo poza Gdynią i gdy mam wolny czas, to wolę go spędzić w domu z rodziną.
Z Japonią wtedy strzelił pan jedyną swoją bramkę w pierwszej reprezentacji – a przynajmniej grającą jako pierwsza. Mówił pan kiedyś, że marnował sporo sytuacji w kadrze.
Sporo, a jak pojechałem drugi raz z kadrą do Meksyku to było to samo. Nie wiem, może to taki okres, bo zima, jeszcze ta noga trochę nieustawiona. No, ale rzeczywiście w Japonii miałem te sytuacje i tych bramek za dużo nie było, ale dzisiaj z perspektywy czasu nie wiem czy bym coś inaczej robił. Szkoda, bo wiadomo ile radości i adrenaliny dają strzelone bramki.
Był wtedy szansa dla pana, żeby się pokazać i pojechać na mundial w 1982?
Na pewno, bo z tej kadry co zrobiliśmy wicemistrzostwo Europy w 80 roku, to duża grupa była obserwowana i to bardzo mocno. Może też na moją niekorzyść działało to, że akurat w klubie grałem w Bałtyku, to nie był zespół topowy, z pierwszej ligi, ale niewalczący o mistrzostwo czy puchary. Jednak na pewno ta kadra umiała grać w piłkę i nie miała strachu.
Ostatecznie z tamtej „japońskiej” ekipy pojechał tylko Matysik i Kazimierski.
Mirek Okoński nie pojechał?
Nie.
Trochę to ucieka z pamięci.
Jednak Okoński był fenomenalny technicznie, prawda?
Lewa noga porównywalna do najlepszych lewych nóg późniejszych – też może trochę za późno wyjechał do tego Hamburga, bo nieprawdopodobne predyspozycje miał do kiwki, rzadko kogo widziałem, żeby mógł robić takie rzeczy lewą nogą.
Po tej Japonii przyszła Australia, mistrzostwa świata do lat 20. Jak ją pan wspomina, na razie nie sportowo, a też kulturowo?
Tam było inaczej. Jak w Japonii jest pełno ludzi i domów, bo czuć, że to mniejsza wyspa w porównaniu do Australii, to właśnie w Australii było bardzo dużo przestrzeni. I też w porównaniu z Europą przyjemniejszy kraj do życia. Nie było tego pośpiechu, każdy miał czas na uśmiech, ale bez ciśnienia. W Japonii z kolei niby robione to było naturalnie, ale wszyscy bardzo chcieli i się spinali, to było czuć, ten inny rodzaj kultury. W Australii luzik – „mamy czas, okej, wszystko będzie grało”.
Dlaczego wam na tym turnieju nie wyszło?
My tam mieliśmy zespół niespotykany w tych kategoriach wiekowych. Jak się przypomni te nazwiska – Jasiu Urban, Rysiu Tarasiewicz, Dariusz Wdowczyk, Józef Wandzik… Mieliśmy taką drużynę, że nawet jak graliśmy wcześniej przeciwko Holandii z Gullitem i Rijkaardem, to choć oni byli bardzo trudni do grania, to nawet z takim przeciwnikiem potrafiliśmy wygrać 4:0. Nie udało się może przez to, że po mistrzostwach juniorów, gdzie nieszczęśliwie przegraliśmy finał z Anglią jechaliśmy jako faworyci? Jeszcze doszli do nas ci z rocznika 62., którzy też zrobili wicemistrzostwo Europy. No, żal tej Australii, bo wiek juniora się kończył, czas w piłce szybko leci, a mogliśmy tam zrobić duże rzeczy i ludzie w Polsce byliby dumni. Mogliśmy utrwalić to co zrobiły Orły Górskiego, to było następne pokolenie, ale według mnie nie było sukcesów w tym pokoleniu na miarę talentów.
Co się stało z tym Katarem, że przegraliście 0:1?
Z Katarem jedna bramka – nawet nie samobójcza, tylko wybicie piłki w plecy zawodnika Kataru, który dostał na 25. metrze i wiatr wrzucił jakoś piłkę do naszej bramki. Oni stanęli z tyłu, a myśmy mieli co najmniej 10 sytuacji, ja, Dziekan, aż się nie chce wierzyć, że takie mecze mogą się zdarzyć. Tyle okazji: słupek, obok, w głowę bramkarza, to były takie szanse, że to nawet ten Katar nie bronił wyniku, tylko zrządzenie losu. Ten mecz nami wstrząsnął, potem Urugwaj z nami dobrze zagrał, wygrali 1:0 i akurat ten mecz można było przegrać. Z Katarem nie. Natomiast z USA wygraliśmy 4:0, ale to był łabędzi śpiew.
To musiało być spore rozczarowanie.
Apetyty były inne, bukmacherzy w Australii nie chcieli na nas nawet przyjmować zakładów, jeśli chodzi o mistrzostwo. Niestety, może młodość zadziałała, bo wiadomo, że młody piłkarz ma wahania formy. To była szansa na zapisanie się w historii, wiemy jacy piłkarze wychodzili z takich turniejów, choćby Maradona. Też jaką krzywdę zrobiliśmy Polonii, oni tak za nami byli, tyle kibiców myślało, że będziemy jak najdłużej, a my po fazie grupowej pojechaliśmy do domu.
Polonia – chcąc nie chcąc – wywierała na was presję?
Tak nam się wydawało, że to nas mobilizuje, a mogło usztywniać. Niemcy, którzy zdobyli wtedy tytuł, na pewno nie byli od nas lepsi – zresztą sensacyjnie grali z Katarem w finale, czyli ci Katarczycy mieli sposób. Może tylko myśleliśmy, że byli do ogrania, a oni mieli swój plan.
Czym różniła się ta kadra, od tej do lat 18, która zrobiła srebro w NRD?
My tam nie pojechaliśmy jak faworyci. Tam było radosne granie, eksplozja talentów, mogliśmy robić z przodu co chcieliśmy, bo z tyłu był porządek i asekuracja. Ofensywni zawodnicy więcej ryzykują, jak wiedzą, że gdy coś stracą, to nie pójdzie od razu kontra i bramka. Zgrało się nam, bo dużo mieliśmy turniejów, na których jeden wypadał lepiej, drugi gorzej, a wtedy jakoś wszystkim zaczęło iść. Nie zastanawialiśmy się nad porażką czy brzydką grą i to właśnie było fajne, że obok wyników szedł dobry styl.
Wcześniej pan powiedział, że finał z Anglią przegrany był nieszczęśliwie, dlaczego?
Prowadziliśmy 1:0 do chyba przedostatniej minuty, w międzyczasie ja strzeliłem w poprzeczkę, Dziekan też miał sporo sytuacji. Mieliśmy ogromną przewagę i gdybyśmy strzelili na 2:0, to oni by w ogóle nie spróbowali. Wtedy się grało 2×40 i w 78 czy 79 minucie nam trafili, rzuciliśmy się na nich i w doliczonym czasie dostaliśmy strzał, rykoszet i wpadło, ale szczegółów nie powiem, uciekło mi to z pamięci. Długo nie mogliśmy tego przeżyć. Myśmy płakali i nawet NRD-owcy, którzy wcześniej nie byli za nami, to po finale nam współczuli. Widzieli, jak to się stało, że wynik był niesprawiedliwy i może też nie lubili Anglików, nie wiem. W każdy razie byliśmy zdziwieni, bo klepali nas po plecach i chcieli naszej wygranej.
Dla seniora taka porażka to cios, a co dopiero dla juniora.
Wiadomo, psychika młodych ludzi jest jeszcze mniej dojrzała i odporna, więc większość z nas mogła się popłakać. Dopiero po paru dniach to do mnie dotarło jak to było blisko, ale zaraz po meczu też było dużo łez. Chyba więcej łez niż złości.
Któregoś Anglika pan mocniej zapamiętał – Hateleya, Allena?
Allena. Widać było jego doświadczenie, grał w środku pola, regulował tempo – szybciej, wolniej, podania – krótsze, dłuższe. Można było dostrzec, że grywał wyżej.
Powiedział pan kiedyś, że tamto nasze pokolenie piłkarzy było zakompleksione.
Jak jechaliśmy na Zachód to dla nas sprzęty Adidasa czy elektroniczne to była pensja czy dwie, a tam każdy mógł to mieć. Więc z kompleksami bardziej chodziło o życie społeczne, że taki junior angielski miał dużo więcej – można było mieć w Polsce spokojne życie, ale jak się wyjeżdżało na Zachód i widziało, co jest tam w sklepach, a co w naszych, to można się załamać. Piłkarsko natomiast kompleksów nie mieliśmy, po kolejnych turniejach Anglicy czy Niemcy wiedzieli, kto przyjeżdża. Niektóre reprezentacje się nas bały i tutaj nie musieliśmy mieć kompleksów, nie było tak, że gramy trzema-czterema dobrymi zawodnikami. Nie można było się z nas śmiać.
Kto mógł zrobić większą karierę?
Jak się patrzyło na Darka Dziekanowskiego cz Jasia Urbana to oni byli dla mnie lepsi niż Gullit, Rijkaard czy Matthaus. Jak miałem Darka i Jasia na treningach to widziałem, że oni mają większe predyspozycje, ale niestety graliśmy długo w naszych klubach, nie można było wcześniej wyjechać, a takie bycie w Milanie i Bayernie dawało większą szansę rozwoju, mimo że polskie zespoły grały w pucharach. Nie zdobywaliśmy jednak trofeów jak ci najwięksi, a przecież nazwisko się wyrabia właśnie trofeami na arenie międzynarodowej.
A pan się nie zasiedział w Bałtyku?
Zostałem osiem lat, ale takie jest życie. Wiadomo, że Bałtyk nie grał o puchary co roku, ale o utrzymanie, a grając o utrzymanie nie mogłem konkurować z legionistami, lechistami, widzewiakami.
Miał pan oferty?
Miałem, ale to takie czasy, że kluby nie musiały puszczać, bo nie było oficjalnych cen, trzeba było się dogadywać, kontrakt się czasem kończył, a zawodnik i tak nie był wolny. Jeden, drugi, trzeci rok uciekał i nie, że się chwalę, ale na początku lat 80., miałem trochę propozycji z tych czołowych klubów – z Zabrza, Warszawy, Łodzi, Poznania, Katowic. Ale właśnie to wiązało się z tym, że ktoś musiał się dogadać.
Były pretensje, że pana nie puszczają?
Nie, nie. Ja mam taki charakter, że nie chce mieć pretensji, bo ci co je mają, to robią sobie podwójną krzywdę. Raz, bo coś nie poszło po ich myśli, a dwa, jak za dużo o tym myślą. Tak widocznie miało się ułożyć, są rzeczy na które można mieć wpływ i być bardziej zdecydowanym, a na niektóre nie. Ja wybrałem taką drogę i nie ma co się zastanawiać, gdybać – różnie mogło się potoczyć, mogłem doznać kontuzji, a tutaj jednak miałem szczęście, że obyło się bez poważnych urazów.
Wyobrażam sobie jednak, że czuł pan żal. Zgutczyński przeszedł z Bałtyku do Górnika i pojechał na mistrzostwa świata.
Andrzej przeszedł do Górnika, był królem strzelców pierwszej ligi, pojechał na mundial, a potem szybciej niż ja trafił do Francji. To było tak, że dopiero jak pojechałem do Zabrza i w tych meczach z Juventusem i Realem poczułem Europę, to wtedy żal się zrobił, że mogłem wcześniej to przeżyć.
Który dwumecz był bliższy do przejścia?
Real, bo tam byliśmy bardzo blisko. Juventus za szybko nam strzelił bramki, za pewnie podeszliśmy do rewanżu, nawet po przegranym pierwszym meczu. Z Realem pierwsze spotkanie też przegraliśmy 0:1, ale sytuacji mieliśmy dużo więcej niż oni i to był taki mecz, nie wiem czy nie ostatni, kiedy tyle ludzi zebrało się na Stadionie Śląskim. Cała Polska była za Górnikiem, to się czuło, obojętnie gdzie się było. W rewanżu mieliśmy 2:1 dla nas, swoje sytuacje, ale na koniec zabrakło siły. Piłkarskie braki musieliśmy nadrabiać dodatkowym bieganiem, nie wiem jakby to wyglądało dzisiaj – ze wszystkimi pomiarami tych kilometrów – ale tam po raz kolejny minuty dzieliły mnie od bycia w historii. Brakowało nam Ryśka Cyronia, on był w takim gazie w lidze, że co nie kopnął i nie zrobił to strzelał. Gdyby Rysiu grał, moglibyśmy jeszcze bardziej zagrażać, bo mało drużyn kontrolowało spotkanie w Madrycie, tak jak myśmy to robili – przez 20 minut to mogliśmy mieć posiadanie 80 do 20.
Za mecz z Realem pochwalił pana nawet Beenhakker.
Tak, ja byłem zdziwiony i on też, bo to na zasadzie – „on w kadrze nie gra, z Realem tak wygląda, to macie tylu lepszych w Polsce, że on się nie łapie do reprezentacji?”. Nawet mi się przyjemnie wtedy zrobiło.
Kto z Realu zrobił na panu największe wrażenie?
Te nazwiska, Butragueño, Schuster, to były takie, że się ich oglądało w telewizji jako takich nadpiłkarzy, więc w momencie kiedy na nich wyszliśmy, to zawsze na początku tego respektu trochę jest za dużo. To byli zawodnicy, że rzadko robili coś niespecjalnie – dzisiaj się mówi, że dobry piłkarz na 10 wyborów ma osiem dobrych, a im jest się słabszym zawodnikiem, to tych wyborów jest coraz mniej. I tak było z nimi, nie podejrzewaliśmy ich o jakieś zagranie, a oni to robili. Był też Sanchez, który tymi nożycami walił na rozgrzewce, żeby straszyć przeciwnika. Mocna ekipa i to, że byliśmy w stanie tak grać, dobrze świadczyło o naszej piłce, na którą narzekano.
Te porażki 0:1 u siebie chyba przesądzały wynik całego dwumeczu.
Tak i to były takie porażki do uniknięcia. Pamiętam, że z Juventusem, to 60 minut było naszej dominacji – wiem, że to jest ich taki styl, włoskie granie, przede wszystkim defensywa – ale momentami musieli wybijać po trybunach. Co chwilę stwarzaliśmy zagrożenie.
Przeczytałem takie zdanie: Za dwadzieścia parę lat, jak dobrze pójdzie, piłkarze Górnika, którzy w środę grali z Juventusem, będą mogli przy kominku opowiadać swoim dzieciom, że najgorsze sześć minut w ich karierze przeżyli na Stadio Communale w Turynie. To jak, opowiada pan?
Nie wpuścili nas na rozgrzewkę na główne boisko, Juventus też nie wychodzi zresztą, ćwiczyliśmy w takich salkach. Pamiętam, że jak wyszliśmy na ten mecz, to zanim się skapnęliśmy o co chodzi, to były trzy sztuki i nokaut, myśleliśmy o honorze. A jechaliśmy z nastawieniem, że powalczymy, chcieliśmy się strasznie pokazać, to była szansa udowodnienia sobie, że oni nie są lepsi, że to tacy sami piłkarze. To czułem w naszej drużynie, lecz po sześciu minutach o tę walkę było ciężko.
Brakuje panu mistrzostwa?
Mi w ogóle brakuje trofeów, nawet przy wicemistrzostwie Europy, każdy piłkarz marzy o triumfach. Taki Arsenal w Anglii – nie może wygrać tytułu od iluś lat, a jest taką fajną drużyną. Nie jestem spełniony, lecz gdybym nawet zdobył pięć mistrzostw, to bym nie był, bo to jest jedyna szansa w sporcie, żeby robić postępy. Jak się patrzy nawet na te wielkie gwiazdy, to obojętnie, ile by mieli trofeów, doprowadzają się do stanu takiego głodu, by mieć więcej. Nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. Ja staram się nie żałować w życiu, ale chciałoby się mieć choćby więcej występów w kadrze. Może jednak tak miało być, trzeba funkcjonować.
Ale Górnik to miał ekipę. Urban, Komornicki…
…Robert Warzycha, Józef Dankowski, Józek Wandzik. Nie no, a przede mną ilu dobrych poodchodziło. To były lata, że działacze Górnika byli w stanie zrobić bardzo mocny zespół, każdy chciał iść do Górnika, do ikony. Klub z zębem, jeszcze jak się pamiętało, że to jest jedyny polski klub, który grał w finale europejskich pucharów, to człowiek za dzieciaka płakał jak monetą przeszli, a potem przegrali w finale.
Smutno panu, jak patrzy na Górnik dzisiaj?
Myślę, że oni się odbudują, wolne przeloty ma każdy. To któryś upadek, nie pierwszy, a wcześniej się podnosili. Teraz jest mi szkoda Górnika, bo w tej pierwszej lidze trudno im się gra, wszystkie kluby najważniejszy mecz sezonu mają z Górnikiem. Obojętnie jaki by on nie był, to cała grupa chce wygrać. Zaczęli nie za tęgo, pogubili punkty, ale mam nadzieję, że wrócą na właściwe tory. Piękny stadion i historia, ale trzeba żyć dzisiaj, bo piłka jest tak dynamiczna, że historia nie da żyć, ona może tylko napędzać.
Bastia – Piotr Rzepka siedzi pierwszy z prawej
Skąd się wzięła Francja w pana karierze?
Po meczu z Juventusem miałem jechać do Cremonese, już był transfer, ale coś tam nie wyszło, czegoś brakowało. Francuzi się dowiedzieli, że jest taki zawodnik z Polski, którym się interesuje Cremonese, a więc Serie A – wtedy to była liga poza zasięgiem, wszystkie puchary praktycznie chapali. Uciekli Niemcom, Anglikom, Hiszpanom, więc jak Bastia dostała cynk, to bardzo szybko się zgłosiła. Obejrzeli mnie chyba z Widzewem, to była końcówka rundy, poza tym jeszcze mecz zagrałem. Potem pojechałem.
Jak się pan czuł w Bastii?
Fantastyczny mój okres, jeśli chodzi o skuteczność i poznawanie piłki. Do tego zachodniego futbolu trzeba było się szybko dostosować, a ten francuski był dla mnie dobry. Od razu mi dali 10, żebym rozgrywał, ja chciałem nawet czasem wrócić i pomóc w obronie, to mi nie pozwalali, miałem sobie siły zostawiać na ofensywę. Piękny region i państwo, ta Bastia była dla mnie taką nagrodą.
Szkoda, że to tylko druga liga.
Tak, ale co roku biliśmy się o pierwszą, była jeszcze ta katastrofa w tym półfinale z Olympique Marsylia, kiedy mogliśmy to wielkie OM ograć. Mówię o tej sytuacji, kiedy stadion się zawalił, 10 tysięcy osób spadło w 10 metrową przepaść, 28 ludzi zmarło, setka ze złamanymi kręgosłupami. Takie zapotrzebowanie było na bilety, że dostawili trybunę na 20 tysięcy ludzi, oni przyszli już o 12, a mecz o 20. Wyszliśmy na rozgrzewkę, wracamy z niej i trybuna się zawala. Straszna tragedia.
Jak pan to przeżył?
Strasznie. Na trybunach była moja żona z córką, a do końca nie wiedziałem, gdzie one siedzą. Od razu jednak je zlokalizowałem. Takich rzeczy nie życzę nikomu, trudno uwierzyć, że coś takiego może się przytrafić. Mecz to ma być święto. Skończyło się na tym, że nie było finału, za dużo ofiar i za duże nieszczęście. Po tym jak to zobaczyłem z bliska, nie bardzo mi się chciało grać w piłkę. W futbolu człowiek jest zajęty, ale jak były momenty rozważań, to myślałem o rodzinie, o sensie, że coś może się znienacka przytrafić.
Dlatego zmienił pan otoczenie?
Były jakieś zawirowania – miałem podpisać nową umowę z Bastią przed meczem, po, potem nie było wiadomo czy oni w ogóle wystartują w lidze, musieli dopłacić Górnikowi pieniądze. Poszedłem do Guingamp, żeby ratować granie, ale to było takie… Wiadomo, że poszedłem tam w ostatniej chwili. Nie odszedłem nawet przez problemy finansowe, ale organizacyjne. Bastia znalazłaby ileś tysięcy dla Górnika, ale trwało śledztwo, sporo ludzi poszło do więzienia i tak dalej. Mówili, że nie mają głowy do tego wszystkiego.
Jeszcze zanim o Guingamp – w Bastii poznał pan Frederica Antonettiego?
Tak, tak! On skończył grać, był w centrum formowania młodych piłkarzy dyrektorem, trenerem, rezerwy prowadził. To był początkujący szkoleniowiec, potem zrobił dużą karierę.
Impulsywny gość.
On jest impulsywny, bo Korsykanie tacy są, ale ogólnie to ciepli ludzie. Tyle lat tam mieszkałem, bo przecież później w Ajaccio jeszcze dwa lata – strasznie serdeczne osoby, ale wiadomo, jak ktoś Frediemu nacisnął na odcisk czy coś było nie tak, to ta gorąca południowa krew mogła zabuzować. Jednak ja go kojarzę tylko z uśmiechu, był dowcipnisiem. Wtedy zaczynałem rozumieć francuski, bo wiadomo, ze człowiek na początku nie kojarzy wszystkiego, ale jak później wyłapywało się żarty, to może Fredi nie był jak dzisiaj Jędza w kadrze, ale lubił kogoś wypuścić. Żeby się pośmiać nawet z siebie, fajny chłopak. Trudno mi powiedzieć jakiś przykład, on nie był w szatni zawodniczej, ale jak przyszedł do nas to lubił pożartować.
A jak Górnik stał organizacyjnie względem Bastii?
Górnik wtedy był bardzo dobrze rozwiniętym klubem. Taka Bastia wszystkie rzeczy podstawowe rzeczy miała, ale jeśli chodzi o boiska, ludzi dbających o nas, obozy, takie dopieszczenia, to uważam, że w Górniku wszystko było na zachodnim poziomie. My byliśmy górniczym klubem, więc kopalnie się nami opiekowały i Górnik był na wyższym poziomie organizacyjnym niż Bastia.
W Guingamp grał pan z późniejszym mistrzem świata, Stéphanem Guivarc’hem.
Tak. Strasznie silny, jeden z silniejszych chłopaków, u nas się jeszcze wtedy w Polsce takich typowych dziewiątek nie robiło. On był tak silny, nie pamiętam, żeby ktokolwiek mógł go przewrócić. Nie był wirtuozem, miał jeden fajny zwód do prawej nogi i od razu szukał strzału. Przede wszystkim grał tyłem do bramki i nikt mu nie mógł zabrał piłki, nawet faulem, bo na to nie pozwalał. Miał takie uderzenie nie zawsze z zamachu, tylko z kolana plus dobrze grał głową. We Francji było tak, że określali jaki zawodnik musi co robić – numer sześć miał mieć taką charakterystykę, osiem taką i tak dalej. Zaczęli szukać takich dziewiątek i Guivarc’h był typową, pasował do rozbijania obrońców i wykończenia akcji.
Spotkał pan tam też Polaka, zawsze to raźniej.
Tak, Zbyszek Kaczmarek. Przed nami fajną robotę zrobił Andrzej Szarmach, Marek Jóźwiak przyszedł. Czy na Korsyce, czy w Bretanii nigdy nie spotkałem się z tym, żeby ktoś nas nie lubił czy narzekał, że zabieramy pracę. Nie wiem, może te regiony sympatyzują z Polską, ale tu i tu nigdy nie czułem, że jestem obcokrajowcem. Może też w Europie dużo się mówiło, że odzyskujemy wolność, bo tyle lat byliśmy pod złymi wpływami. Sporo, nie tyle współczucia od Francuzów, ale uznania tego, jak dobrze rozgrywamy jako naród odejście od tamtego bloku.
Z Kaczmarkiem się zaprzyjaźniliście?
Ja Zbyszka miałem całe życie, bo on był z Pszczółek, ja z Koszalina, z północy Polski jeździliśmy na kadrę od 77 albo 76 roku. Później on poszedł do Legii, nasze drogi się krzyżowały, więc mieliśmy kontakt i znajomość wcześniej. Poszliśmy razem do Guingamp, potem ja poszedłem do Ajaccio, tam akurat kontuzję złapał środkowy obrońca i podpowiedziałem delikatnie działaczom, że znam dobrego środkowego obrońcę i zjawił się Zbyszek, trzy lata tam spędził.
Jak pan podchodził do francuskiego?
Jak najszybciej trzeba się go uczyć. To pomaga w codziennym funkcjonowaniu i w piłce, bo lepiej się wszystko rozumie, mimo że futbol to międzynarodowy język. Miejscowi też zauważają – „aha, chce się uczyć”, to budzi szacunek. Francuzi nie lubią się uczyć języków, może nie mają predyspozycji, ale szanują ludzi, którzy znają kilka języków, a zwłaszcza ten ich.
W ile go pan opanował?
Po dwóch latach swobodnie operowałem. Miałem fajnie, bo córka zaczęła szkołę, ja z nią lekcje odrabiałem i dobrze jest nauczyć się podstaw, nie tylko fonetycznie, ale tak jak dzieci uczy się po kolei w szkole – na początku nie ma może takich postępów jakby się chciało, ale później ucho przyswaja, język inaczej łamie. Dużo miałem korzyści, że uczyłem się z elementarza.
Rzepka pierwszy z prawej w dolnym rzędzie
Po powrocie z Francji była jeszcze Arka. Kibice Bałtyku nie mieli problemów?
Nie. W moich czasach nie było żadnych problemów na linii Arka-Bałtyk. Ja chodziłem na mecze Arki, Arka na mecze Bałtyku, kibice nieraz przychodzili i dopingowali Bałtyk. Jak były derby to na stadionie nikt nie musiał oddzielać kibiców. Gdy wróciłem, to chciałem iść do Bałtyku, ale działacze stwierdzili, że jestem za bardzo wiekowy. Jarek Kotas był trenerem Arki i jak się dowiedział, że nie pójdę do Bałtyku, to wziął mnie do Arki. Arka nie żałowała, Bałtyk trochę mógł, bo bramki mi wpadały.
Ale generalnie, chyba jest pan bardziej zadowolony z kariery piłkarza niż trenera?
Tak. Piłkarska to szła momentami szybko i bez jakichś wielkich zakrętów, dużo rzeczy układało się samych. W trenerce więcej jest zakrętów, jako piłkarz nie spodziewałem się, że zawód trenera jest aż tak trudny. Mnie się wydawało, że jak szkoleniowiec ma piłkarzy to ich ustawia i tyle, dopiero jak zacząłem tym trenerem być, to doszło do mnie, że ktoś taki musi być w 20-paru głowach i brać na wszystko poprawkę. Zawodnik idzie na trening, robi go i później następnego dnia znowu, a trener kończy trening i musi myśleć co, jak i dlaczego.
Teraz pan prowadzi Olimpię Zambrów, jak tam pan się znalazł?
W pewnym momencie nie było tu trenera z licencją ani spółki, która działała przez dwa miesiące. Na szczęście znaleźli się miejscowi działacze, postanowili ratować drugą ligę w Zambrowie, wykonali do mnie telefon drugiego września i zaraz byłem, bo czwartego graliśmy z Puszczą.
Wierzy pan jeszcze w pracę na poziomie ekstraklasy?
Zawsze skupiam się na maksa gdzie jestem, na jakimkolwiek będę poziomie. Mówię nawet swoim zawodnikom, że trzeba być jak Małysz – on najbliższy skok, my najbliższy mecz. Jednak tak jak piłkarz marzy o najwyższych półkach, tak samo trener też chciałby być jak najwyżej. Marzenia każdy mieć musi – młody, stary, trener, piłkarz. I ja je mam, bo wtedy się fajniej żyje.
Rozmawiał Paweł Paczul
Foto główne Łączy Nas Piłka