Jak każdy kibic piłkarski uwielbiamy niespodzianki. Nade wszystko cenimy sobie więc spotkania, gdy faworyt jest ustalony z góry, a na boisku okazuje się, że niedoceniany rywal potrafi sprawić mu sporo kłopotów. I tak jak kibice Leicester mogą wspominać ostatni sezon, Polacy ogranie Niemców na Narodowym, tak nieco starsi fani Cardiff z pewnością chętnie wracają pamięcią do konfrontacji, która odbyła się w 1971 roku.
Nie ma co się oszukiwać – jakieś 99% spotkań pomiędzy zdobywcą Pucharu Walii, a piekielnie utytułowaną drużyną z Madrytu, bez różnicy którą, zakończyłoby się zwycięstwem tych drugich. To naturalna kolej rzeczy, bo przecież przepaść na piłkarskiej płaszczyźnie między oboma krajami jest kolosalna.
Pamiętnego 10 marca ’71 działy się jednak w Cardiff prawdziwe cuda. Przyjechał Real Madryt, wielki, będący już europejską potęgą, Real Madryt. Inicjatywa jednak w żadnym wypadku nie należała do „Królewskich”, bo Hiszpanie przede wszystkim tamtego dnia się bronili. Co więcej – nie potrafili przez pełne 90 minut ani razu trafić nawet do siatki, za to tej sztuki dokonał Brian Clarke – zawodnik gospodarzy. Trybuny eksplodowały, obserwatorzy nie dowierzali, a Real rzucił się do odrabiania strat. Koniec końców dzielne Cardiff utrzymało skromne zwycięstwo i choć w rewanżowym spotkaniu na Bernabeu przegrało 0:2, to tamtą historię, którą napisali w pierwszej odsłonie walki o półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów, pamiętają w Walii do dzisiaj.