Skoki narciarskie. Nie muszę nawet sięgać po „Przegląd Sportowy”, by zobaczyć złoto w kilku kolorach i odmianach. Cóż, takie to złoto jak z Bazaru Różyckiego – nie najwyższej próby. W ogóle Polska ma pecha będąc najlepsza albo w czymś mało istotnym, albo słabo konkurencyjnym. Najlepsi jesteśmy w żużlu, pięć krajów na krzyż i dziesięć polskich wiosek. W lekkoatletyce halowej – gdy inni śpią nasi wyrabiają normy stypendialne. W piłce nawet – w klubie nr 6 na pozycji nr 9. W tenisie – zawsze z tyłu. Taa, o tym sukcesie Dawida Kubackiego będę opowiadał dzieciom. Ale pod jednym warunkiem, jeżeli zwariuję. Z całych tych mistrzostw zapamiętam jedynie zdanie trenera Horngachera, tego od machania chorągiewką: czuje się jak Piotr Żyła. Mam pusto w głowie…
Nie o to chodzi, że wybrzydzam, ale w sporcie ważne dla mnie jest mistrzostwo świata w piłę (Niemcy), biegi (Jamajczycy i Kenijczycy, zależy od dystansu), szachy (Norweg) i takie tam. Sukcesy w lotnictwie precyzyjnym nie wchodzą w grę – chyba że skonstruuje Polska jakiś samolot a najlepiej dwa: pasażerski i bojowy. Aha, rok w rok polscy studenci zostają mistrzami świata w konstruowaniu łazików marsjańskich. Z jednym moim zastrzeżeniem – jak go na tego Marsa chcą wynieść? W walizce?
Już kończąc – skoki narciarskie nie są nawet skokami. To jest powolne opadanie w dół, machnijcie się na jakąś skocznię, najbliższa – w ruinie – na Mokotowie, wychowywałem się w jej cieniu i… zjeżdżałem z igelitowej buli. Gdyby oni mieli naprawdę skakać – rekord świata wynosiłby kilkanaście metrów, zależnie od długości rozbiegu, kąta nachylenia i takich tam praw fizyki – z uwzględnieniem masy i bezwładności. I tego czy rozporek w kroku czy na wysokości kolan.
Mam pusto w głowie.
*
Boruc. Pożegnał się z kadrą (a raczej ona z nim, choć nie wiem skąd wiara w Skorupskiego, poza tym że człowiek Bońka i Nawałki, ale zerknijcie nie na rankingi tylko miejsce w serie A i liczbę puszczonych goli). Arturek pięknie wybronił karnego Ibrahimovicia, dobrze uderzonego, obronił punkt i zapewne znów miejsce w lidze, no i stąd mój problem. Otóż prosiłem selekcjonera, by w meczu z Portugalią na Euro właśnie Grubego wstawić w końcówce dogrywki, bo gorzej bronić karnych od Fabiana się zwyczajnie nie da – pięć na pięć to i ja puszczę, minus niecelne. Nawałka przegapił tę szansę, która nie wróci. Znamienna była moja wymiana zdań z prezesem – mniej więcej taka, że o decyzjach trenera nie powie publicznie złego słowa, ale nie może patrzeć na siebie w lustro, tak jest wściekły!
Ten karny na Old Trafford to jak wyrzut sumienia. Ale nie mój.
*
Ciekawostka. Niedawno w Tłusty Czwartek dziennikarz Zetki pojechał z pączkami do Teatru Wielkiego w Łodzi, by częstować baletnice. Pytał, czy zdążą spalić tyle kalorii (spoko, to kochliwe istoty!), a na to szefowa coś takiego: My tu tańczymy osiem godzin dziennie, zatem nie ma najmniejszego problemu.
Kojarzycie, o czym pomyślałem?
Że gdyby polscy piłkarze trenowali po osiem godzin dziennie, jak te dziewczyny, to graliby jak Messi z Vigo, a nie Peszko z Lechem (panie Sławku, że taki małolat cię załatwił?). Jest niepojęte, że ci którym płacimy najwięcej doskonalą się rzadko lub wcale – czy inaczej możliwe byłoby spudłowanie z wolnego w bramkę wielką jak wrota stodoły? Jasne, bramkarz może odbić, ale w ogóle nie trafiać po 20 latach treningów?
Przecież to śmierdzące lenie albo kompletnie i wszechstronnie nieutalentowani ludzie. Innej opcji nie ma.
*
Zmarł Ignacy Ordon, trener. Ja wiem, że Weszło unika nekrologów, ale ten będzie – jak i mój – nietypowy.
Poznałem Go służąc w Legii. Kilka razy w miesiącu zmienialiśmy się w roli oficera dyżurnego. Różni byli moi zmiennicy, choć jednakowo w „oficerkach”, podkreślając swój wyższy status od podchorążego. Stachurski bufon. Gortat (tata Marcina) bufon jeszcze większy, podobnie inny mistrz boksu Rudkowski. Weselszy Raubo, ale on jak Żyła, pusto w głowie. Inny był Ordon, pułkownik (ja kapral, plutonowy). Tez oficerki, ale serce na dłoni. Bralem go za mitomana (jak często wy mnie), kiedy zaczynał opowiadać, obficie się przy tym śliniąc…
– Wie pan, Deynę to ja tu ściągałem na Łazienkowską. Gadocha tu przy bramie stał, wciągnąłem go do środka! A Boniek? No ja mu przecież podstawiłem schody do kariery jak byłem w Bydgoszczy!
– Panie pułkowniku, ale jak pan był taki spostrzegawczy, to co z Kasperczakiem, który tu u was w Legii plątał się w rezerwach!
– Aaaa, widzi pan, on miał kontuzję. I ja mu mówię: Heniu, tu nie masz szans, ale jedź do Mielca, tam rodzi się ciekawy zespół!
Ha, czas przemija, ale podziękowania Bońka dla Ordona pokazują, że nie zmyślał. Po prostu tak wielu ludziom starał się pomóc. A zarazem – poza wąska grupą – pozostał bezimienny.
Mało brakowało, a Kowal zostałby jego zięciem, ale nie, tego nawet Ty panie pułkowniku byś tego nie wymyślił.
Deyna, Gadocha, Boniek, Kasperczak – piękny spadek.
No i ja. Tacy oficerowie pokazywali każdego dnia, że żołnierz nie jest równoznacznikiem debila.