Co łączy go z Keylorem Navasem? Dlaczego jego sąsiedzi mieli zawsze poobijane drzwi? Który trener – i dlaczego – posądził go o picie soku z gumijagód? Gdzie zaciągnięto mu hamulec ręczny i jak zerwany Achilles stał się przełomowym momentem w jego karierze? Czemu na mecze Śląska brat musiał go ciągnąć siłą i dlaczego nie zbuntował się, gdy ludzie pisali, że odwaliła mu sodówka? Na te i wiele innych pytań odpowiada w obszernym wywiadzie dla Weszło bramkarz wicelidera I ligi GKS-u Katowice, Mateusz Abramowicz.
Sok z gumijagód już odstawiłeś czy nadal popijasz?
(śmiech) Wiem, do czego nawiązujesz. To może na wstępie pozdrowię trenera Smółkę, co? Nie odstawiałem, dalej jest skoczność, moc w nogach, o to chodzi. Mam nadzieję że i wiosną będzie mi pomagać.
Wyjaśnijmy może o co chodzi – trener Smółka powiedział tak, gdy zobaczył, jak skoczny jest najniższy z czterech testowanych przez niego swego czasu bramkarzy w Czarnych Żagań. Mówił, że wtedy wszyscy przez ten wzrost byli do ciebie nastawieni na „nie”. Miałeś z powodu tych 185 cm problemy? Ktoś powiedział ci wprost, że na bramkarza jesteś za niski?
Nie, nigdy nikt mi tak wprost nie powiedział. Ale czy ja w ogóle mam się uważać za niskiego bramkarza, skoro są i niżsi i grają w polskiej lidze, a nawet na poziomie Lidze Mistrzów? Casillas, Valdes, Keylor Navas – wszyscy mają jeszcze mniej centymetrów ode mnie, po te 181-183. Mi 185 w zupełności wystarcza. Wiem, że w Polsce mówi się, że bramkarz musi być wysoki, pamiętam taki wywiad z jednym trenerem bramkarzy, który mówił, że bramkarz w Polsce musi mieć co najmniej 192 cm. Odpowiedziałbym mu tylko tyle, że wzrost nie broni.
W takim układzie Michał Wróbel byłby najcenniejszym bramkarzem u nas w kraju i grał w Legii a nie w Rodle Kwidzyn.
Mam 185 i bronią mnie statystyki, co mogę powiedzieć? Mimo skromniejszych warunków niż te 192 daję sobie radę. I to z nawiązką.
W tym roku skończysz 25 lat, a meczów w ekstraklasie na liczniku – ledwie 10. Niewiele więcej na drugim poziomie rozgrywkowym. Młodym talentem nie można cię nazwać, bramkarzem jakkolwiek spełnionym, doświadczonym – też nie.
Dalej się rozwijam, czuję że robię kroki w przód, praktycznie miesiąc w miesiąc. Nie czuję się starym bramkarzem. Nie powiem, że jestem młody, bo młody to jest piłkarz, który ma 19 lat. Ale nie odczuwam tych lat. Zdrowie jest, forma jest, tylko to utrzymać.
Nie powiesz mi, że patrząc na takiego Bartka Drągowskiego debiutującego w lidze długo przed osiemnastką, nie czułeś ukłucia w sercu.
Było trochę takiej zazdrości, że znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Wskoczył, bo nie było zdrowego bramkarza numer jeden i dwa. On dopiero wchodził do drużyny jako 16-latek, ale szansę siłą rzeczy musiał dostać. Nie, żeby mnie to dziwiło, bo w Jagiellonii lubią stawiać na młodych, na wychowanków. Taki Drągowski musiał się koniec końców trafić. Wykorzystał to, co miał, zarysował sobie fajne CV w bardzo młodym wieku. Ale też wiesz, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ktoś inny może mi w tej chwili zazdrościć, że w wieku osiemnastu lat grałem regularnie na poziomie II ligi.
Jesteś problematycznym gościem? Inny twój były trener, Andrzej Konwiński mówił: „To był bezproblemowy chłopak, ale pod warunkiem, że bronił. Jak trzeba go było posadzić na ławkę, potrafił się stawiać”.
Mam taki charakter, że potrafię się uruchomić, ale teraz przejawia się to bardziej na treningu, na takiej zasadzie, że wściekam się sam na siebie. Śmiejemy się z kolegami w szatni, że jak nawalę, to odpalam podwójne ADHD, zaczynam latać za dwóch w bramce. Wiadomo, że teraz gram na profesjonalnym poziomie, w I lidze, wcześniej w ekstraklasie, z czasem nabierałem pokory. Może kiedyś potrafiłem się odezwać do trenera, coś odpowiedzieć, ale żeby nazywać siebie problematycznym? Niee… Parę lat wcześniej – może trochę. W latach gimnazjum, liceum, zanim było się pełnoletnim, miało się różne fochy, coś człowiek pod nosem pogadał, ale nigdy nikt mnie dyscyplinarnie nie wyrzucał. Mam charakter zadziora, ale mogę trenera Konwińskiego uspokoić, że trzymam go na smyczy.
W młodzieńczych latach, gdy jeszcze byłeś „trudniejszy” zdarzało ci się z bratem, który jest w podobnym wieku, co nieco wywijać?
Myślę, że wszystkie drzewa na osiedlu zaliczyliśmy, nie stoi tam żadne, na które kiedyś byśmy nie weszli. Często nas nosiło, nie mogliśmy usiedzieć w domu. Tam, gdzie była przestrzeń i piłka, tam graliśmy. Jak mieszkaliśmy jeszcze z rodzicami w blokowisku, to schodząc grać obkopaliśmy piłkami wszystkie drzwi sąsiadów, dla żadnych nie było taryfy ulgowej. Fajne to dzieciństwo było, teraz jest inaczej. Komputery, tablety. Jak słyszę, że chłopaki narzekają, że muszą na orliku trenować… Daj spokój, nie jestem jakiś stary, ale pamiętam czasy, jak nie było orlików, grało się na wylanym asfalcie, na trzepaku pod blokiem, tam gdzie się dało, brało się piłkę i wychodziło się z bratem. A teraz – super warunki, a dzieciaki marudzą.
Piotrek Malarczyk mówił mi, że widząc, jakie teraz są możliwości, żeby zebrać się w kilka osób i umówić na grę w piłkę, to nic tylko to robić. A jest wręcz przeciwnie.
Chłopaki trochę starsi ode mnie potrafili grać piłką zrobioną z papieru toaletowego posklejanego taśmą, jakąś puszką od coli. Na lekcje się przychodziło mokrym, spoconym, życie toczyło się od przerwy do przerwy. Cóż, było, minęło.
Kluczbork, którego byłego trenera cytowałem, jest dla ciebie wspomnieniem słodkim, gorzkim, czy wszystkiego po trochu?
Zdecydowanie słodkim. Końcówka była nie najlepsza, ale spędziłem tam mega dwa i pół roku, grałem dużo jako młodzieżowiec w II lidze. Doświadczenie zebrałem bezcenne, jedyny niesmaczek jaki pozostaje, to że dobrze grałem, pojawiały się propozycje co pół roku, czy to I liga, czy to ekstraklasa. Ale zawsze zaciągano mi hamulec ręczny, wiadomo, w Polsce nie ma nic za darmo. To mnie zawsze trochę irytowało, że chciałem spróbować wyżej, a blokowano wszystkie transfery. Ale patrząc od ich strony – czy mogłem mieć pretensje o to, że Kluczbork chciał za mnie pieniądze? No nie.
Ceny dyktował podobno zaporowe.
Wysokie, jak na piłkarza z II ligi, to były duże pieniądze. Pojawiały się sumy rzędu 150, 200, nawet 250 tysięcy złotych. W tamtym czasie dla ekstraklasy to było mimo wszystko sporo. A już szczególnie za chłopaka 19-, 20-letniego, który nie miał na wyższym niż II liga poziomie żadnego doświadczenia. Nikt w ekstraklasie nie zapłaci tyle za zawodnika, który dopiero ma nabrać doświadczenia i powoli wchodzić, z kolei w I lidze, gdzie miałem propozycje, żeby iść i od razu grać, to były już zdecydowanie za duże pieniądze.
Ale żebyś nie zrozumiał mnie źle – ja okres w Kluczborku wspominam bardzo dobrze. Jak w ostatniej rundzie pojechaliśmy tam z GKS-em, byłem bardzo miło przyjęty, praktycznie z wszystkimi chłopakami z zespołu, z zarządu pogadałem. Tak naprawdę dopiero kulisy mojego odejścia pozostawiły lekki niesmak. Były związane z tym, że musiałem rozwiązać kontrakt, bo nie było sensu tam siedzieć. Nie miałbym optymalnych warunków powrotu do zdrowia, lepiej było się leczyć na swój koszt – wracać pod Wrocław i się rehabilitować. Pożegnanie nie było najmilsze, ale Kluczbork wspominam pozytywnie. To był mój „pierwszy drugi dom”. Dwa bite lata tam, na miejscu, trzeba się było uczyć życia.
Pierwszy raz z dala od domu?
Nie, wcześniej był jeszcze Żagań, przed Kluczborkiem byłem tam na pół roku. Pomieszkiwałem tam z trzy miesiące, później dojeżdżałem. Ale lekcja życia przyszła właśnie w Kluczborku.
Wspominałeś o kontuzji – lecząc ją na własną rękę, rozwiązując kontrakt w Kluczborku, podjąłeś spore ryzyko.
Nie miałem innego wyjścia. Jak Kluczbork wypożyczał mnie do Termaliki, miałem jeszcze rok ważnego kontraktu. Nie chciałem sytuacji, w której wracam po urazie, chcę iść do klubu I czy II ligi wracać do formy, a Kluczbork chce za mnie pieniędzy. Ty byś wyłożył za mnie cokolwiek, gdybym wracał po pół roku po kontuzji? Nie wiadomo, czy chłop będzie grał, czy noga wytrzyma… Dlatego musiałem tak postąpić. Automatycznie ekwiwalent, jaki za mnie się należał, spadał jakoś o 90%, więc w grę wchodziły już groszowe pieniądze. Nie miałem innego wyjścia, stałem pod ścianą. Wiedziałem, że znów zaciągnięto by mi hamulec ręczny. Z jednej strony im się nie dziwię, bo wyłożyli za mnie spore jak na II ligę pieniądze wykupując mnie z Brzegu Dolnego, ale od mojej strony sytuacja była bardzo ciężka. Nie żałuję podjętej decyzji.
Ludzie w Kluczborku mieli żal, że nie udało się na tobie prawie nic zarobić?
Jeśli mogli mieć pretensje, to sami do siebie. Wcześniej, jak grałem, mogli się zgodzić na mniejsze pieniądze. Nigdy nie powiem, że mam coś Kluczborkowi do zarzucenia, ale wydaje mi się, że mogli brać, co dali. A tak cały czas mnie hamowali.
Przez to leczenie na własny koszt musiałeś się pewnie wypstrykać z oszczędności?
Nie, aż tak to nie. Faktycznie, rehabilitowałem się na bardzo dobrym oddziale, ale to wychodziło jakoś sto złotych za dzień. Musiałem tam być sześć razy w tygodniu, czasami mi dawali wolne i tak przez dwa-trzy miesiące dzień w dzień. Można sobie policzyć. Pewnie z cztery tysiące spokojnie by to wyszło, plus opłaty, treningi. To jest koszt, ale nie miałem zamiaru się poddawać, chciałem dalej grać w piłkę zawodowo. Wspierali mnie bliscy mi ludzie, poradziłem sobie. Piłkarze, zawodowcy są obecnie dobrze ubezpieczeni, więc teraz co wydaję na leczenie, to wraca.
Jak wyglądał proces dochodzenia do pełnej sprawności po zerwaniu Achillesa w Niecieczy? Dzień w dzień monotonia?
Generalnie szybko przeszedłem cały proces, nie użalałem się nad sobą. To była dla mnie nowość, bo nie miałem wcześniej żadnej kontuzji. Najpierw była szybka operacja jeszcze w Dąbrowie Tarnowskiej, potem wiadomo – powrót do domu i rehabilitacja. Chodziłem przez miesiąc z gipsem od pasa w dół, wiesz, nic z tym za cholerę nie zrobisz, więc leżysz w łóżku dzień w dzień. To był bardzo trudny miesiąc – żeby przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Później poszło. Trafiłem pod skrzydła najlepszego oddziału we Wrocławiu, u doktora Czamary. Sporo chłopaków ze Śląska było tam też rehabilitowanych. Dni były faktycznie dość monotonne – pierwsze dwa, trzy miesiące to było odbudowywanie „buły”, mięśnia łydki. Trzeba mozolnie, stopniowo to wszystko robić. Wstawałem rano, szybkie śniadanie, jechałem do Wrocławia 30 kilometrów autem, sam, jeszcze w ortezie – takim bucie do kolana. Tam szybkie dwie-trzy godzinki, basen i tak każdego dnia. Jak już mogłem normalnie chodzić bez kul, bez ortezy, spędzałem czas jak normalny człowiek – jakieś kino, jakaś kolacja ze znajomymi. Doszedłem do siebie dość szybko, bo razem ze mną, w tym samym tygodniu operowano kilka innych osób i ja po dwóch miesiącach lekko na bieżnię wchodziłem, oni wchodzili dopiero w czwartym miesiącu.
Takie kontuzje jak Achilles często się ciągną przez całą karierę.
Chodzę co pół roku na badania, ostatnio robiłem kontrolne USG. Trzeba dbać, takie kontuzje się lubią ciągnąć, niestety. Dużo wsparcia dostałem od brata, rodziców, zaprzyjaźnionych trenerów. Minęło szybko, nie mam absolutnie żadnej traumy na zasadzie, że boję się kopnąć piłkę lewą nogą czy coś.
Samo zerwanie, moment odniesienia kontuzji, chwilę po, to jest szok?
Ja nie dowierzałem. Achillesa można zerwać na dwa sposoby. Ja miałem zerwanego praktycznie na samym środku, po prostu mi się przerwał. Mocno pracowałem w Niecieczy, noga nie wytrzymała, więc samoistnie ścięgno nie zniosło obciążeń. Zrobiliśmy trening bramkarski, rozgrzewkę bramkarską i mieliśmy już wchodzić na strzelecki. Robiłem ostatnie powtórzenie w ostatniej serii ćwiczenia, zaraz potem miałem wejść na strzelbę. Nie wiedziałem, co się dzieje. Miałem przeskoczyć mały pachołeczek i usłyszałem trzask. Wywaliłem się na ziemię i myślę: „o co, kurde, chodzi?”. Chciałem stanąć na nodze, bo początkowo myślałem że ten trzask to był dźwięk przewracającego się słupka. Podnoszę się… Kurde, nie czuję łydki, nie mam czucia w stopie. Później dopiero fizjo podbiegł, powiedział co to może być i zaniósł mnie do szatni. Miałem szczęście, bo mógł się też zerwać z odłamkiem pięty. To byłoby już znacznie gorsze.
Ból?
Nie czułem, serio. Żadnych środków przeciwbólowych nie potrzebowałem. Do tego stopnia, że jak chłopaki przyjechali do mnie do szpitala, bo operację miałem mieć dopiero kolejnego dnia, to normalnie po schodach schodziłem. Musiałem uważać, żeby nie stanąć na tej nodze, ale nie sprawiało mi to bólu. Co innego, jak ktoś ci poskrobie po Achillesie i on zrywa się w ten drugi sposób. Wtedy to faktycznie – morfina, karetka i ból nie do zniesienia, mdlejesz. Ja miałem spoko – zerwałem? No zerwałem. I tyle. Nocka w szpitalu, operacja, pakowanko i z powrotem.
Szczęście w nieszczęściu, bo trafiłeś po tej kontuzji do ekstraklasowego Śląska. Dla chłopaka z Brzegu to musiało być coś.
Z bratem ogólnie od małego byliśmy skazani na Śląsk. Mamy wielu znajomych, przyjaciół, którzy są za tym klubem. Ogólnie z Brzegu Dolnego i okolic jest bardzo duży fanklub Śląska, duża liczba ludzi z „młyna” jest właśnie stąd. Brat był zresztą w Śląsku przede mną. Kibicem zagorzałym nie byłem, tego o sobie w życiu nie powiem. Wyniki sprawdzałem, interesowałem się, ale na wyjazdy nie jeździłem. Byłem ze dwa razy na stadionie w roli kibica, jeszcze tym starym, przy Oporowskiej. I to też – na siłę mnie brat wyciągnął.
Powiem szczerze – miałem związaną ze Śląskiem traumę, dwa-trzy razy byłem tam na testach w Młodej Ekstraklasie. W wieku 16 lat grałem pierwsze mecze seniorskie w okręgówce, czułem że jestem gotów na większe wyzwania, więc zgłosiłem się do Śląska. I zawsze czegoś brakowało. Czułem, że super wyglądałem na pierwszych, na drugich testach, podobałem się, a jednak ostatecznie zawsze brali kogoś innego. A ja trafiłem na inną drogę. Podpisałem w II lidze, więc siłą rzeczy trochę odsunąłem się od Śląska.
Chichot losu – ostatecznie właśnie w nim wylądowałeś i zagrałeś w ekstraklasie.
Miałem mega szczęście, któremu bardzo pomógł też mój najlepszy przyjaciel z Brzegu Dolnego, aktualny trener bramkarzy w Chrobrym Głogów Mariusz Bołdyn. Sporo pomagał mi po kontuzji, a akurat był na stażu w Śląsku. Wspomniał w rozmowie z trenerem Hryńczukiem, ówczesnym trenerem bramkarzy, że wracam do zdrowia i że jestem bez klubu.
Wtedy, po kontuzji, przekonałeś do siebie bardziej, niż w pełnej sprawności, gdy dobijałeś się wcześniej do Młodej?
Po operacji miałem bardzo dużo czasu na spokojne przygotowanie się do gry. Siedem, osiem miesięcy trenowałem indywidualnie, bo gdy mogłem już kopnąć piłkę, akurat kończyła się liga. Uznałem, że bez sensu było gdziekolwiek jechać. Przepracowałem więc zimę. Grudzień, styczeń. Mariusz pogadał z trenerem bramkarzy, umówiliśmy się za trening i poszło. Za piękne oczy kontraktu ze mną nie podpisali. Jeszcze w grudniu spotkałem się zresztą sam na sam z trenerem Hryńczukiem, dzień przed Wigilią przeprowadził ze mną trening i nie było, że „ała, coś mnie tutaj boli jeszcze”. Nie, zapieprzałem za dwóch. On to dostrzegł, zaufał mi, zaryzykował i wszystkim wyszło to na plus. Ale gdyby nie Mariusz Bołdyn, nie wiem czy w ogóle dostałbym taką szansę. Będzie się śmiać, że znowu mu cukier sypię, ale trudno, niech się śmieje.
Dla znajomych z „młyna” to musiała być super sprawa.
Chłopak z ich otoczenia, z którym dopiero co spotykali się na podwórku, gra w barwach ich ukochanego klubu. Koszulki dla znajomych, bilety, mieli się ze mną dobrze, a ja ile mogłem, tyle pomogłem.
Tego cukru, o którym mówisz, zawsze trochę sypiesz, w rozmowie z nami po rundzie słodziłeś Sebie Nowakowi, trenerowi Brzęczkowi…
Specjalnie tak gadam, żeby chłopaki się śmiali. W szatni mamy mega luźną atmosferę, ja dobrze się czuję, jak mogę się powygłupiać, w różne strony te żarty idą.
Jak kogoś wkręcić, to najlepiej angażować w to „Abrama”? W Śląsku miałeś podobno ksywkę „Strasburger”, Kamil Biliński wysyłał cię nawet do „Warsaw Shore”.
Do „Warsaw Shore” jakby trzeba było, to bym poszedł, co zrobić? No ale z tymi żartami to się zgadza. Jakieś chowanie butów, tego typu sprawy, klasyki z piłkarskiej szatni. Zdarzyło się też u nas przestawienie komuś samochodu, wywiezienie go gdzieś na inny parking, ale tu akurat co złego, to nie ja! Jakieś ostrzejsze zostawię może w szatni, żeby mi nikt nie mówił, że wynoszę (śmiech). Wszystko wychodzi z minuty na minutę. Ogólnie z bratem jesteśmy tacy, że lubimy jak coś się dzieje, odreagowujemy sobie często śmiechem. Do życia podchodzę z humorem, nie może być nudy. W każdym klubie, gdzie grałem zresztą była mega atmosfera. Może to też moja zasługa? Zawsze to powtarzam, że do wyników bez atmosfery nie da się dojść.
W Śląsku było o to trudniej, gdy towarzystwo zrobiło się mocno międzynarodowe?
Faktycznie, było trochę obcokrajowców, ale grupa była zgrana. Teraz jest na pewno gorzej, bo odeszło jeszcze kilku Polaków, doszło paru obcokrajowców. Wiadomo, że jak nie było wyników, to i o klimat było ciężko, zaczynały się robić grupki, szczególnie wśród obcokrajowców.
Trener Szukiełowicz mówił później, że wszedł do szatni, w której zawodnicy przebierali się do siebie plecami. Że widział grupę kompletnie rozbitą.
Faktycznie, czuło się, że nie każdy poszedłby za sobą w ogień. Nie będę mówił nazwiskami, ale trener Szukiełowicz miał co składać do kupy. Jego pracy oceniać nie będę, ale skleił nas na nowo, zrobił z nas drużynę i trenerowi Rumakowi przekazał już kolektyw, a nie grupę indywidualności. Trener Rumak dostał drużynę gotową do pracy, fizycznie też trener Szukiełowicz przygotował nas mega. Z kolei Mariusz Rumak, mega fachowy, poustawiał nas później tylko taktycznie i to zaskoczyło.
Największy problem Szukiełowicz miał z Flavio, który miał wziąć więcej wolnego z powodów rodzinnych, by – jak się okazało – w tym czasie negocjować z Lechią. Czułeś się wtedy oszukany przez swojego kolegę z drużyny?
Moich stosunków z Flavio to nie zmieniło, za krótko byłem w klubie, żeby czuć się urażony jak na przykład Piotrek Celeban czy Mario Pawelec, którzy byli w Śląsku dłużej. Wiesz, to jest piłka, z tym trzeba się było liczyć. Szczególnie, że to nie był Polak, od kilku lat w klubie, tylko piłkarz zagraniczny, nie związany emocjonalnie ze Śląskiem. Ale rozumiem, że trenerzy mogli być rozżaleni z tego powodu. Ja nadal mam z Flavio bardzo dobry kontakt i tutaj niczego to nie zmieniło. I bez niego udało się zrobić wyniki, odbudować atmosferę.
Bracia Paixao, póki byli w Śląsku, dawali w szatni show?
To byli cyrkowcy! Ja uważam się za głośnego, ale z nimi nie ma porównania. Zobacz sobie Turbokozaka, jak krzyczą, piszczą, śmieją się. Zawsze ich pod względem mentalności podziwiałem. Klasa najwyższa. Zawsze uśmiechnięci, a na boisku ciężki zapieprz. Doskonały przykład dla młodych zawodników, jak się powinno pracować i podchodzić do życia.
W miejsce Flavio, jako lidera ofensywy na boisku wskoczył Ryota Morioka, gość, z którym nie znając japońskiego nie da się porozumieć. Jak w ogóle dojść z kimś takim w zespole do ładu i składu?
Z nim było tyle śmiechu… Masakra. On wbrew pozorom szybko łapał kontakt drużynowy, rozumiał pojedyncze słowa po angielsku, te nasze „igiełki” w jego stronę. Nie był zamknięty w sobie, bo jest z Japonii, bo ma swoją kulturę. Nie pogadałbyś z nim, ale był bardzo pozytywny. „Hello”, „cześć” i to wszystko.
Ostatnio graliśmy sparing ze Śląskiem w Środzie Śląskiej, to jak się witaliśmy on dalej to swoje „hello Abram”. Śmiałem się, że chłop drugi rok siedzi w Polsce i dalej nic więcej nie umie. To było aż dziwne, bo w Japonii to był piłkarz mega szanowany. Świadom tego, że prędzej czy później wyjedzie do Europy, skończył jakieś szkoły, a mimo tego nigdy angielskiego się nie nauczył. Pojedziesz gdzieś na wakacje, widzisz Japończyków, Chińczyków, to oni perfect angielski. A on, kurczę, nic. Przez pierwszy miesiąc we Wrocławiu cały dzień tłumacz z nim siedział. Bodaj trener Rumak czy trener Szukiełowicz powiedział kiedyś: jak mam stawiać na zawodnika, z którym nie może się porozumieć? Jak ma grać Morioka, któremu nie można na bieżąco przekazywać boiskowych wskazówek?
Tłumacz był też obecny w szatni?
Nie, nigdy nie przekraczał tego progu. Szatnia to świętość, były jakieś takie pomysły, ale rada drużyny by się nigdy na to nie zgodziła.
Nie czułeś, że w Śląsku szansa ci trochę uciekła, że na błędy Mariusza Pawełka odpowiedziałeś swoimi?
Ja nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej jakieś babole dawał, a tu faktycznie – zdarzyły się błędy z Koroną, z Jagiellonią. Wiem, że ktoś powie, że grałem tylko na poziomie II ligi, ale i tam gra się w piłkę. I nigdy, naprawdę nigdy nie popełniałem takich prostych błędów. Trener Rumak ze mnie nie zrezygnował, to na pewno mi pomogło, by się tym wszystkim szczególnie nie przejmować.
A jednak w Śląsku nie przedłużono z tobą kontraktu.
Ale nie uważam, by te błędy były tego powodem. Wkraczamy tutaj w temat, który chciałem oddzielić grubą kreską, do którego nie chciałem wracać, bo gdybym miał powiedzieć, jak to wszystko wyglądało od mojej strony, to zajęłoby nam to parę godzin. Nie miałem wpływu na to, czy zostanę w klubie, czy nie. Na pewno nie było tak, jak pisano w mediach…
Czyli – że Abramowiczowi odwaliła sodówka, że stawia wygórowane żądania i chce zarabiać nie wiadomo jakie pieniądze?
Dokładnie. Każdy kibic, czytelnik ma prawo komentować, ale rozsądna osoba poskłada to sobie do kupy. Dlaczego w takim razie poszedłem do GieKSy, skoro chciałem zarabiać jakieś nie wiadomo jakie pieniądze? Nie chcę wykładać teraz wszystkiego na stół, nigdy nie chciałem robić wokół siebie takiego negatywnego szumu. Bardzo chciałem w klubie zostać, trener Rumak chciał, żebym został, ale pewne decyzje zostały podjęte poza moją wolą. Nie miałem wpływu na negocjacje. Tak jak widzimy, przyszedł bramkarz na moje miejsce, a ja cieszę się, że idzie mi gdzie indziej w I lidze. Klub w mediach zawsze się będzie bronił, dlatego poszedł taki przekaz, jaki poszedł.
Nie miałeś chęci tego wyprostować?
Miałem nawet taką możliwość, już gdy skończył się kontrakt i byłem wolnym zawodnikiem. Mój menedżer sugerował, że może warto iść do gazety, wyjaśnić wszystko. Był mega zagotowany, że stało się, jak się stało. Ale ja nie lubię takiego wywlekania spraw, rodzice wychowali mnie, żebym nie robił z siebie wielkiej ofiary. To nie w moim stylu. Szkoda tylko, bo myślałem, że skoro dali mi szansę, to będę mógł nadal grać dla Śląska. Mieszkam pod Wrocławiem, kibicuję temu klubowi, bardzo tego chciałem.
Zabawmy się w pomidora: wróciłbym do Śląska zarządzanego przez tych samych ludzi.
Nie.
Zagram jeszcze kiedyś dla Śląska.
Pomidor. Życia nie przewidzisz. Nie mam urazy do Śląska za to, co się stało, mam kontakt z chłopakami z szatni, poznałem w klubie wielu fajnych ludzi i życzę im jak najlepiej. Nie będę palił za sobą mostów.
W Katowicach grasz z bratem, z którym w Śląsku trochę się minęliście. Też mam rodzeństwo i wiem, że to najlepsze osoby do wykręcania różnych numerów. Nie korci cię czasem, żeby wsadzić go na meczu na konia, zrobić jakiegoś psikusa?
Nie no, na tym poziomie nie ma na to miejsca. Ale jakbyśmy grali w okręgówce, to kopałbym mu z woleja na dziesięć metrów, żeby przyjmował głową, bankowo! Dogadujemy się jak koledzy, mieszkamy o siebie o rzut kamieniem, więc często czas spędzamy razem. Brachol jest tak śmieszny… Na początku myślałem, że sytuacja z bratem w jednym zespole może być niezręczna, ale szybko jakiekolwiek wątpliwości zniknęły.
Przy przejściu do GieKSy brat robił za drugiego menedżera?
Żebyś wiedział, że odegrał taką rolę. Długo mnie namawiał, zrobił 3/4 roboty w tym, że trafiłem do Katowic. Miałem swoje pomysły, propozycję, ale namówił mnie i w ogóle tego nie żałuję. Jak na menedżera ma dobry gust, świetnie podpowiedział jak widać. Kiedyś już wspominałem, że on zrobił przy tym transferze dużą robotę.
Opowiadał też, jakie ciśnienie w Katowicach jest na ten upragniony awans?
Jakoś od dwunastu lat się tu o tym mówi, nie? Pierwsze, co słyszałem, gdy jechałem na Śląsk, to że GieKSa równa się presja. Czas najwyższy, żeby spełnić te oczekiwania.
Po rundzie nie udało nam się wyciągnąć od ciebie deklaracji, że GKS awansuje. Teraz, wiedząc jak się prezentujecie przed wiosną, zadeklarujesz to?
(śmiech) Nie, nie jestem od tego. Trener, prezes, kapitan mogą składać takie deklaracje, ja dopiero buduję swoją pozycję w zespole. Powiem tak – w GieKSie sprawy układają się tak, że wszystko wskazuje na możliwość awansu. Moim zdaniem ten klub przewyższa I ligę prestiżem, historią, organizacją. Miejsce GieKSy, Katowic jako miasta, jest tylko w ekstraklasie. To jest wielki, niesamowity potencjał. Ostatnio trener Brzęczek powiedział takie zdanie, że „GKS to uśpiony potwór”. Spójrz na lidera, Chojniczankę. To nie jest klub z takimi warunkami, to nie będzie druga Termalica, gdzie bogaty właściciel wybuduje stadion, kupi zawodników. Jestem za to przekonany, że jak tylko my awansujemy, to GieKSa pozostanie w lidze na bardzo długi czas.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. 400mm.pl