– Kiedy masz długi, wierzyciele wysyłają ludzi, „egzekutorów”, którzy mają je z ciebie ściągnąć. Budzę się rano, patrzę na telefon, a tam: czterdzieści nieodebranych połączeń od ojca, trzydzieści od siostry, myślę sobie: co jest? Powiedzieli mi, że jakiś facet przyszedł do naszego domu i zaczął wynosić rzeczy. To był moment, w którym stwierdziłem, że muszę powiedzieć: dość. Czułem, że spieprzyłem swoje życie.
O błędach młodości, hazardzie, białych nocach, snookerze z Fojutem, a także o tym, kiedy miał ochotę… zabić swoich kolegów w szatni mówi w szczerym wywiadzie dla Weszło napastnik Wisły Zdenek Ondrasek.
***
Odkopałem na twoich profilach na Instagramie i na Facebooku dwa takie zdjęcia:
Które z nich przedstawia Zdenka Ondraska takim, jaki jest na co dzień?
To pierwsze zdjęcie pochodzi z filmiku, jaki kiedyś nagrałem w moje urodziny. Nie obchodzę ich zbyt hucznie, a że tamtego wieczora zrobiło się dość zimno w moim domu, babcia powiedziała, że muszę coś z tym zrobić. Więc można powiedzieć, że świętowałem urodziny… rąbiąc drewno. Drugie to ja z córką mojej siostry. I to właśnie pokazuje, jaki jestem. Jestem rodzinną, przyjazną osobą. Chyba nie taką groźną, jak mogłoby to wyglądać po pierwszym zdjęciu. Wiem, że może i na boisku nie jestem jakoś szczególnie miły, ale w życiu prywatnym to co innego
Mówiłeś niedawno: „jestem szalony, dużo dzieje się w mojej głowie”
Mamy tylko jedno życie, więc kiedy myślę, że mam ochotę coś zrobić, to hej, robię to. Czy to źle? W mojej głowie cały czas coś się dzieje, nigdy nie jest pusta. Szczególnie teraz, gdy mam dziewczynę, jest w niej bardzo mało wolnego miejsca.
Mówisz, że sporo dzieje się w twojej głowie, ale też sporo działo się przez ostatni rok w Wiśle.
Doświadczyłem już czegoś podobnego w Budziejowicach jakieś dziesięć lat temu. Cholera, jak to dawno było… (śmiech) Więc częste zmiany trenerów to dla mnie nic nowego. Tutaj jest o tyle inaczej, że nowy trener Kiko jest z innego kraju, mówi w innym języku.
Jaki język teraz w ogóle dominuje w szatni Wisły?
Polski, oczywiście. Od kiedy jestem tutaj, sporo się nauczyłem, kiedy się do mnie mówi po polsku, rozumiem pewnie jakieś 90%, niemal wszystko, bo jest podobny do czeskiego. Trudniej mają Hiszpanie, Hugo. Ale nie widzę problemu w komunikacji, większość mówi dobrze po angielsku. Oczywiście fajnie, jakby wszyscy potrafili rozmawiać po polsku, ale pewnie z czasem i oni będą przynajmniej rozumieć większość ważnych słówek na boisku. Wiadomo, najpierw nauczą się bluzgać, ale tego nie unikniesz (śmiech).
Rozmawiamy po angielsku, gdybyśmy przeszli na polski, dalibyśmy radę przeprowadzić ten wywiad?
Mógłbyś zadawać mi pytania po polsku, ale mógłbyś nie być zadowolony, że odpowiedzi są tak krótkie, proste. Łatwiej mi jeszcze formułować myśli po angielsku. Ale z moją dziewczyną rozmawiam po polsku, jest zbyt nieśmiała, żeby rozmawiać po angielsku, nie czuje się w tym języku pewnie. Tak się nawzajem uczymy.
Podobno gdy szedłeś do Norwegii, nie znałeś żadnego języka obcego.
W szkole miałem niemiecki, ale dziś kompletnie go nie rozumiem, w ogóle nie podoba mi się ten język. Norweskiego nawet nie próbowałem się uczyć, jest zbyt trudny. a po angielsku potrafiłem powiedzieć tylko „hello” i „fuck you”. Przez pierwsze pół roku potrzebowałem Google Translatora na telefonie, żeby zrozumieć, co się do mnie mówi. Ale Norwegowie są bardzo pomocnymi ludźmi, próbowali mówić tak, bym ich mimo wszystko rozumiał. Teraz wiem, jak duży to był błąd, bo agent powiedział mi, że zmienię klub rok przed wyjazdem do Tromso, że powinienem nauczyć się angielskiego, miałem masę czasu. Powiedziałem: „spoko, luz”. I kompletnie olałem sprawę.
Swoją drogą kiedy agent zadzwonił do mnie po raz pierwszy mówiąc, że znalazł dla mnie klub o nazwie Tromso, musiałem go poprosić, żeby wysłał mi nazwę miejscowości SMS-em i wygoogluję ją sobie, bo nie miałem pojęcia, gdzie to jest. Spojrzałem na mapę, wyżej, wyżej – o, jest. Cholera, strasznie daleko na północ (śmiech). Komukolwiek o tym powiedziałem, nikt nie wiedział co to za miejsce.
W czeskich mediach czytałem, że w Norwegii bardzo pomógł ci twój rodak, Milan Pesek.
Po tygodniu graliśmy pierwszy mecz sezonu, wszedłem jakoś w 57. minucie, wygraliśmy 1:0 po moim golu, portale pisały, że czeski napastnik strzelił gola na wagę zwycięstwa. I wtedy Milan napisał na Facebooku, że jest Czechem mieszkającym w Tromso i że chciałby mnie poznać. Mieszkał przez siedem lat w Londynie, więc bardzo dobrze znał angielski. Na początku jego pomoc była nieoceniona, przez jakiś rok pomagał mi załatwić wszystkie sprawy w urzędach, u lekarzy, chodził ze mną na wywiady jako tłumacz. Później wprowadził się do mnie na rok po tym, jak jego tata zmarł. Dalej mieszka w Tromso, otworzył tam swój sklep, nadal często do siebie dzwonimy.
Sprzedał ci jakiś patent na białe noce?
Brało się worki na śmieci i zaklejało okna, nie było innego wyjścia. Ale to nie białe noce są najgorsze, dla mnie to było fajne, że wstajesz o trzeciej w nocy, a na dworze jasno. Znacznie gorszy jest ten okres w roku, kiedy przez kilka tygodni nie pokazuje się słońce. Sezon kończyliśmy co prawda zwykle w listopadzie, więc ten czas, gdy 24 godziny na dobę było ciemno, spędzałem w Czechach. Ale raz graliśmy w fazie grupowej Ligi Europy do 13. grudnia. To było szalone. Ludzie stamtąd mówili mi wprost – jeśli nie musisz zostać, uciekaj czym prędzej. Ludzie popełniali samobójstwa przez tę ciemność, wpadali w depresję. Pamiętam, że wracałem z treningu o dwunastej, jadłem coś i chwilę potem dzwoniłem do mojej rodziny na Skypie. „Jestem taki zmęczony, jutro trening, idę spać”. A potem patrzyłem na zegarek – wpół do trzeciej popołudniu. Dzwoniłem po przyjaciół i chodziliśmy na kręgle, na snookera, zajmowaliśmy sobie czymś czas popołudniami.
Na snookera chodziłeś z…?
Jarkiem Fojutem! Graliśmy najpierw w bilarda, ale ileż można. Nudziło się nam to, a że w tym samym klubie był też stół do snookera, stwierdziliśmy że spróbujemy. Fajna gra, ale zawsze odchodziłem od stołu wkurzony, Jarek też. Łuzy wydają się być mniejsze od bil. Czasami spędzaliśmy po kilka godzin przy jednej partii, byliśmy w to strasznie słabi! Ale bez zajęcia sobie czymś czasu kompletnie bym zwariował. Ciemność bywa dobijająca, zegar biologiczny wariuje. Chociaż zobaczyć w nocy zorzę polarną, jak porusza się na niebie… Nie tak dawno byłem w Norwegii zimą i miałem okazję obejrzeć ją nie tylko z boiska, gdzie nie zwraca się na to większej uwagi, ale tak, po prostu. Coś niesamowitego.
Marcin Burkhardt mówił w wywiadzie z nami, że w Norwegii dobijała go też mentalność ludzi. „Ktoś wchodził do szatni, powiedział pod nosem cześć, nikomu ręki nie podał”.
A w jakim klubie grał?
Uli/Kisa.
To może źle trafił. Nie wiem w sumie, jacy są na co dzień mieszkańcy innych rejonów Norwegii, ale ci z Tromso są naprawdę dalecy od stereotypowych Norwegów. Otwarci, pomocni…
Ten sam Burkhardt wspominał, że wkurzało go, jak piłkarze podchodzą do porażek. „Wygraliśmy – fajnie, wszyscy się cieszą. Przegraliśmy – nie ma płaczu, zero zjebek, lajtowa atmosfera. Coca-cola, muzyczka, karty. Po przegranym meczu!”
Kiedy przegrywasz, zawsze słyszysz „okej panowie, za tydzień jest kolejny mecz, będzie lepiej”. Pamiętam, jak w 2012 byliśmy na 4. miejscu, odeszli zawodnicy, trener. Przyszedł kolejny sezon i to „nowy mecz, nowa szansa” słyszałem tydzień w tydzień. Aż w końcu zlecieliśmy z ligi. Byłem strasznie wkurzony, jak usłyszałem to samo któryś raz z rzędu, to w końcu nie wytrzymałem. „Zamknij się, kurwa, jaki następny mecz?! Powiedziałeś to dwudziesty raz i i tak przegraliśmy!”. Taka mentalność potrafiła być wkurzająca. Były momenty, kiedy miałem ochotę ich zabić.
W Norwegii pewnie byś się nie znalazł, gdyby nie „błędy młodości” jak sam je nazwałeś.
Moje podejście w tamtym czasie… powiedzmy, że nie było najbardziej profesjonalne. Wciągnąłem się w hazard, paliłem, nie dbałem o siebie. Gdybym został w Czechach, byłbym piłkarzem może jeszcze przez rok. Nie to, że poszedłbym do więzienia, bo nie zrobiłem nic złego, ale szedłem złą drogą. Nie było dla mnie przyszłości. Norwegię potraktowałem jak drugą szansę w futbolu. Miałem to gdzieś, że nie znam miasta, że nie mówię w żadnym języku obcym. Liczyło się tylko, by odżyć. Od początku w Norwegii podporządkowałem wszystko pozbieraniu się z tamtej sytuacji.
Podobno nawet jeśli długo nie gra i sprawia wrażenie wyleczonego z nałogu, hazardzista do końca życia jest jak tykająca bomba. Zgodzisz się?
Nie, wydaje mi się, że nie wróciłbym do tego. Mam paru przyjaciół, którzy kilka razy próbowali mnie później, gdy już grałem w Tromso, wyciągać do kasyna. Mówiłem im, że nie mam ochoty, że tam i tak się nie wygrywa i jeśli chcą – mogą iść. Beze mnie. Mam dziewczynę, spędzam z nią praktycznie cały wolny czas, nie mam nawet czasu pomyśleć o tym, a co dopiero faktycznie tam się pojawić.
Wszyscy mówią zgodnie, że hazard to głupota, a jednak masa ludzi, wielu piłkarzy wpada w ten nałóg. Słowak Ivan Hodur, którego możesz kojarzyć z ligi czeskiej mówił w jednym z wywiadów: „Potrafiłem siedzieć przy automatach przez sześć godzin i wcale nie chodziło mi o to, żeby coś wygrać. Chodziło o to, by cały czas grać.”
Jak to w życiu – niektórzy lubią uszczęśliwiać ludzi, niektórzy chodzić do kasyna. Milan mówił zawsze, że hazard sprawia, że w głowach ludzi zaczyna się robić wielki bałagan. Że zaczynają w nich krążyć tylko dwa kolory. Czerwony, czarny, nic innego się nie liczy. Niektórzy grają dlatego, że chcą czuć, że grają. Inni dlatego, że myślą, że coś wygrają.
A ty?
Ja? Ja grałem dlatego, że mi się po prostu nudziło. Nie miałem co zrobić z wolnym czasem. Teraz, gdy mam wolne, idę gdzieś z dziewczyną, gram w tenisa. Nigdy o tym nie mówiłem wprost, ale po prostu kiedy siedziałem w domu i czułem, że się nudzę, szedłem pograć. Teraz to dla mnie przeszłość. Nie mogę jej zmienić, ale jestem szczęśliwy, bo nie jestem jednym z tych, którzy ocknęli się po czterdziestce, nie mając nic poza ogromnymi długami. Można powiedzieć, że przeprowadzka do Tromso uratowała mi nie tylko karierę, ale i życie. Jest tam wszystko, czego potrzebujesz, ale wiesz czego nie ma? Kasyna.
Kiedy poczułeś, że przekroczyłeś granicę?
Kiedy masz długi, wierzyciele wysyłają ludzi, „egzekutorów”, którzy mają je z ciebie ściągnąć, przychodzą do twojego domu. Nie byłem im winny jakichś ogromnych pieniędzy, to nie była suma sześcio- czy siedmiocyfrowa. Grałem wtedy w drugiej lidze, budzę się rano, patrzę na telefon, a tam: czterdzieści nieodebranych połączeń od ojca, trzydzieści od siostry, myślę sobie: co jest? Powiedzieli mi, gdy oddzwoniłem, że jakiś facet przyszedł do naszego domu i zaczął wynosić rzeczy. To był moment, w którym stwierdziłem, że muszę powiedzieć: dość. Że nie mogę tego tak dalej ciągnąć. Czułem, że spieprzyłem swoje życie, ale nie to było najgorsze. Nie mogłem dopuścić, by przez moje problemy coś stało się mojej rodzinie. Rok później byłem już w Norwegii.
Ze spłatą długu pomógł ci prezes twojego klubu, Czeskich Budziejowic, prawda?
Tak, to był fantastyczny człowiek. Wtedy byłem na wypożyczeniu, zadzwoniłem spytać czy będzie mi w stanie pomóc. Zgodził się. Nie potrafię powiedzieć, jak wiele to wtedy dla mnie znaczyło.
Czułeś, jak hazard przeszkadza ci w grze w piłkę?
Nie da się uprawiać tego sportu mając w głowie to, kto zadzwoni po treningu i jak oddasz mu pieniądze – nie ma szans. Musisz mieć czystą głowę, wolną od innych spraw.
Nie bałeś się, że przychodząc do Krakowa, gdzie pokus jest znacznie więcej niż w Tromso, coś złego może się jednak stać?
Nie, nawet gdybym wtedy zamiast do Norwegii przyszedł od razu do Krakowa, gdziekolwiek indziej, to by mi pomogło. Potrzebowałem drugiej szansy. Musiałem po prostu wyrwać się z Czech, z miejsca, które stawało się dla mnie coraz bardziej niebezpieczne, toksyczne. Potrzebowałem nowych bodźców, nowych ludzi, nowego otoczenia. Rzeczy, które odciągną moją uwagę, na których będę mógł się skupić w stu procentach.
W Czeskich Budziejowicach grałeś z Tomasem Repką, który podobno też miał problem z hazardem i zdarzało mu się zabierać chłopaków z drużyny, żeby odreagowali gorsze mecze właśnie w kasynie. To on odpowiadał za twoją „inicjację”?
Nie, nie. On też grał, ale – że tak powiem – w kompletnie innej lidze. Czasami chodziliśmy razem, ale nie miałem pieniędzy na to, by grać tak jak on. Ale nie chcę, żebyś myślał o Tomasie jako o hazardziście, bo to był fantastyczny człowiek. Dałby się pokroić za kolegów z drużyny, grał w wielkich klubach, rozmawiał z tobą jakby znał cię całe życie, mimo że przecież on grał w wielkich klubach – West Hamie, Fiorentinie. A potrafił zaprzyjaźnić się ze mną, opowiadał niesamowite historie…
Pod żebrami masz wytatuowane: „Nigdy niczego nie żałuj, bo kiedyś to było dokładnie tym, czego chciałeś”. Ty czegoś w swoim życiu żałujesz?
Jasne, czasami myślę o tym, że gdybym był taki jak dziś mając osiemnaście lat, byłbym w innym miejscu, może zrobił większą karierę. Ale wtedy nie miałbym tylu szalonych wspomnień. Nie mogę zmienić przeszłości, więc po co wspominać jej złą stronę? Gdybym siedział i się nią zadręczał, byłbym smutnym człowiekiem. Każdy mój tatuaż ma swoje znaczenie, ten także bardzo dobrze mnie opisuje.
A tatuaż z czaszką i kością na ramieniu? Jego znaczenia nigdy nie zdradzałeś.
Jeszcze nie jest skończony. Kiedy będzie, obiecuję – powiem ci, co oznacza.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. 400mm.pl