– Duże wrażenie zrobiła na mnie sala kinowa. Ruch na mecze przeciwników wysyłał swoich ludzi, którzy opowiadali o przeciwniku, a Holendrzy już wtedy kręcili wideo z tych spotkań i później trenerzy pokazywali im to w tej sali. Nas przed meczem zaproszono tam, pokazano jakieś wielkie mecze reprezentacji Holandii, nie mieliśmy pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje. W rozmowie z Weszło były napastnik Ruchu Chorzów Joachim Marx wspomina przegrany 1:9 dwumecz „Niebieskich” z Ajaksem z 1969 roku, w ramach Pucharu Miast Targowych.
***
Kiedy mówię „Ajax”, co kojarzy się panu jako pierwsze?
0:7. Cały czas ten wynik staje mi przed oczami.
Niezbyt przyjemne skojarzenie.
Ale to siedzi w głowie aż do dziś. Takich porażek się nie zapomina. Szczególnie, że to źle wygląda na papierze, a my do pewnego momentu nie musieliśmy się czuć gorsi. Czterdzieści minut dawaliśmy sobie radę i wtedy ich jugosłowiański stoper Velibor Vasović. Jak uderzył z czterdziestu metrów, to prawie rozerwał siatkę. Chwilę później – rzut rożny. Kolejny gol. W minutę zdobyli dwie bramki, chwilę przed zejściem do szatni. Po przerwie już tylko dokładali następne. Gdyby mogli, strzeliliby nam i kilkanaście goli.
Tak byli zdeterminowani na mecz z Ruchem?
To był dla nich rewanż. Dwa miesiące wcześniej na Stadionie Śląskim Polska grała z Holandią, na trybunach było koło stu tysięcy ludzi. Po pierwszej połowie na trybunach było cicho, przegrywaliśmy 0:1 i wtedy spiker, dziennikarz, a prywatnie kibic Ruchu, zaczął dopingować naszą kadrę. Holendrzy wnieśli nawet na niego skargę, bo w tamtych czasach spiker miał informować o strzelcach goli, o zmianach, a nie nawoływać do dopingu. Ale kibice w tamtej chwili podchwycili to, a nas ponieśli i ograliśmy Holandię 2:1. No i wtedy, gdy jechaliśmy na Ajax, któraś holenderska gazeta dała na pierwszą stronę tytuł „Rewanż za Chorzów”. Wiadomo, chodziło o mecz na Stadionie Śląskim, ale że my byliśmy Ruchem z Chorzowa właśnie, to chęć zemsty skupiła się na nas. Pamiętam, jak po golu na 6:0 z karnego my jeszcze kłóciliśmy się o coś z sędzią, a Vasović, ten co strzelił nam na 1:0, wziął piłkę i pobiegł czym prędzej w kierunku koła środkowego. Tak im zależało, żeby dalej strzelać.
Ale poza przykrym wspomnieniem wyniku, zostały wam też całkiem namacalne pamiątki.
Wtedy nie było tak, jak teraz, że piłkarze od razu po meczu wsiadają w samolot, a na mecz przylatują dzień przed. Przyjeżdżało się kilka dni wcześniej, a po meczu zostawało na bankiet, gdzie obie drużyny miały okazję coś razem zjeść, były różne przemowy, tego typu rzeczy. Zwykle organizowano to w wielkich, wystawnych salach, w Amsterdamie był to na przykład urząd miasta. Był też zwyczaj dawania sobie wtedy prezentów. No i piłkarze Ajaksu zażyczyli sobie, żebyśmy przywieźli im z Polski kryształy. A w zamian dostaliśmy golarki Phillipsa, pierwsze bezprzewodowe. W naszym kraju tego jeszcze nie było, to była absolutna nowość. Rarytas. Zwyczaj tych bankietów był w ogóle bardzo przyjemny, bo po meczu z RFN mieliśmy na przykład okazję usiąść przy jednym stole z Franzem Beckenbauerem, z Gerdem Muellerem, porozmawiać, pośmiać się. Wiadomo, na boisku to byli rywale, ale poza nim to co innego.
Duże wrażenie zrobił na was wtedy ośrodek Ajaksu?
To był dla nas szok. Na Ruchu był stadion, obok boisko i takie dziury, że można było tam sadzić kartofle. A Ajax – nie pamiętam nawet, ile tam tych boisk treningowych było. Duże wrażenie zrobiła na mnie też sala kinowa. Ruch na mecze przeciwników wysyłał swoich ludzi, którzy opowiadali o przeciwniku, a Holendrzy już wtedy kręcili wideo z tych spotkań i później trenerzy pokazywali im to w tej sali. Nas przed meczem zaproszono tam, pokazano jakieś wielkie mecze reprezentacji Holandii, nie mieliśmy pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje.
W rewanżu nie było już tak źle, jak w pierwszym meczu.
Ale to nadal porażka. Chociaż przegrać z taką drużyną, z takimi osobistościami jak Johann Cruyff, to nie wstyd.
Cruyff w drugim meczu z wami w Chorzowie wyleciał z boiska. Wydawałoby się – głupota z jego strony przy takim wyniku.
Tego dnia, kiedy graliśmy, spadł śnieg. Tego, albo poprzedniego, ale raczej tego samego co mecz, bo wtedy boisko odśnieżali nam więźniowie z pobliskiego zakładu karnego i gdyby zasypało nas dzień wcześniej, na mecz i tak wszystko byłoby zrobione. No i było dość zimno, wiadomo, większe prawdopodobieństwo kontuzji. Cruyffa miał u nas pilnować stoper Wyrobek, Holender dostał od niego indywidualne krycie. Raz i drugi Wyrobek przejechał mu po nogach, to Cruyff nie wytrzymał i kopnął go w dupę. Nawet nie popatrzył na sędziego, tylko od razu zszedł do szatni, od razu wiedział, co zrobił. Nie pamiętam tylko, czy dostał czerwoną kartkę, a to dlatego, że nie do końca kojarzę, czy już wtedy sędziowie pokazywali kartki, czy wprowadzono je później. Ale Cruyff wiedział, że sędzia widział całą sytuację i że na boisku nie zostanie.
Legia dziś gra z Ajaksem w Lidze Europy, pan jednego zwycięzcę tych rozgrywek wychował podczas pracy w Lens.
Tak, Timothee Kolodziejczak wygrał ją z Sevillą. I to dwa razy! Ale najwięcej dla niego znaczyło to pierwsze zwycięstwo, w Warszawie. Wtedy na mecz pojechała cała jego rodzina, znajomi. To wiele dla niego znaczyło, że wygrał tak ważne trofeum w kraju swoich przodków.
Timothee był dla pana kimś więcej, niż tylko kolejnym wychowankiem?
To akurat dość zabawne, bo losy mojej i jego rodziny przecięły się już wcześniej. Jego mama uczyła mojego syna w liceum historii, jak Timothee był jeszcze bardzo małym chłopcem, znałem też jego ojca. Później zresztą, gdy była w Polsce moda na wyszukiwanie zawodników z polskimi korzeniami w innych krajach, Timothee dostał powołanie i przyszedł do mnie z tatą, żebym je mu przetłumaczył. Jego dziadek, który znał polski, już wtedy nie żył, więc nie był w stanie sam tego zrobić. Ale w tamtym czasie nie chciał podejmować takich decyzji, nie chciał wyjeżdżać za granicę. Był bardzo poukładanym chłopakiem, to zostało mu do teraz. Gdy tylko wraca do Lens, bo stąd jest cała jego rodzina, zawsze umawia się też ze mną na kawę, siadamy i rozmawiamy.
Za pana czasów do Lens trafił też zwycięzca jeszcze ważniejszego europejskiego pucharu, Raphael Varane.
Tak, to akurat był ostatni nabór do szkółki, w którym brałem udział. Nabór był w maju, a ja od lipca przechodziłem na emeryturę. Varane’a obserwowałem już wcześniej, oglądałem mecze jego drużyny młodzieżowej. Generalnie jak przy każdym naborze braliśmy dwudziestu chłopaków, to przed tymi testami około dziesięciu już zawsze miałem na oku, żeby przypadkiem gorszy dzień nie sprawił, że się nie dostaną. No i Varane był jednym z nich.
Od początku tak świetnie się zapowiadał?
Nie, wręcz przeciwnie. Gdyby Lens nie spadło do drugiej ligi i nie musiało sprzedać zawodników najdroższych w utrzymaniu, Varane miałby problem, żeby wejść do pierwszej drużyny. Na pewno nie potoczyłoby się to tak szybko. A tak – zadebiutował, szybko przykuł uwagę i trafił do Realu. Początkowo nie wyglądał mi jednak na piłkarza, który zajdzie tak daleko. On w ogóle miał duży problem, bo cierpiał na chorobę Osgooda-Schlattera. Nie mógł normalnie biegać, powodowało to u niego silne ból kolan. Przez osiem miesięcy w klubie doprowadzano go do zdrowia, stracił praktycznie rok kariery. Ale gdy wrócił, zaczął się jego błyskawiczny rozwój fizyczny, taktyczny, techniczny i widzimy, gdzie jest teraz… A prywatnie to bardzo fajny, spokojny chłopak. Jak tylko ma urlop i przyjeżdża do Lens, to co roku się spotykamy, rozmawiamy, wspominamy. Wie pan, przeszedłem na emeryturę, ale dalej jestem blisko klubu.
Ciągnie wilka do lasu.
Żona kiedyś mi powiedziała, że przez tę moją karierę, to wszystko, co w życiu widziała, to stadiony i hotele. Teraz staram się jej to zrekompensować, ale piłka nożna nadal zajmuje w moim życiu bardzo ważne miejsce.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA