Kapitan reprezentacji. Przez wielu uważany za drugiego najlepszego polskiego koszykarza, po Marcinie Gortacie. Mimo że przyjaźni się z graczem Washington Wizards, ma zupełnie innych charakter niż łodzianin. Jest mało wylewny, opanowany. Zamiast imprezować czy wywoływać skandale, woli… pielić w ogródku. W jednym z wywiadów stwierdził, że “dużo nie mówi, bo jest zwolennikiem pracy, a nie gadania”. To prawda – trzeba się solidnie napocić, żeby cokolwiek z niego wydobyć. Rozmowa z Adamem Waczyńskim na pewno nie będzie w top 50 najdłuższych wywiadów Weszło, ale mimo to warto ją przeczytać, głównie po to, by lepiej poznać tego niespotykanie spokojnego sportowca.
Gdy przygotowywałem się do tej rozmowy, nie znalazłem o tobie niczego bardziej kontrowersyjnego niż to, że kiedyś ściągałeś na języku polskim. Jesteś takim trochę nudziarzem.
Ciężko cokolwiek wyszukać, to prawda. Głównie dlatego, że zawsze starałem się unikać robienia rzeczy, które ludzie uznaliby za problematyczne. We wspomnianej przez ciebie szkole także, byłem dobrym uczniem, wiedziałem, że trzeba wkuwać na wypadek gdyby jakaś kontuzja przerwała karierę sportową, o której wtedy tylko marzyłem.
Czekaj, jednak mam coś „szalonego”. Wiem, że lubisz uczcić wygrany mecz szklaneczką dobrej whisky.
Ja?! Jeśli już, to raczej po sezonie! W trakcie unikam alkoholu, czasem zdarzy się jakieś małe piwko, ale nic więcej. W tym sezonie, żeby wejść na jeszcze wyższy poziom, odrzuciłem słodycze, pozwalam sobie tylko na coś małego dzień po meczu. Od sierpnia schudłem dzięki temu 5-6 kg i czuję się dużo lepiej.
Podczas wakacji zdarza ci się też podłubać w ogródku. Typowo koszykarskie zajęcie.
A właśnie, po powrocie do kraju muszę zobaczyć co przetrwało w nim po dziewięciomiesięcznym pobycie w Hiszpanii, potem pomyślę, co nowego mogę zasadzić. Zazwyczaj z żoną stawiamy na owoce, pomidory i szczypiorek.
Koszykarze NBA w wolnej chwili rwą nowe laski i wymieniają samochody na coraz większe, a ty pielisz – nieźle.
Jako młody chłopak spędzałem dużo czasu na działce mojej babci w Toruniu i chyba wtedy zacząłem się interesować prowadzeniem ogródka. Nie żałuję, że nie należę do rozrywkowego świata sportowców, jestem szczęśliwy. Rodzina zapewnia mi spokój ducha i relaks po ciężkich meczach. Po spotkaniach dobrze jest posłuchać kogoś, kto patrzy na wszystko z boku, taka opinia może wnieść więcej niż zdanie trenera czy kolegi z zespołu. A podczas pielenia można też przecież porozmawiać o koszykówce!
Przed debiutem w lidze ACB mówiłeś mi: „nie boję się tego ryzyka, bo wiem, że sobie poradzę”. To na pewno, a czy jesteś już teraz jej gwiazdą?
To za duże słowo, ale na pewno wyraźnie zaznaczyłem w niej swoją obecność. Natomiast staram się, żeby stać się jedną z czołowych postaci. Ten sezon jest bardzo ważny, następny również. Jeśli dobrze wypadnę w moim obecnym klubie, to kto wie, czy nie wybiję się wyżej. Jestem gotowy na walkę, by spełnić marzenie swoje i całej rodziny.
Co nim obecnie jest?
Walka o medale w Hiszpanii, chciałbym też pokazać się kiedyś w Eurolidze grając właśnie tutaj.
W 2006 roku twój klub zdobył mistrzostwo kraju. Często wspomina się ten wyczyn?
Codziennie przechodzę korytarzem, który mi o tym przypomina, więc nie da się tego nie widzieć (śmiech)
W sezonie 2002/03 w ekipie z Malagi grał jeden z najlepszych polskich koszykarzy, Adam Wójcik. Działacze i kibice jeszcze go kojarzą?
Oczywiście, że tak. Pamiętają również Thomasa Kelatiego i Michała Chylińskiego. Nie jestem pierwszym Polakiem w klubie, ale na szczęście poprzednicy spisywali się dobrze, dzięki nim nasz kraj pozytywnie kojarzy się jego pracownikom.
Kto jest popularniejszy w Maladze – wy czy występujący w Primera Division piłkarze?
Ludzie z otoczenia mówią, że koszykówka jest w mieście wyżej ceniona niż futbol, ale ciężko mi to ocenić. Piłka nożna jest wszędzie wielka, nie ma co ukrywać.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że najlepszy wiek dla koszykarza to 30 lat. Skończysz tyle w 2019. Myślisz, że będziesz wówczas zawodnikiem Realu Madryt lub Barcelony?
Bardzo bym chciał, żeby tak się stało. Pracuję nad tym na maksa. Trenuję, wysypiam się, odpowiednio odżywiam. Jestem na dobrej drodze.
Gra w NBA chodzi ci po głowie, czy zupełnie nie?
Nie myślę o tym na co dzień, ale też wiem, że bardzo wielu zawodników z ACB po pewnym okresie gry w Hiszpanii zostało ściągniętych do USA. Z jednej strony jest więc jakaś szansa, że ktoś się mną zainteresuje. Z drugiej nie oszukujmy się, do NBA bierze się przeważnie zawodników młodszych ode mnie. Mój czas na ewentualne występy w tej lidze chyba już minął.
Na piłkarskich meczach w Hiszpanii bywa gorąco. Kiedyś podczas spotkania Realu Madryt z Barceloną w kierunku Luisa Figo poleciał świński łeb. W trakcie koszykarskich starć też bywa ostro?
Na szczęście niczym w nas nie rzucają, ale kibice potrafią być złośliwi. Carlos Suarez, obecnie mój kolega z zespołu, przeszedł kiedyś z Estudiantes Madryt do Realu. Fani nie przyjęli tego faktu za dobrze. Mimo że minęło dużo czasu, pamiętają mu ten transfer i jak gramy w Madrycie zawsze posyłają w jego stronę obelgi.
Żyjesz w Maladze, w której urodzili się m.in. Antonio Banderas i Pablo Picasso. Interesujesz się sztuką?
Oczywiście kojarzę tych ludzi, ale mam zupełnie inne hobby. Jestem gadżeciarzem, ciekawi mnie elektronika, wszystkie nowości nie są mi obce. Zdarzyło mi się kupić chociażby koc elektryczny. Ale nigdy nie brałem niczego pod wpływem emocji. Każdy swój wybór muszę dokładnie przemyśleć. Nie jestem człowiekiem, który szasta pieniędzmi. Nauczyło mnie tego życie. Wyjechałem z domu jako szesnastolatek, musiałem wtedy oszczędzać. Szybko założyłem też rodzinę, to wszystko mnie ukształtowało, uczyniło odpowiedzialnym facetem.
Za dzieciaka bywało, że brakowało ci kasy na koniec miesiąca?
W pewnym momencie tak, ale jestem… za to wdzięczny. Pierwsze trzy lata w Sopocie to była dla mnie świetna szkoła życia. Dowiedziałem się wtedy co to niezależność, co to miłość. Kapitalny czas, nie ma co narzekać.
Tęsknisz czasem za Trójmiastem?
Tak i żałuję, że nie przebywam tam tyle czasu, ile bym sobie życzył. Niby między sezonami mam trzy miesiące wolnego, ale dwa z nich jestem na zgrupowaniu kadry, więc nie mogę spędzić za wielu dni w swoim domu i spotkać się z rodziną, a jestem do niej przywiązany. Nawet teraz, kiedy mieszkam w Maladze, codziennie prowadzimy video rozmowy.
Jakie są twoje ukochane miejsca w tym rejonie Polski?
Uwielbiam atmosferę panującą latem na Monciaku czy na molo w Sopocie lub Gdyni Orłowie. Mimo, że żona dużo gotuje w domu, to lubimy odwiedzać też niektóre restauracje w Trójmieście. Generalnie to gdy otaczają mnie bliscy ludzie, wszędzie jest mi dobrze.
Bywałeś na dyskotekach w słynnym „Krzywym Domku”?
Tak,. Niezbyt często, ale zdarzało się.
Na parkiecie dajesz radę, czy nie bardzo?
Lamusem nie jestem (śmiech). I nawet to lubię. Gdy idziemy na imprezę lub wesele, od razu ruszamy tańczyć. Szkoda czasu, żeby siedzieć i się obżerać.
Twoja żona opowiadała kiedyś, że jako bardzo młodzi ludzie lubiliście rywalizować w rzutach za trzy punkty. Do dziś walczycie w ten sposób ze sobą?
Czasami jeździ ze mną na treningi, wtedy robimy konkursiki. Zdarza mi się z nią przegrać, wtedy moja męska duma jest podrażniona, ale tłumaczę sobie, że to tylko zabawa, no a poza tym, że pokonała mnie była koszykarka, od której nie wstyd dostać baty.
Kiedy oddajesz rzut za trzy, myślisz o czymś, czy robisz to na pełnym automacie?
Ja mam wtedy jedną wielką pustkę w głowie. Może dlatego, że jestem szczęśliwy i otaczają mnie wspaniali ludzie? Może gdyby było inaczej, podczas meczów pałętałyby się po głowie różne rzeczy?
Twój ojciec i dziadek byli koszykarzami. Zawsze chciałeś iść w ich ślady, czy jako małolat postanowiłeś na przekór, że zostaniesz np. piłkarzem?
Odkąd pamiętam, koszykówka była dla mnie numerem 1. Treningi wypełniały mi całe dnie, nie było czasu na nic innego. Jako dzieciak zawsze udawałem na parkiecie Jordana. Wtedy był na Michaela straszny boom, czasy Bryanta, Jamesa i Wade’a nadeszły nieco później.
Znalazłeś jednak chwilę, żeby zagrać w futbol – zdobyłeś mistrzostwo Torunia szkół podstawowych, występowałeś na pozycji bramkarza.
To prawda, ale chyba nie prezentowałem się tak dobrze, żeby wyrósł ze mnie drugi Artur Boruc (śmiech). Co ciekawe, jeden z ważniejszych meczów graliśmy ze szkołą taty Przemka Karnowskiego (koszykarz, grywał w reprezentacji – red.), który był trenerem drużyny rywali. Spotkanie skończyło się remisem, doszło do karnych. Mało komu wpadało, było chyba 1:1, w końcu przyszła kolei na bramkarzy. Ja trafiłem, golkiper z przeciwnego zespołu spudłował. Można więc powiedzieć, że ważny rzut karny w swoim życiu mam odhaczony.
Jako nastolatek trenowałeś w… Centrum Szkolenia Artylerii oraz Uzbrojenia. Jak do tego doszło?
Mój ojciec był prezesem klubu WAX Toruń, w którym grałem. Wraz z dziadkiem wymyślili takie miejsce do zajęć, w sumie dlaczego – nie wiem. W każdym razie bywało zabawnie, wchodziliśmy na treningi na przepustki. Jak ktoś się spóźnił, to sorry, ale nie wchodził. Dyscyplina musiała panować.
Przegląd Sportowy pisał kiedyś tak: “Jako 14-latek Waczyński miał czasem nawet pięć meczów tygodniowo od młodzika przez kadeta, juniora, juniora starszego aż do trzeciej ligi, czyli seniorów.” Nie czujesz się teraz zajechany? Były piłkarz Mirosław Szymkowiak jako młody chłopak też grywał wszędzie i z każdym, a potem siadło mu zdrowie.
Nie narzekam na swoją kondycję, nie żałuję też tego, że tyle występowałem. To była dla mnie świetna nauka. Miałem okazję walczyć np. z dużo cięższymi od siebie rywalami. Trzeba było wykazać się dużym sprytem, żeby nie zrobili mi krzywdy. To wszystko dzisiaj procentuje w ACB.
Przyjaźnisz się z Marcinem Gortatem. Jak się zbrataliście? Wydaje mi się, że jest dużo bardziej otwartym i wygadanym facetem od ciebie.
Oczywiście połączyła nas koszykówka i wspólna gra dla reprezentacji, a mocniej zakumplowaliśmy się poprzez Marcin Gortat Camp, który on organizuje co roku. Marcin to wspaniały człowiek, który mocno popularyzuje koszykówkę w Polsce i uwielbia pomagać innym. Dołączyłem do Gortat Team z wielką przyjemnością. Czekam już z niecierpliwością na tegoroczne campy, na czas spędzony z maluchami, one uwielbiają Marcina, chcą iść w jego ślady.
Jesteś też blisko z innym sportowcem, Pawłem Niewrzawą. To rozgrywający reprezentacji Polski piłkarzy ręcznych, a zarazem brat twojej żony. W styczniu grał na MŚ, we Francji. Przeżywałeś jego mecze?
Tak, czułem stres, bo wiedziałem, że debiutuje na tak dużym turnieju. Poza tym był po ciężkiej kontuzji, zerwaniu więzadeł krzyżowych w kolanie, więc obawiałem się o jego zdrowie. Szkoda, że ten turniej nie wyszedł kadrze jakoś spektakularnie, ale pamiętajmy też, że drużyna przechodzi spore zmiany, na jej przebudowanie potrzeba czasu.
Skoro rozmawiamy o rodzinie, muszę spytać dlaczego po europejskich parkietach biega jeden Waczyński, a nie dwóch? Twój brat jest informatykiem, ale miał ponoć talent do koszykówki. Nie wyszło bo…
Jedna zła decyzja o wyborze klubu i brak możliwości rozwoju zadecydowały o rozstaniu z basketem. Zabrakło mu chyba chęci i determinacji. Jednak jako starszy brat „ciągnął” mnie w górę. Zawsze mobilizowałem się, żeby być od niego lepszym, taka rywalizacja dobrze wpłynęła na mój rozwój.
Wspomniany wcześniej Artur Boruc nie interesuje się na co dzień specjalnie piłką nożną. Z kolei taki Kamil Glik uwielbia oglądać mecze. Jak jest z tobą? Jesteś uzależniony od patrzenia na koszykówkę, czy nie?
Jestem gdzieś pomiędzy nimi, można nazwać mnie Kamilem Borucem. Mamy wykupiony dostęp do Euroligi, więc oczywiście oglądamy. Zdarza się też zerknąć na polską ligę, fajnie patrzeć jak rozwijają się kariery dawnych przeciwników. Oglądam również ACB, żeby być na bieżąco z dyspozycją drużyn, z którymi mierzy się Unicaja. A, zapomniałbym! Absolutnym must see są dla nas mecze Washington Wizards. Fajnie popatrzeć na Marcina, szczególnie ostatnio, gdy jego zespół regularnie wygrywa.
ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI
Fot. 400mm.pl