Jacek Krzynówek w wieku osiemnastu lat występował w B klasie, łącząc grę w LZS-ie Chrzanowice z nauką w technikum stolarskim. Pierwszy profesjonalny trening odbył po otrzymaniu dowodu osobistego. Mimo to przebił się, zagrał 96 meczów w reprezentacji Polski, pojechał na dwa mundiale i jedno Euro. Robił furorę w Lidze Mistrzów w barwach Bayeru Leverkusen. Jeden z najlepszych polskich piłkarzy minionej dekady opowiada o swojej drodze z wioski pod Radomskiem, do największych piłkarskich aren. Dlaczego życie piłkarza jest jak sen? Ile brakowało, by został stolarzem? Jak ważne dla zawodnika jest poukładane życie osobiste? Jak to się stało, że spał z Jurkiem Dudkiem w łóżku po pamiętnym finale Champions League w Stambule? Zapraszamy.
***
Już jak byłem taki mały “kacper”, grało się w piłkę ze świętej pamięci dziadkiem, ze świętej pamięci wujkiem, ze świętej pamięci tatą. Mieliśmy też swoje Camp Nou przy szkole. Graliśmy tam na przerwach, graliśmy po lekcjach, czasem do ciemnej nocy. Trawa rosła tylko na obrzeżach, cały środek został zadeptany, bo tyle derbów musiała przetrwać ta murawa. Dzisiaj to boisko zarasta. Dzieciaki odchodzą od sportu. My nie mieliśmy internetu, Facebooka, Twittera, Instagrama i PlayStation. Jak córce opowiadam, że w podstawówce nie miałem telefonu komórkowego, to mi nie wierzy. Telewizja? Czarno-biała. Dwa programy. We wtorki pół wioski się do nas schodziło, żeby oglądać “Czarne chmury”. Jako jedyni mieliśmy we wsi program drugi.
To jest fajne w małych miejscowościach. Ludzie są bardziej zżyci.
Mój kuzyn mieszka w Gdańsku w bloku. Nie wie jak ludzie piętro pod nim mają na imię. Na wsi staniesz z jednym sąsiadem, z drugim, porozmawiasz. Zawsze padnie prozaiczne, ale szczere “co tam słychać”. Nie ma obojętności wobec drugiego człowieka. Tempo życia w miastach na to nie pozwala.
Są wartości, które pan wyniósł z samego faktu mieszkania w Chrzanowicach?
Jestem strasznie opiekuńczy. Jeśli ktoś potrzebuje pomocy, pomogę. Tak było w codziennym życiu, w klubach, w kadrze, ale też w Chrzanowicach, gdy trzeba było iść pomóc na polu przy żniwach. Zbieraliśmy zboże, przesypywaliśmy je do komórki czy stodoły, a godzinę później mieliśmy mecz. Potem biegliśmy szybko i wygrywaliśmy.
Po takim treningu fizycznym przy zbożu – nic dziwnego.
Wszystko procentowało. Nasza rodzina nie miała ziemi, nie powiem więc, że całe dnie spędzałem w polu, bo działo się tak tylko wtedy, gdy szedłem komuś pomóc. Taka była kolej rzeczy. Popracowało się, w międzyczasie poszło na basen strażacki wykąpać, a potem znowu się w pole jechało. Było zresztą co w Chrzanowicach robić. Zabawy w świetlicy strażackiej, gry w karty, pasjanse… Każde drzwi były otwarte. Ludzie czasem myślą, że tylko w miastach można się bawić. Kuzyn w wakacje przyjeżdżał do nas z miasta na dwa miesiące.
Było łatwiej dzięki temu, że mama pracowała w sklepie?
Było łatwiej, nie da się ukryć. Jak wędliny przywieźli, to mama z ciocią – siostry – coś sobie zawsze schowały pod ladę. Choć miałem kilka lat – 76 rocznik jestem – to pamiętam urywki ze stanu wojennego. W Radomsku ZOMO-wcem był nasz sąsiad. Przemówienie Jaruzelskiego oglądałem z mamą. Płakała. W domu się nie przelewało, jak wszędzie. Nie powiem, że na coś brakowało, ale żadnych luksusów nie mieliśmy. Tata pracował w hucie i na mikołaja dostawał paczki. Jak człowiek zobaczył banana, to nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Mandarynki? Niemożliwe. To były niedostępne rarytasy.
Gra w LZS Chrzanowice to niemal rodzinna tradycja.
Już gdy byłem mały, dziadek rowerem woził mnie do sąsiednich wiosek na wyjazdy. Szkoda, że nie dożył mojego debiutu w reprezentacji Polski, bo zawsze bardzo chciał, żebym grał w piłkę. Takie życie. W LZS grał wujek, tata, ja, później też osiem lat młodszy brat. Notabene mówili, że miał lepsze papiery niż ja. Dziesiąteczka. Z Kubą Błaszczykowskim grał w Częstochowie. Ostatecznie skończył na poziomie okręgówki i ma duży żal do siebie, że nie wykorzystał szansy – gdzieś tam poluzował sobie w pewnym momencie i uciekło. Tak to bywa w czasach młodzieńczych. Człowiek uczy się na błędach, ale pewne rzeczy docierają do niego późno, czasem za późno. Ale z drugiej strony Łukasz ułożył sobie życie bardzo dobrze. Ma dwójkę fajnych dzieciaków, szczęśliwą rodzinę. Jest zdrowy, a jak człowiek jest zdrowy, to potrafi góry przenosić. Nie każdy musi być piłkarzem.
Jak pan wspomina grę w LZS?
Graliśmy nawet pod Opocznem, piotrkowska B klasa obejmowała całkiem spory rejon. Jeździliśmy wesołym autobusem, klasycznym starym ogóreczkiem. Wyniki to i 15:0, gdzie strzeliło się jedenaście bramek, ale czasem wysoko się przegrało. W Chrzanowicach grałem trzy lata. Raz awansowaliśmy do A klasy, potem z niej spadliśmy, w kolejnym sezonie zajęliśmy w B klasie czwarte miejsce. Mieliśmy swoje boisko w lesie, gdzie czasem po mocniejszym strzale piłka przepadała na zawsze. To boisko było naszym mocnym punktem: wiedzieliśmy gdzie jak trochę popada, to woda stoi, wiedzieliśmy którą stroną lepiej grać. Szatnia tylko dla gospodarzy, goście musieli się przebierać w samochodach czy w busiku. Chodziliśmy linie wysypywać, siatki zawiesić, a trenowaliśmy trzy razy w tygodniu, choć to raczej trening w cudzysłowie – ot, po prostu graliśmy. Wesoła piłka podwórkowa, wszyscy latają za futbolówką. Fajne czasy. Niektórzy z moich kumpli jeszcze w tamtym roku grali w Ruchu Chrzanowice (dawniej LZS – przyp. red.). Cały czas trzymamy się z kolegami z tamtych lat, teraz spotykamy się na hali, chodzimy w piątki grać i nie dajemy się młodzieży.
Przełomem w pana B klasowej karierze był pucharowy mecz z Radomskiem.
Wisienka na torcie. Wcześniej odpadaliśmy w pucharze po jednym, góra dwóch meczach, a tutaj doszliśmy do poziomu wojewódzkiego. Tak wyszło, że praktycznie całą edycję graliśmy u siebie, więc rozeznanie murawy działało na naszą korzyść, a także zawsze mogliśmy wystawić najmocniejszy skład. Wiadomo jak to z wyjazdami – ktoś nie może, bo praca, szkoła itd. RKS to był najmocniejszy klub okolicy. Cała wieś zebrała się w lesie, widzowie okrążyli boisko dwoma zwartymi rzędami. Wyszliśmy bez strachu, z nastawieniem, żeby wygrać. Oni myśleli, że przyjadą, załadują nam pięć bramek i wyjadą, a tymczasem do przerwy prowadziliśmy 1:0. Ja tego nie pamiętam, ale prezes Tadeusz Dąbrowski wspominał, że kilka razy próbowałem strzelać z trzydziestu, czterdziestu metrów. Czasem ta piłka latała nad bramką, ale raz wpadła w sieć. Prezes Dąbrowski strasznie się w przerwie zagotował na swoich podopiecznych. Sam się przebrał w przerwie – był zawsze wpisywany do protokołu – wszedł do gry, strzelił dwie bramki i wygrali 2:1. Po tym meczu zaczęły się pierwsze podchody RKS pod moją osobę. Grali w okręgówce, ale ja stwierdziłem, że nie chcę iść do Radomska.
Czemu nie chciał pan iść wyżej?
Sam nie wiem czemu. Byłem na jednym treningu i stwierdziłem, że jednak nie chcę. Prezes zagotował się na mnie. “Nie chcesz gówniarzu? To nie!”. Zostałem w Chrzanowicach. Zawsze chciałem grać w piłkę, ale wtedy chyba nie dorosłem jeszcze do przenosin. Miałem szkołę, uczyłem się, chciałem skończyć zawodówkę. W międzyczasie RKS awansował do trzeciej ligi. Jesienią pojechałem na ich pierwszy mecz – prestiżowe spotkanie z Piotrcovią, które wygrali 1:0. Dzień po meczu okazało się, że Radomsko przegrywa walkowerem. Każda jedenastka w lidze musiała mieć dwóch młodzieżowców, a Irkowi Słupeckiemu brakowało dwóch miesięcy. Prezesowi przypomniał się wtedy Krzynówek. W poniedziałek, dzień wolny po meczu, kazali mi przyjechać. No dobra, pojadę, zobaczymy co to będzie. Trenowałem ja, Rafał Dopierała, Mariusz Jabłoński, a oglądał nas Lesław Ćmikiewicz. To był mój pierwszy prawdziwy trening – wrzutki, strzały, ustawienie pod pozycję. W Chrzanowicach po prostu rzucaliśmy piłkę i za nią ganialiśmy.
Podobno pracował pan już wtedy jako stolarz.
Skończyłem szkołę i pytałem sam siebie: co tu robić? Trzeba iść do roboty, odciążyć rodziców. Dostałem etat u stolarza z Kamieńska. Przepracowałem tam jednak tylko dwa dni, bowiem już w poniedziałek trafiłem pod skrzydła trenera Ćmikiewicza. Powiedziałem szefowi, że więcej do pracy nie przyjdę, bo będę grać w piłkę. Rodzice nie mieli nic przeciwko, dawali mi wolność wyboru.
Jak wielkim przeskokiem były dla pana przenosiny z B klasy do III ligi?
Ogromnym. Na LZS graliśmy przed kilkoma widzami, na RKS chodziło pięć tysięcy ludzi. Całe miasto żyło grą drużyny. Było wielkie ciśnienie na awans, w konsekwencji w kadrze znajdowało się wielu piłkarzy z przeszłością w pierwszej lidze, choćby Wiesław Wraga. Podczas pierwszego meczu byłem taki zestresowany, że całą przerwę spędziłem w ubikacji. Zarazem w debiucie strzeliłem bramkę. Ja zawsze mówię: nie grałem w Radomsku lepiej, niż w Chrzanowicach. Po prostu miałem lepszych zawodników wokół siebie, więc to lepiej wyglądało. Ten sam przypadek wszedł w życie, gdy przeszedłem z Norymbergi do Leverkusen.
Jak przyjęła pana radomszczańska szatnia?
Trzeba było sprzęt nosić, ale nigdy nie spotkałem się z szykanami, gnębieniem. Jak młody wchodzi do drużyny i jest arogancki, to wtedy go starszyzna temperuje. Ja nigdy tego w sobie nie miałem. Twardo stąpałem po ziemi, wiedziałem co mam robić. Szatnia była wesoła: zdarzało się, że bengajką – maścią rozgrzewającą – spodnie komuś smarowali. Pamiętam jak jeździliśmy na wyjazdy, czasem nawet pod Włocławek. Trasa objazdowa: Radomsko, gdzie wsiadało nas czterech, potem Bełchatów, Pabianice, później zaliczaliśmy kolejne skrzyżowania w Łodzi, a pod Zgierzem wsiadał ostatni. Znowu mnóstwo śmiechu w autobusie, szły w ruch karty… Warunki z perspektywy nieco chałupnicze. Nie było tak jak teraz, że dietetyk przygotowuje ci posiłek. Człowiek czasem kupował po prostu Snickersa i tyle.
Do Radomska dojeżdżał pan na treningi rowerem?
Na treningi jeździłem pociągiem, ale jak miałem czekać trzy godziny na powrotny, to stwierdziłem, że nie ma sensu. Brałem rower w pociąg i nim wracałem do domu – zajmowało godzinkę. Później człowiek kupił auto, białego malucha, życie stało się łatwiejsze.
Była duma z malucha?
Nie. Normalny stan rzeczy. Środowisko piłkarskie praktycznie się nie zmienia – jest syndrom pierwszej komóry, pierwszego auta, pierwszej dziewczyny. Mnie wtedy nie było stać na Poloneza czy coś innego. Fiata Uno kupiłem dopiero w Bełchatowie. Maluch nawet w Chrzanowicach nie robił wrażenia, rówieśnicy, jak pracowali, to też sobie pokupowali. Łatwo było o części zamienne, wystarczyło w bramę obok na wsi pójść. Tym maluchem jeszcze jeździłem do Częstochowy w czasach Rakowa. Częściej zabierał mnie Andrzej Kretek, który dzień w dzień dojeżdżał z Łodzi, ale zdarzało się, że jechałem i ja.
Zdarzało się piwko po meczach w Radomsku?
Piwa nie lubię do dzisiaj, ale oczywiście, że po wygranym meczu autokar robił przystanek na CPN-ie, a potem drużyna szła na zakupy. Wszystko, w granicach rozsądku, jest dla ludzi. W Niemczech trener Augenthaler pozwalał na jedno, dwa piwa nawet dzień przed meczem. Chłopcy pili i szli spać. Mówimy o dorosłych mężczyznach, nie dajmy się zwariować.
Jak na imprezę, to całą drużyną?
Raz w tygodniu po wygranym meczu, pewnie. Szło się do Gorzędowa na zabawę.
O wiejskich dyskotekach tamtych lat mówi się, że bez bójki na sztachety obyć się nie mógł żaden weekend.
Był taki okres, że starsi kumple mieli na pieńku z rówieśnikami z innej wioski. Ja nie miałem, nie uczestniczyłem więc w ustawkach wieś na wieś, nie biłem się. Chodziłem swoimi ścieżkami.
Jaki poziom reprezentowała trzecia liga?
Rąbanka. Walczyliśmy o awans z Ceramiką Opoczno, która też miała wielkie parcie i bogaty zakład za sobą. Sypek (Igor Sypniewski – przyp. red.) tam przecież grał, bił się o króla strzelców razem z Rafałem Dopierałą. Byliśmy liderem i wszyscy się na nas spinali. Myślę, że to zaprocentowało, bo od początku kariery zawsze czułem przymus wygrywania. Przyzwyczaiłem się do tego, że trzeba grać na maksa, że każdy mecz trzeba wygrać. Jeszcze inny szlif zebrałem w rezerwach Rakowa, gdzie grałem w III lidze śląskiej, wtedy bardzo mocnej. Ślązacy mają mocne charaktery, tam dopiero była twarda gra. Trzeszczały kości. Mi to pasowało, nie lubiłem odpuszczać, ceniłem ciężką pracę. Natomiast porównując do czasów dzisiejszych, na pewno wielką różnicą była dostępność meczów. Bełchatów jest w drugiej lidze, czyli na trzecim poziomie rozgrywkowym, a jego mecze można obejrzeć w internecie. Wtedy? W poniedziałek kupowaliśmy gazetę i dopiero widzieliśmy kto z kim wygrał.
Skoro Radomsko tak żyło meczami RKS, to jak udała się feta po awansie?
Pamiętam tylko, że dużo kibiców pojechało z nami do Rawy Mazowieckiej na ostatni mecz z Mazovią. Czy feta była na miejscu? Nie wiem, bo nie dotarłem do Radomska. Wracaliśmy tą samą trasą, którą zbieraliśmy chłopaków, mnie odwozili pod dom. Wróciłem więc i normalnie poszedłem spać.
Czym zaskoczyła druga liga?
Mieliśmy bić się o utrzymanie, a po trzech meczach byliśmy liderem. Przyjechała Wisła, pewniak do awansu, a dostała 2:0. Najbardziej pamiętam gola, którego mi nie uznali na Jezioraku Iława. Mieli tak dziwnie skonstruowaną bramkę, że między słupkiem, a poprzeczką, przez okienko szedł pręt. Strzeliłem właśnie tam, idealnie, a piłka odbiła się od pręta i sędzia nie uznał. Taka piękna bramka! Wszyscy ją widzieli. Nie uznał.
Wtedy spotkał się pan z pierwszymi oznakami rozpoznawalności?
Na wioskach jeszcze nie, ale w Radomsku tak. Wytykali palcem, w pozytywnym sensie. Jak z kumplami szedłem na imprezę czy gdzieś, było to samo.
Dziewczyny też wytykały palcem?
Może, ale nie zwracałem na to uwagi.
Bo już wcześniej poznał pan panią Anetę.
W wieku osiemnastu lat. Do ślubu spędziliśmy pięć lat razem, co jak na tamte realia były wyjątkowo długim okresem. Na wioskach “szło się w kamasze” znacznie szybciej.
Mówi się, że za udaną karierą piłkarza często stoi mądra kobieta.
To bardzo mądre słowa. To, że latami grałem dobrze, w dużej mierze jest pokłosiem spokojnego, szczęśliwego domu. Aneta całkowicie poświęciła się naszemu trybowi życia i za to jestem jej bardzo wdzięczny. To, że jestem w tym miejscu, w którym jestem, że tyle meczów zagrałem w kadrze, że grałem w Lidze Mistrzów i Bundeslidze, to również wielka praca Anetki. Dzięki niej mogłem skupić się tylko na boisku. Miała mnóstwo wyrzeczeń, zrezygnowała choćby z własnej kariery. Zdarzały się miesiące, gdy w domu byłem gościem, a wszystko znajdowało się na jej głowie. Nie unikałem obowiązków i jak Wiktoria się urodziła, wiele nocy miałem nieprzespanych. Ale mogło być ich o wiele więcej, gdyby nie Anetka.
Ślub wzięliście, gdy był pan już w Niemczech.
Trener Engel nie chciał mnie puścić na ślub, bo wypadał tego samego dnia, co mecz z Holandią. No ale ślub to ślub. Wcześniej byłem dogadany z Polonią, chodziły słuchy, że chce mnie Legia i Wisła. Zarazem wiedziałem, że przyjeżdżają mnie obserwować Niemcy. Ja nawet nie wiedziałem co to za klub. Wiedziałem, tylko, że Bundesliga, a na koniec okazało się, że w ostatniej kolejce spadli. Nie interesowałem się wtedy piłką. Jak do Radomska w Pucharze Polski przyjechał Ruch Chorzów, nie znałem żadnego ich zawodnika. Gdy w Norymberdze zakwaterowali nas w jednym hotelu z Liverpoolem, nie poznałem Michaela Owena. Dopiero potem oglądając jakiś mecz kadry Anglii patrzę – o, to ten facet, którego mijałem na korytarzu.
Nie byłem przekonany do wyjazdu, w Polsce układałem sobie życie. Ostatecznie wyjechałem z założeniem, że pojadę na rok, zarobię i wrócę. Kierowcy od prezesa Dąbrowskiego zawieźli mnie do Norymbergi. Rozłożyłem się w hotelu i popłakałem. Co ja tutaj robię? W Polsce mam super dziewczynę, rodzinę, tutaj nie mam nic. Jestem sam, daleko od domu, w obcym kraju, nie znając języka. Dobrze, że był chociaż Tomek Kos, którego Norymberga ściągnęła. Potem się okazało, że jest też inny Polak, Darius Kampa. Na zgrupowaniu w Sankt Gallen przyszedł i wypalił: Oni chcieć was widzieć. Kurczę, mówisz po polsku? Dużo rozumieć, mało mówić. Urodziłem się w Raciborzu. Dzięki nim było łatwiej, bo wcześniej głowa mnie bolała od tego niemieckiego szwargotania. Trudny język, ale uczyłem się, żeby się zaaklimatyzować. Przede wszystkim jednak grałem i po trzech miesiącach mnie wykupili. Po roku w Niemczech pobraliśmy się z Anetą.
Jak patrzyli wtedy na Polaka w niemieckiej szatni?
Mieliśmy w szatni takich typowych DDR-owców. Widzą, że ktoś jest nowy, nie zna języka, no to jazda z nim. Miałem takie zajście, że jeden coś tam mówi do mnie, nie wiem co. Mówię więc: sorry, nie rozumiem, czy możesz wolniej, bo dopiero się uczę. „To ucz się szybciej”. Po przyjściu zimą Augenthalera te osoby zostały wycięte z szatni. Widział że jest grono ludzi, którzy psują atmosferę szatni. Choć byli ściągani za grube pieniądze, to nie ma przebacz, liczy się dobro drużyny, a nie jednostek.
Miał pan szczególny kontakt z trenerem Augenthalerem? Sprowadził pana później do Bayeru, a także do Wolfsburga.
Bawarczyk, zasłużony dla niemieckiej piłki, mistrz świata. Widocznie pasowałem mu charakterologicznie i broniłem się na boisku. Nie mieliśmy jakiejś bliższej relacji, nie chodziłem na kawę do trenera. Nie byłem takim piłkarzem, który musi iść do szkoleniowca, żeby się spoufalić, dowartościowywać, wykłócać. Mam zadania boiskowe do wykonania i z tego jestem rozliczany, koniec, kropka. Albo dam sobie radę albo dostanę ochrzan. Proste zasady.
Wspominał pan o roli Anety w pana karierze. Były momenty wielkiej tęsknoty za rodziną?
Za czasów norymberskich graliśmy co trzy dni, do tego dochodziła kadra. Czasu było bardzo mało, a graliśmy nawet 22 grudnia, gdy wiele rodzin już siedziało jedną nogą przy świątecznym stole. Dla mnie rodzinne święta Bożego Narodzenia są bardzo ważne, nie wiem jak bym się czuł, gdybyśmy mieli kolejkę w święta jak Jurek Dudek. Jurek ściągał całą rodzinę do siebie, by mieć chociaż namiastkę, jakąkolwiek możliwość spędzenia tych dni z rodziną. Najgorzej było na początku w Leverkusen. Jak sobie przeliczyłem, to przez pierwsze pół roku byłem może dwadzieścia dni w domu. Izolacja totalna, Anetka cierpiała, ja też. Sobota mecz w Bundeslidze, niedziela rozruch, poniedziałek wylot na Ligę Mistrzów, wtorek mecz, powrót w środę, czwartek rozruch, piątek trening, zgrupowanie, sobota mecz. Jeszcze do tego wyjazdy na kadrę, czasem wielodniowe. Ale za każdym razem jak wracałem do domu czułem wielką radość. Człowiek tak się cieszył, że jest cicho, spokojnie, mógł odetchnąć. Miałem zasadę, że po przekroczeniu progu, nie istniał temat pracy. Nigdy nie rozmawialiśmy o piłce. Anetki to nie interesuje, meczów nie ogląda, robiła wyjątek tylko na moje. Ja też tego nie chciałem, byłby przesyt. Dom był oazą, co zmieniło się po meczu z Realem, gdy mama dała jednemu dziennikarzowi telefon i już nie miałem życia.
Nie mielibyśmy możliwości spokojnej rozmowy jak teraz.
Wcześniej nigdy bym nie pomyślał, że można mieć dwa telefony. Po co to komu? Absurd. Ale wtedy musiałem kupić kolejny – jeden był prywatny, drugi dla dziennikarzy. Jak zostawiałem ten drugi w domu, to po powrocie miałem sto pięćdziesiąt nieodebranych telefonów. Nie miałem ani chwili spokoju.
Widział pan wartość w pojawianiu się w mediach, czy odpowiadał wszystkim z grzeczności?
Tak mnie rodzice wychowali, żeby nie odmawiać komuś pomocy. Poza tym w Bayerze uczyli nas, że jesteśmy trybikiem w maszynie, a obecność w mediach to część naszej pracy. Uczyli nas, że musimy iść do dziennikarzy, uczyli jak udzielać wywiadów: trzeba odpowiednio się przygotować, patrzeć w kamerę, udzielać nie za długich wypowiedzi. Prawdę mówiąc jednak, czasem człowiek był bardziej zmęczony wywiadami, niż pracą na treningach. Szczególnie po meczach Ligi Mistrzów. Wcześniej byłem znany w Polsce i w Niemczech, ale wtedy otworzyły się szersze kręgi.
La Gazetta po meczu Bayeru z Romą napisała „Jak Roma mogła przegrać, skoro Bayer ma jedną gwiazdę: Krzynówka”.
Przed meczem z Realem “As”, zapowiadając Bayer, opublikował małe zdjęcia zawodników, a moje na całą stronę. Wszystko podpisane: “Powstrzymać tego chłopaka”. Na DSF-ie emitują piłkarski program Doppelpass. Oglądam odcinek po moim pierwszym sezonie w Leverkusen, podsumowanie roku w Bundeslidze, gościem Franz Beckenbauer. Zadali mu pytanie: kogo by chciał z Bayeru? Roque Juniora? Juana? Berbatowa? Nie. Krzynówka.
Rzeczywiście chciał pana Bayern?
Ktoś taki jak Beckenbauer nie rzuca słów na wiatr.
Ale było zapytanie?
Do mnie takie sprawy nie docierały, byłem izolowany, żeby w stu procentach skupić się na grze. Ale wkrótce potem Leverkusen na gwałt chciał ze mną przedłużyć kontrakt i to na znakomitych warunkach.
Skoro jesteśmy przy Bayerze w Lidze Mistrzów, to nie można nie wrócić do pana bramki z Realem.
Jurek Dudek zawsze się ze mnie śmieje, że dwie moje najbardziej znane bramki, czyli ta wbita Casillasowi i ta z Portugalią, to samobóje. Zamknąłem oczy i strzeliłem. Mogła równie dobrze polecieć nad trybuny. Nigdy nie mówię, że tak chciałem uderzyć, nie zakładałem takiego strzału. Ale kto nie ryzykuje, ten nie ma.
Z Portugalią też pan zamknął oczy?
Oczywiście. Ja nawet nie widziałem dobrze bramki, uderzałem mniej więcej w jej kierunku. Na powtórkach dopiero widziałem, że Mariusz Lewandowski był na wolnej pozycji i powinienem mu podać, miałby lepszą sytuację. Ale to jest instynkt. Zamykam oczy i lutuję, a że miałem mocne uderzenie i małą stopę, dzięki czemu piłka była często czysto trafiona, to parę ładnych bramek padło.
Dla mnie ciekawsza jest ta z Romą. Ekwilibrystyka.
Zagrywał mi Jermaine Jones. Ochrzaniłem go potem w szatni, że za krótką piłkę mi zagrał. Trenowaliśmy taki schemat na treningach i gdy ta piłka szła do mnie, już widziałem ją w siatce, tylko myślałem, że soczyście ją trafię. Ale ona była za krótka, uderzyła w ziemię, ale że na trawie zebrała się rosa, to złapała fajny poślizg. Notabene w meczu z Romą złapali na mnie jeszcze dwie czerwone kartki. Panucci za dwie żółte i De Rossi.
Kosili jak w Radomsku na trzeciej lidze.
Pewne rzeczy się nie zmieniają. Jak ktoś jest do wycięcia, to wycinamy.
Czy to prawda, że w noc po finale Ligi Mistrzów spał pan z Jerzym Dudkiem w jednym łóżku?
Tak było. Wszyscy zawodnicy zapraszali rodziny, ale Mirella nie mogła przyjechać i zapowiadało się, że od Jurka nie będzie nikogo. Powiedziałem więc: Jurek, jak załatwisz bilety, nie ma problemu, będę. Samolot sobie załatwię, hotel też. Dobra, bilety będziesz miał. Polecieliśmy w dniu meczu. Następnego dnia miałem wylot na kadrę, więc jechałem z tobołami – cud, że nas wpuścili z torbami na stadion. Po meczu rozmawiam z Jurkiem, mówi: dobra, to chodź do hotelu do nas. Mamy uroczysta kolację, siądziesz z nami. Impreza rewelacyjna. Zarazem pełen profesjonalizm. Była trzecia i wszyscy zniknęli. Pytam Jurka: co się dzieje? Rafa powiedział, że o trzeciej mamy być w pokojach. Jurek, to niemożliwe. Czy ty sobie wyobrażasz, że jakby polski zespół wygrał Ligę Mistrzów, to poszedłby o trzeciej spać? Posiedzieliśmy do piątej – ja, Jurek, Tadeusz Dąbrowski i chyba Mateusz Borek. W końcu jednak trzeba iść spać, już szkoda gdzieś pokój brać, poza tym nie było gdzie. Jurek powiedział: dobra, to chodźcie, drugi bramkarz, z którym jestem w pokoju, poszedł do żony, jego łóżko jest wolne. Tadeusz Dąbrowski spał na jednym łóżku, a ja z Jurkiem.
Prawda, że Steven Gerrard spał z pucharem?
Tego nie wiedziałem, ale istotnie, jak wychodził, to puchar zabierał. Chłopaki z LFC fajnie mnie przyjęli, bo graliśmy w tej edycji ze sobą, strzeliłem im bramkę. Gerrard sam podszedł: “Leverkusen, Leverkusen! Super, super”.
Była szansa na głośny transfer tuż po tym szczytowym okresie w Lidze Mistrzów?
Pojawiły się zapytania z Serie A, ale nie byłem zainteresowany. Miałem za sobą ledwie pół roku w Leverkusen, nie było sensu się przenosić. Tym bardziej, że Bayer szykował nowy, lepszy kontrakt.
No i chyba lubił pan osiąść, nie miał tej żyłki piłkarskiego podróżnika.
Fajnie by było, jakby człowiek chciał grać w Realu i zaraz tam trafiał, a później chciał grać w Barcy i szedł właśnie tam. Ale takie nie jest życie piłkarza. Często o tym, gdzie lądujemy, decyduje czysty przypadek. Przed wyjazdem do Leverkusen byłem dogadany z Kolonią. Mój menadżer fantastycznie to rozegrał. Porozmawiał z Calmundem i mówi: słuchaj, Jacek idzie do Kolonii. jak do Kolonii? Idzie do nas! Byli bardzo zdeterminowani, a wszystko odbyło się w parę dni. W sobotę otrzymałem telefon, w poniedziałek przeszedłem testy medyczne.
Zaskoczyło pana, że zgłosił się Bayer?
Tak. Z drugiej strony był tam trener Augenthaler, mógł mieć wpływ na to, że zostałem „Aptekarzem”.
Przeżył pan pewien szok kulturowy przenosząc się do Niemiec. Czy zmieniając Norymbergę na Bayer nastąpiło coś podobnego?
Nie. Tak jak powiedziałem: nie czułem, że w Bayerze gram lepiej, niż w Norymberdze. Robiłem swoje, tylko wokół mnie byli lepsi zawodnicy.Może kibice innych niemieckich drużyn się obrażą, ale dla mnie Bayer to drugi największy klub Niemiec, tylko po Bayernie, który jest poza zasięgiem. Widziałem, jak jest poukładany, jak ludzie podchodzą tam do swoich obowiązków. Na pierwszym treningu przyszedł do mnie dyrektor Peter Lenhoff: Jacek, słuchaj, tu jest mój numer telefonu. Ty tu przyszedłeś grać w piłkę i tym masz się zajmować. Jeśli masz z czymkolwiek problem, jestem osiągalny 24 godziny na dobę. Masz problem, dzwonisz.
Korzystał pan z tego?
Nie. Nigdy.
Z kim pan trzymał w szatni Bayeru?
Z Kałużą oczywiście, bo wiadomo, kto jak kto, ale Polak z Polakiem musi się trzymać. Radek dużo mi pomagał, bo był tam już od pół roku, wiedział co i jak. Pierwsze dwa miesiące mieszkałem w hotelu przy stadionie, sam, Anetka w tym czasie siedziała w Polsce. Zawsze jak zaczynaliśmy treningi, to Anetka zostawała na miesiąc w kraju. Nie było sensu jej ściągać, mieliśmy zgrupowania, okres przygotowawczy, więc i tak nie spędzilibyśmy czasu razem. Poza tym w Bayerze trzymałem choćby z Paulem Freierem, który świetnie mówił po polsku. Worona (Andriej Woronin – przyp. red) też z nami, bo w końcu słowiańskie, bratnie dusze.
Mówił pan, że Berbatow miał swój świat.
Przy okazji meczu z Legią w Warszawie, Berba udzielił wywiadu polskiej gazecie. Powiedział, że jak przychodził Krzynówek, to się zastanawiał kogo oni ściągnęli. Kto to jest? Bez nazwiska. Bez niczego. Czy my chcemy grać o najwyższe cele, czy o środek tabeli? ale po miesiącu treningów i pierwszych meczach zobaczył, z kim ma do czynienia. Sam przyznał, że zmienił zdanie na mój temat. Berba miał swój świat. Zdarzało się, że mecz był o 15:30, a on zaspał na odprawę przedmeczową. Okres przygotowawczy – tu go boli, tam go boli, tu nie chce mu się trenować. Ale jak przychodził mecz… Już w Leverkusen miał ofertę z Man Utd.
Z tego co pan mówił, kontaktu nie mieliście wielkiego.
Bardzo mały. W ogóle to zupełnie inny świat, Norymberga a Leverkusen. W Norymberdze po treningu godzinę zostawaliśmy w klubie, gadaliśmy, piliśmy kawkę. W Leverkusen każdy szedł w swoją stronę. Ten miał wywiad, ten zobowiązania reklamowe, ten spotkanie z kibicami. To inna półka. Boiskowo nie było to istotne, ważne, że wychodzimy na boisko i mieliśmy jeden cel. Widać to po naszej współpracy z Berbatowem: mieliśmy znikomy kontakt, a współpracowało nam się znakomicie. Takiego grajka ze świecą szukać. Porównywalny talent miał tylko Dżeko, z którym dla odmiany trzymałem, jak to bracia Słowianie. Grał w Czechach przed Wolfsburgiem, trochę czeskiego złapał, czasem mieliśmy komiczne dialogi: on coś po czesku, ja po polsku. Ale dawało radę się dogadać. Dżeko i Berbatow to osobowościowo dwa bieguny, ale kariery zrobili porównywalne.
A Grafite?
Magath dał za niego pięć milionów, ale jak przychodził do nas, zastanawiałem się kogo oni ściągnęli. Piłka odbijała mu się od kolan. Nic nie potrafił. A po miesiącu zrobił się przegrajek. Doszedł fizycznie, a potem tak się z Dżeko uzupełniali, że to się w głowie nie mieści. Mieć takich dwóch wariatów w ataku… Całe Niemcy się ich bały.
Grafite potrafił zemdleć podczas obozu u Magatha.
On tam mógł zginąć. Zemdlał nad przepaścią. Byliśmy dzień przed końcem obozu w Szwajcarii, a jest taka tradycja, że zawsze na koniec, obojętnie jak trenowaliśmy, jedno popołudnie jest luźniejsze. Magath przychodzi i mówi: super trenowaliście, jutro w ramach nagrody idziemy na górę. Tylko weźcie ortaliony, bo na szczycie będzie chłodno. No dobra, to wsiadamy w autokar, dojeżdżamy, patrzymy – o, faktycznie, kolejka. Ładujemy się do środka, a Magath: wy gdzie? Wy nie kolejką. Maserzy kolejką, wy na pieszo. Zaczęliśmy wchodzić, Magath narzucał takie tempo, że trasę przewidzianą na sześć godzin pokonaliśmy w dwie. Nie było przebacz, bo Magath powiedział: kto przyjdzie później niż Seppo – drugi trener – wylatuje z drużyny.
Nawet, jeśli kosztował wiele milionów?
Tak. “Nie może dziadek iść przed tobą”. Mamy dwadzieścia minut do wejścia na szczyt. Deszcz, mgła. Nagle Grafa mówi, że jest mu źle, że kręci mu się w głowie. Potem przewrócił się tuż przy zboczu, w tak stromym miejscu, gdzie powbijane były metalowe pale mające chronić przed lawinami. Dziesięć, piętnaście metrów dalej by zemdlał, to gościa nie ma. Jego organizm był wyczerpany, cukru mu brakło. Gdy weszliśmy na szczyt, czekały tam na nas w sali trzy zsunięte stoły zastawione butelkami coli, ciastami, słodyczami. Człowiek tak potrzebował słodkiego, że oczy mu wychodziły z orbit. Wszystko poszło w piętnaście minut.
Magath zareagował jakoś na sytuację z Grafite?
Nie. Wchodzić na górę i koniec. Na drugi dzień opuszczaliśmy hotel, patrzymy z autokaru na góry… Masakra. My naprawdę tam weszliśmy? Wysoko jak jasna cholera. Na szczycie śnieg, choć było lato.
W końcu „Kat”.
Trenowałem u niego półtora roku. Raz grałem, raz nie – większość nie. Muszę mu oddać, że fizycznie byłem przygotowany znakomicie. Nawet jak nie grałem w klubie, to przyjeżdżałem na kadrę, a Beenhakker mówił: to jest niemożliwe, że ty tak wyglądasz bez rytmu meczowego.
Paweł Kryszałowicz uwielbiał Magatha.
Kryszał pytał mnie – Jacek, jak ty mogłeś u niego nie grać? Przecież on uwielbia takich jak ty. Kryszałku, mnie Magath nie ściągał. Ciebie ściągał do Frankfurtu, to grałeś. Spytaj Marka Saganowskiego, Marek też go miał w Hamburgu. Sagi wystraszył się Magatha i poszedł do Feyenoordu. Jak chciał wrócić do HSV, drzwi były zamknięte. Magath jest prostolinijny – albo jesteś jego żołnierzem albo cię nie ma. Półśrodki nie istnieją. Ja żołnierzem Magatha nie byłem.
Augenthalera zwolnili, gdy byłem na kadrze gdzieś bodajże w Kazachstanie, a w klubie wszyscy rozjechali się na urlopy. Dostałem sygnał, żeby zadzwonić do Magatha, przywitać się, dogadać odnośnie urlopu. Ucieszył się z telefonu i pyta: co Jaszek – tak na mnie mówił, Jaszek – chcesz pewnie mieć dłuższy urlop? Trenerze, jestem na reprezentacji. Jutro mam mecz. Za dwa dni zacznę urlop, gdzie pierwsza drużyna VFL nie trenuje od dwóch tygodni, a ja cały czas jestem w treningu. Jeśli trener da mi tydzień wolnego, to pojadę. Jeśli mam się stawić, to się stawie. Nie Jaszek, masz tydzień dłużej urlopu. Przyjedź przed samym wylotem na obóz. Tak zrobiłem, a później w rozmowie z menadżerem dowiaduję się, że Magath odbierał mnie bardzo arogancko. Mówię menadżerowi: znasz mnie bardzo dobrze, wiesz jakim jestem człowiekiem, dziwna sytuacja. Nie wiem, może chciał mnie utemperować, że nie trenowałem z drużyną od początku okresu przygotowawczego. Co oczywiście później musiałem nadrabiać na treningach wyrównawczych, gdzie u Magatha na zwykłym treningu chłopaki mdleli. Czasami mieliśmy tyle biegów, że schodziliśmy tyłem po schodach przez zakwasy. Każdy wisiał na barierce jak chory. Ale gdy wszystko puściło, przygotowany byłeś fenomenalnie.
Zdarzało się, że miał pan ciemno przed oczami?
Zdarzało się. Ale mój charakter nie pozwalał mi, żebym się poddał. Odpoczywałem minutę dłużej, ale walczyłem dalej. Niektórzy się poddawali, Magath podchodził: trenujesz dalej? Nie. Na następnym treningu gościa już nie było. Tak wyleciał z VFL jeden z reprezentantów Argentyny, nie pamiętam nazwiska. Magath też zastraszał.
W jaki sposób?
W Lidze Europy graliśmy z AC Milan. Ostatni mecz przed Bożym Narodzeniem, San Siro. Odprawa przed meczem i my, zamiast się cieszyć wielkim meczem, dostajemy jazdę: gdzie wy się nadajecie na taki Milan? Nie zasługujecie, by tu być. My tu powinniśmy dostać 0:5, ale jak przegramy, to zbiórka nie będzie trzeciego stycznia, tylko pierwszego.
Jak wam poszło?
2:2.
Najgorsze, że te metody się sprawdzały.
Problem się zrobił, jak metody Magatha wszyscy wprowadzili w swoich klubach. Wtedy Magath przestał mieć wyniki. Zresztą, jak odchodził po zdobyciu mistrzostwa do Schalke, to jego słowa pokazywały jak z nami trenował: muszę odejść z Wolfsburga, bo już z nimi nic więcej nie osiągnę. Psychicznie są zajechani.
Psychicznie, nie fizycznie?
Oczywiście, że psychicznie. Był okres, kiedy jechałem do klubu i nie wiedziałem, czy mogę trenować z pierwszą drużyną czy nie, czy moja szafka jest jeszcze moja. VFL jechało na Bayern, a ja, Vlad Munteanu, Sergiu Radu i ktoś tam jeszcze, nie złapaliśmy się do osiemnastki. Dla Magatha mecz z Bayernem był najważniejszym w sezonie, bo stamtąd go zwolnili. Prowadziliśmy 2:1, ale przegraliśmy 2:4. W niedzielę rozbieganie, a dla nas, co nie grali, normalny trening. Przychodzimy, a on mówi, że nie trenujemy z drużyną. Nie wiadomo dlaczego. Nic nie powiedział. Po prostu nas nie ma, zakaz. Oczywiście dzwonię do menadżera, mówię, że tak się nie robi, że chcę odejść, bo nawet nie mogę trenować i nie wiadomo jak długo ta sytuacja potrwa. We wtorek rozruch, już mogliśmy trenować, ale byliśmy traktowani jak powietrze. W środę podobnie, potem przedmeczowe zgrupowanie, bo w czwartek Liga Europy. Nie byliśmy w ogóle brani pod uwagę. Staliśmy w murze przy stałych fragmentach. Upokarzające totalnie. A potem odprawa przedmeczowa, patrzę, Krzynówek w jedenastce na Heerenveen. No myślę, pomylił się. Przecież mnie już praktycznie nie ma w tym klubie. Przychodzi Magath i mówi, że wszystkie stałe fragmenty wykonuję ja. Nie wiedziałem o co chodzi.
Przyszedł mecz, gramy, w pierwszej połowie uderzyłem w poprzeczkę, dograłem w bramkę. W 63 minucie zmiana – byłem pewny, że chodzi o mnie, bo Magath zawsze mnie zmieniał po około godzinie, czy zagrałem dobrze czy źle. Ale wtedy zamiast mnie schodzi Misimović. Myślę, okej, może w pucharze dał mi więcej czasu. Christian Gentner, który wszedł za Misimovicia, podbiega jednak do mnie i mówi: Jacek, ty miałeś zejść. Drugi trener pomylił numery. Trzy minuty później strzeliłem bramkę. Wygraliśmy 4:1. Po meczu dziennikarze od razu do Magatha. Trenerze, jak to możliwe, że w LE Krzynówek jest najlepszy, a w Bundeslidze nie ma go w kadrze? Temu gula skoczyła, szczególnie, że dziennikarze doszli do tego, że miałem zejść wcześniej… Wszystko co zrobiłem, to dałem mu pretekst, żeby dać mi szansę. W kolejnym meczu wziął mnie na ławkę, potem znowu wylądowałem na totalnym aucie.
Jaki miał pan stosunek do Magatha?
Bardzo negatywny. Na początku pojawiła się sportowa złość. Nie gram w jednym, drugim, trzecim meczu? Ja mu jeszcze pokażę. Ale gdy harujesz jak wół na każdym treningu, a twoja sytuacja tygodniami się nie zmienia, to pojawia się frustracja. Widzę, że nie odstaję piłkarsko, fizycznie, a nie dostaję żadnej szansy. Były oferty, ale puścić mnie też nie chciał. Jedyne za co jestem mu wdzięczny, to że widząc moje męczarnie pozwalał mi jeździć do Polski. Spotykaliśmy się w saunie, patrzył na mnie i za każdym razem pytał: co Jaszek, chcesz jechać do domu? Trenerze, jak mnie trener widzi w osiemnastce, jestem gotowy. Jeśli nie, chciałbym jechać. Dobrze Jaszek, jedź. Mój plan tygodnia wyglądał więc tak: poniedziałek wolny, wtorek popołudniu trening, środa trening, w czwartek po treningu w saunie słyszałem “jedź Jaszek”. I jechałem. Zrobiłem wtedy tyle kilometrów, że ze cztery razy w rok musiałem wymieniać auto. W VFL musieliśmy mieć nowe co dziesięć tysięcy kilometrów.
A śmieją się, że polska myśl szkoleniowa z dawnych lat robiła katorżnicze obozy.
Jak rozmawiam z kolegami, to mieliśmy w Polsce kilku trenerów, którzy zagięliby samego Magatha. Byli jednak bardziej ludzcy.
To mistrzostwo Niemiec raczej nie smakowało.
Zagrałem cztery mecze w sezonie mistrzowskim. Nic nie dostałem za to. Nie chcę się żalić, ale jednak trochę boli, że ludzie, którzy nie zagrali ani minuty, ale byli przez sezon w klubie, coś tam dostali, a ja zostałem zupełnie zignorowany, bo odszedłem zimą do Hannoveru. Ale takie życie.
W Hannoverze spotkał pan Roberta Enke.
Był pierwszą osobą chętną do pomocy. Pierwszego dnia do mnie podszedł i powiedział: Jacek, potrzebujesz wsparcia, załatwienia czegoś, choćby ze sprawami mieszkaniowymi, jestem do dyspozycji. A jak ja nie pomogę, to ten i tamten ci pomoże. Kapitan drużyny. I nagle taka wiadomość. Pamiętam siedziałem w Polsce, gdzie jeździłem do Anetki, bo Wiktoria zaczęła chodzić do szkoły. Wieczorem dzwoni dziennikarz z Bildu i pyta, czy już wiem, że Robert Enke rzucił się pod pociąg. Co pana gada, jak można żartować w taki sposób. Ale to sprawdzona informacja. Robert Enke nie żyje. Ja za telefon, dzwonię do kumpla, do Sergio Pinto. Sergio, słyszałeś coś? Nie, nie słyszałem. Dzwonił do mnie dziennikarz z Bildu i mówi, że Robert rzucił się pod pociąg. Co ty gadasz Jacek! Nie mów tak, ciarki mnie przechodzą. Ale sprawdził na stronie Bildu i faktycznie, wszystko się potwierdziło. Była dwudziesta. Skończyłem rozmowę z Sergio. Wsiadłem w samochód i pojechałem do klubu. Nic się nie umawialiśmy, a wszyscy zaczęli się zjeżdżać. Cała drużyna. Siedzieliśmy w szatni dookoła. Siedzieliśmy i płakaliśmy. Nie wierzyliśmy w to, co się stało. Rozjechaliśmy się koło czwartej rano. Na drugi dzień spotkaliśmy się w klubie. Treningi odwołane. Padło pytanie: co chcecie robić? Pogrzeb dopiero za tydzień. Kolejki nie będzie. Co chcecie robić? Jak ktoś chce zostać i trenować, niech trenuje. Kto chce wyjechać z dala od tego zgiełku, bo tu nie będzie życia, to niech jedzie. Wsiadłem w samochód i pojechałem na pięć dni do Polski. Niemożliwe. Depresja. Od siedmiu lat. Od czasów Barcelony.
Nie dawał po sobie nic poznać.
Wiedziały tylko trzy osoby. On sam, menadżer, jego żona. Córeczka mu zmarła, urodziła się z wadą serduszka. Adoptowali dziewczynkę i z tego co mówiła jego żona, Robert bał się, że jak dowiedzą się o jego chorobie, to mu ją zabiorą. Nie wytrzymał napięcia. Masakra. Całe życie miał przed sobą. Był bardzo popularny, wszyscy go niesamowicie szanowali, do dziś zresztą szanują. Ale nie dzielił się z tym, co go gnębiło. Może jego przykład uchroni czyjeś istnienie przed niepewnym ruchem. Szkoda człowieka. Brak słów.
Pan miał później poważne problemy z kontuzjami.
W 2002 zerwałem więzadła krzyżowe. Część łąkotki została uszkodzona, wycięli ten fragment. Trzy lata było super, ale podczas meczu z Izraelem na turnieju im. Walerija Łobanowskiego poczułem ukłucie pod kolanem. Okazało się, że mam pękniętą łąkotkę i trzeba ją usunąć. Po dziesięciu dniach wszedłem w normalny trening, ale, że tak powiem, bez łąkotki kość ociera o kość. Co chwila wdaje się zapalenie.
Grał pan z bólem.
Zdarzało się notorycznie. To już nie było to. A jeszcze trafił się wkrótce Magath i potężne obciążenia. Cały czas to kolano było opatrywane. Miałem specjalne traktowanie: gdy inni byli masowani pół godziny, mnie musiano masować godzinę. Traktowali mnie prądami, różnymi zabiegami, ale było tylko gorzej. Wytrzymałem tyle ile mogłem, ale doszedłem do miejsca, w którym lekarz stwierdził, że nawet operacja nic nie pomoże, a za kilka lat mogę jeździć na wózku.
Jak pan podszedł do takiej wiadomości?
Stwierdziłem, że mimo to powalczę. Ale kolano zachowywało się tak, a nie inaczej, więc nie dało rady. Człowiek był już na takim etapie, że do pewnych decyzji się przygotował. Wcześniej czy później trzeba było je podjąć. Skończyłem z piłką.
Do dziś kolano dokucza?
Przy chodzeniu nie. Ale tak ciągnie do piłki, że jak w piątek gramy na hali, to sobota jest wyjęta z życia. Noga nie puchnie, ale boli.
Andrzej Niedzielan powiedział, że każdy piłkarz powinien szanować czas w szatni, bo wkrótce niesamowicie będzie za nim tęsknił.
Pewno, że tak. Ale jak ogłosiłem zakończenie przygody z piłką, miałem taki przesyt, że przez półtora roku nie obejrzałem żadnego meczu. Ani kadry w telewizji, ani niczego. Człowiek był latami na ciągłej linii ognia, puchary, reprezentacja, jedenaście lat na zachodzie. Miałem przesyt. Organizmu nie da się oszukać, byłem psychicznie wyczerpany. Nie interesowało mnie kto gdzie gra, jak gra. Dopiero po półtora roku prezes Dąbrowski namówił mnie na mecz Polska – Francja na otwarcie stadionu Legii. Wcześniej nie oglądałem nic.
Powiedział pan, że życie piłkarza jest jak sen.
Bo jest jak sen. Człowiek żyje w amoku. Wszystko ma podłożone pod nos. Ma ludzi dookoła siebie, którzy o wszystko zadbają. Piętnaście lat grałem zawodowo, jedenaście na zachodzie. Zleciało szybko jakby ktoś pstryknął palcami. Kładę się spać, coś mi się śni, budzę się i tego nie ma. Nie ma tych ludzi dookoła, nagle wszystko musisz załatwiać sam, uczysz się życia na nowo. Kurczę, trzeba w kolejce po coś stać? Po to, po tamto? Nie przeszkadzało, ale człowiek się odzwyczaił. Nie było zgiełku, co akurat nie przeszkadzało, bo celowo się wycofałem…
A później brakowało tego zgiełku?
Później trochę brakowało, ale dzisiaj już nie. W Radomsku mam spokój, ale jak wyjadę do Sopotu, to na Monciaku ludzie rozpoznają. Jest to przyjemne, że podchodzą, mówią – panie Jacku, pan to się w ogóle nie zmienił. Można z panem pożartować, porozmawiać.
Czym się pan zajmował przez wspomniane półtora roku absolutnego rozbratu z futbolem?
Budową domu. Doglądałem, nadzorowałem. Nadrabiałem też stracony czas z rodziną. Później żona zaczęła mnie wyganiać z domu, uznała, że już wytrzymać ze mną nie można. „Ile można siedzieć na rencie, idź do roboty”.
Został pan dyrektorem sportowym GKS-u Bełchatów.
Gdyby ta propozycja przyszła z jakiegokolwiek innego klubu, odmówiłbym. Ale z racji tego, że GKS-owi wiele zawdzięczam, bo w jego barwach debiutowałem w kadrze, stąd wyjeżdżałem na zachód, zdecydowałem się. Lawiny nie udało się jednak opanować. Życie ponad stan przez X lat doprowadziło klub do miejsca, w którym teraz się znajduje. Trzeba powiedzieć sobie jasno: lata świetności w GKS-ie się skończyły. Eldorado to melodia przeszłości. A największy problem jest taki, że przy środkach, jakie tu były, nic nie zostało osiągnięte. Wszystko co zostało, to wiele starych zobowiązań finansowych. W latach świetności wiele prywatnych inwestorów chciało wspierać GKS. A tu mówiono – my mamy PGE, was nie chcemy. Teraz, gdy pieniądze z PGE się kończą, prywatni inwestorzy pamiętają jak ich potraktowano. Przyjeżdżałem do prezesa firmy X i rozmowa była krótka. Wy żeście tak nas potraktowali, że wolę dać na Skrę. Chciałbym, żeby GKS funkcjonował normalnie. Zasługuje na to. Ale prędko GKS nie wróci do Ekstraklasy.
Wspominał pan o debiucie w kadrze. Jeszcze inna epoka – zmieniał pan Rafała Siadaczkę.
Debiutowało nas sześciu, w tym Żurawski i Szymkowiak. Symboliczna zmiana pokoleniowa. Mecz na błocie, 3:1, zagrałem chyba z minutę. Ale to była wielka sprawa, bo nigdy nie zagrałem w żadnej reprezentacji młodzieżowej, tylko raz zostałem powołany w czasach bełchatowskich na konsultację do trenera Zamilskiego, ale tam mi podziękowano. Raptem minuta ze Słowacją, a dała niesamowitego kopa do cięższej pracy. 1A. Kto by wtedy pomyślał, że się uzbiera 96? Tego nikt mi nie zabierze, tak jak dwóch mundiali i finałów mistrzostw Europy wywalczonych na boisku. Będą lepsi po mnie, którzy nie uzbierają takiego bilansu, tak jak byli lepsi ode mnie wcześniej, którzy nie mogą się takimi osiągnięciami pochwalić.
W kadrze pierwszy raz spotkał się pan z wielką krytyką.
Mecz z Hiszpanią, pierwsze powołanie od trenera Engela. Zaliczyłem asystę przy bramce Raula. Pamiętam świętej pamięci Janusz Atlas napisał, że Krzynówek się nie nadaje. Jak można drugoligowca powoływać, skoro jest wielu lepszych w Polsce. Mnie to tylko zmobilizowało do cięższej pracy. Myślałem sobie: ja wam jeszcze pokażę. Apogeum przyszło, gdy po którymś meczu przyszedł Atlas i chciał autograf. Mówię – wie pan co, niech pan spada. Chociaż nie. W sumie muszę panu podziękować. Pana krytyka tylko mnie zmobilizowała.
Potem nie mogliście nic strzelić.
Przed pierwszym meczem na Ukrainie wszyscy wieszali na nas psy. Mało osób wierzyło w tę kadrę.
Wy wierzyliście?
Tak. Fajna grupa się dobrała, mentalnie pasowaliśmy do siebie. Siadaliśmy po kolacji w swoim gronie, trener pozwalał po piwku wypić, pożartować. To samo było w klubach, wspominałem na co pozwalał Augenthaler – jesteśmy dorosłymi, odpowiedzialnymi ludźmi. Czy gdyby jutro Robert Lewandowski wypił piwo, to posypałby mu się sezon? Nie, wszystko jest dla ludzi, tylko trzeba wiedzieć kiedy przestać. Wiadomo, że jak ktoś pójdzie w tango, to od razu widać i go nie ma. Wtedy zaskoczyło jak w zegarku – wszystkie trybiki na właściwych miejscach i chodziliśmy. Ale to ma też drugą stronę, bo gdy w zegarku jeden trybik się zepsuje, to cały zegarek stoi.
Czy ta zasada dotyczy np. mistrzostw świata w Korei i Japonii?
Jeden z trybików został wyciągnięty. Trybik ważny. Ajwen ciągnął tę reprezentację. Chcieliśmy bardzo, ale ta drużyna nie funkcjonowała. Trener stwierdził, że potrzeba wstrząsu i dopiął swego. Wstrząs był, nie tylko dla drużyny, ale dla wszystkich.
Z powołaniami u trenera Janasa podobna historia.
Byliśmy w szoku, jak cała Polska. Gdy rozjeżdżaliśmy się ze zgrupowania we Wronkach, nie było żadnych sygnałów. Żegnaliśmy się – do zobaczenia w poniedziałek! A potem kumpel dzwoni – ty, nie powołał Jurka, Tomka Rząsy, Franka i Tomka Kłosa. Co ty gadasz, dzisiaj nie prima aprilis. Ale włączam telewizor w Leverkusen… kurde, faktycznie. Nie wiadomo czemu. Myślę, że tylko kilka osób ze środowiska piłkarskiego wie naprawdę dlaczego podjęto taką decyzję.
Zazgrzytało między wami, a trenerem Janasem?
Nie wiem. Przyczyn porażki było kilka. W ogóle nie mieliśmy wolnego przed mistrzostwami. Wszyscy mieli moment oddechu, a my ani dnia. Trochę był niesmak, człowiek też chciał spędzić czas z rodziną, a nie nieustannie przebywać na zgrupowaniu. Ale tak naprawdę nie chcę się tłumaczyć, wszyscy widzieli jak się prezentowaliśmy. Znowu mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor.
Tu i tam jednak pojawia się temat przygotowań.
KUP KSIĄŻKĘ FUTBOLOWA REWOLUCJA. KIBICE WKRACZAJĄ DO GRY W PROMOCJI W SKLEPIE WESZŁOPrzed Koreą też były ciężkie treningi, choć wszyscy grali w klubach. Tomki z Schalke mieli za sobą nawet finał Pucharu Niemiec, prosto z Berlina jechali na zgrupowanie. Ćwiczyliśmy na ciężkim podłożu, nogi siadały. Z drugiej strony, dwa tygodnie wcześniej byliśmy w Korei, zęby się zaaklimatyzować. Mimo to nie oswoiliśmy się z wilgotnością powietrza. Ja tam cały czas spałem. Raz trener przychodzi do mnie i pyta: Jacek, zajęcia mieliśmy, gdzie ty byłeś? Trenerze, przepraszam, spałem. A to dobrze, wtedy też organizm odpoczywa. Do stref czasowych w Korei też się nie przyzwyczailiśmy.
Za Beenhakkera wygraliście grupę śmierci w eliminacjach, z której można by spokojnie zmontować mocną grupę Euro.
Gdzie mieliśmy koszmarny początek. To tylko pokazywało jakie możliwości w nas drzemią. Trzeba umieć dotrzeć do umysłów piłkarzy.
Leo umiał?
Znał kilka języków, trenował Real Madryt. Potrafił. Miał inne spojrzenie. To był człowiek z zewnątrz, poza układami, który wprowadził nowe porządki. Nagle drużyna jest w innym hotelu niż działacze. Możemy lecieć razem, okej, ale działacze siedzą z tyłu razem z dziennikarzami, my z przodu. Wielu to nie pasowało, bo zostali odcięci od chleba i gorących informacji. Było pewne, że jak tylko skończą się wyniki, zacznie się jazda.
Było wstyd czasem patrzeć na to, jak zachowują się na zgrupowaniach działacze?
Bywało. Moim zdaniem wszystko jest dla ludzi, ale jak ktoś nie potrafi sobie odmówić pewnych rzeczy, to świadczy tylko o nim samym.
Na Euro 2008 mógł pan uznać, że przydarza mu się deja vu. Przecież trzeci raz nie można przerobić scenariusza „mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor”.
A jednak tak się stało. W teorii wszystko było jak trzeba. Nauczka odnośnie treningów, bo mieliśmy lżejsze. Mieliśmy trochę wolnego. Nie trafiliśmy jednak z formą i tyle. Znowu wyleciał Kuba Błaszczykowski, który ciągnął reprezentację, znowu wypadł trybik. Potem znowu trzy mecze, znowu gospodarze. Jeszcze jeden mecz przed nami, a już rozliczenie dziennikarzy. Temu trzeba podziękować, ten się nie nadaje. Abstrahując jaki to mecz, my jesteśmy normalnymi ludźmi. Co niektórzy takiej krytyki nie potrafią znieść. Okej, można powiedzieć, że jesteśmy profesjonalistami i powinniśmy być przyzwyczajeni. Dobrze. Ale z drugiej strony – kurczę. Bądźmy ludźmi.
O meczu ze Słowenią powiedział pan, że to była parodia.
Najgorszy mecz reprezentacji, w jakim grałem. Nic nam się nie kleiło. A potem zwolnienie Leo przed obiektywem kamery. Parę miesięcy wcześniej order, a teraz takie coś. To tylko pokazywało w jaki miejscu znajduje się związek i reprezentacja.
Ma pan smutny głos, gdy mówi o kadrze.
Bo to boli. Człowiek tyle wysiłku włożył w grę z orzełkiem. Robił wszystko, żeby awansować, co się udało, ale potem osiadaliśmy na laurach. To, że jedziemy na finały przesłaniało wszystko, było uznawane za sukces. No zgoda, to jest sukces, ale też początek. Pierwszy krok. Szkoda. Widocznie na tyle było nas stać. Może osiągnęliśmy maksimum swoich możliwości.
Ma pan niedosyt odnośnie swojej kariery reprezentacyjnej?
Jestem zadowolony z tego co osiągnąłem. Mam niedosyt, że po meczu ze Słowenią nikt z PZPN nie zadzwonił – słuchaj Jacek, dzięki za wszystko, ale już nam nie pomożesz. Zmieniła się koncepcja, więcej cię nie powołamy. Nikt nie zadzwonił. Człowiek 96 razy zagrał z orzełkiem na piersi, przeżywał lepsze, gorsze chwile, przyjeżdżał z kontuzją, nikt nie zadzwonił. Człowiek wiedział, że koniec kariery w kadrze nadejdzie, ale nie był przygotowany. Zaczęły się zgrupowania, a ja przyjeżdżam do klubu. A ty czemu nie jesteś na kadrze? No sorry, nie odstałem powołania. Bolało. Fajnie natomiast, że doszliśmy do porozumienia z PZPN i zostałem pożegnany na stadionie w Gdańsku przed meczem z Niemcami.
Powiedział pan takie słowa: „wcześnie zacząłem myśleć o tym, co później”.
Dużo zarabiasz, to dużo wydajesz. Korzystasz z życia. Nagle, jeśli nie poukładasz sobie pewnych rzeczy, budzisz, się, a ta pensja nie przychodził. Zdawałem sobie z tego sprawę i dziś się nie martwię, choć wiem, że jest grono piłkarzy, którzy kończą i nie mają nic. Piłkarzom polecam myśleć trzy, cztery kroki do przodu. Jeśli inwestować, to w kilka rzeczy, a nie w jedno, bo jak to się wysypie, leżysz. Kilka dziedzin daje inne bezpieczeństwo.
Co by było, gdyby Tadeusz Dąbrowski miał wtedy dwóch młodzieżowców w RKS-ie?
Nie wiem. Byłbym zwykłym Kowalskim, pracownikiem u stolarza. Łut szczęścia. Ale też przyszedł do mnie kiedyś kumpel i mówi – a, tobie to dobrze, nic nie musisz robić. Halo, jak wy chodziliście na dyskoteki, robiliście jedną, drugą, trzecia rzecz, ja byłem na zgrupowaniu. Harowałem. Coś za coś. Mam mieć pretensje, że tobie jest gorzej niż mnie, skoro ja podporządkowałem wszystko pod piłkę? Wszystko odłożyłem na bok, żeby to osiągnąć? Najłatwiej powiedzieć – nic nie robicie, potrenujecie godzinę, macie mnóstwo kasy i super bryki. To jest efekt wyrzeczeń. Nie stało się za darmo.
Rozmawiał Leszek Milewski