Kiedy polscy sędziowie piłkarscy gwiżdżą na największych imprezach tylko od wielkiego dzwonu, on ma na rozkładzie wszystko co się da: igrzyska olimpijskie, mistrzostwa świata i Europy, Puchar Świata, Ligę Mistrzów, Ligę Światową i setki meczów ligowych. Ale Piotr Dudek, najlepszy polski sędzia siatkarski i jeden z czołowych arbitrów świata, który właśnie odszedł na emeryturę, to gość o wielu twarzach. Jest także nauczycielem mechatroniki i – chyba możemy tak napisać – freakiem na punkcie gier zespołowych, skoro po godzinach pełni rolę prezesa piłkarskiego klubu w A klasie, gdzie zajmuje się nawet koszeniem trawy. W rozmowie z Weszło opowiada o kulisach pracy sędziów siatkarskich, dlaczego wyjątkowo irytującym trenerem jest słynny Bernardo Rezende i jak wygląda przed meczem… badanie arbitrów alkomatem.
Gwizdek już schowany do biurka?
Już. I to głęboko.
To na czym zatrzymał się licznik?
Przede wszystkim na 412 meczach PlusLigi i dawnej pierwszej ligi, co uzbierałem przez 26 lat. Szmat czasu. Oprócz tego 103 mecze ekstraklasy kobiet. No i łącznie 538 spotkań międzynarodowych, z czego m.in. w finałach mistrzostw świata gwizdałem 22 mecze, a na igrzyskach olimpijskich dziewięć. Sędziowałem też na pięciu mistrzostwach Europy, gdzie trzy edycje obsługiwałem w pełnym wymiarze, czyli od dechy do dechy. Nigdy zresztą nie zdarzyło się, żebym na Euro sędziował tylko jedną rundę, co też coś znaczy.
Ma pan dobrą pamięć. O urodzinach żony też pan tak pamięta?
Oczywiście, to podstawa!
Który mecz najbardziej utkwił panu w pamięci?
Wbrew pozorom, żaden na olimpiadzie. Tam może jedynie przy pierwszym spotkaniu był mały dreszczyk emocji, nic więcej. Najwięcej emocji budzi oczywiście liga i Liga Mistrzów. Był taki mecz w LM pomiędzy Lube Banca Macerata a Trentino. Akurat tak się stało, że w sobotę grali razem w Pucharze Włoch, gdzie pełno było niesnasek sędziowskich, a kilka dni później zmierzyli się w Maceracie właśnie w europejskich pucharach. Jako drugiego sędziego dali mi Cypryjczyka, więc w rzeczywistości byłem tam sam… Sety na przewagi, spotkanie zakończyło się dopiero po tie-breaku i to był jeden z niewielu meczów, gdzie nie zrobiłem absolutnie żadnego błędu. I co ważne – bez challenge’u. Wszyscy byli po tym meczu very happy, a jak przychodzili do mnie z podziękowaniami trenerzy i zawodnicy, to ja też byłem very happy. Później obejrzałem sobie nawet ten mecz w telewizji. A kiedy tak porządnie się spociłem? Noliko Maaseik grało przeciwko Biełgorodowi. To był dla mnie duży stres, bo jeden z setów skończył się wynikiem 46-44 dla Belgów. W ostatniej piłce poszedł atak Maaseik, pokazałem że była piłka po bloku i skończyłem seta. Blokujący Rosjanin oczywiście za nic nie przyznał do tego podczas meczu, ale po wszystkim przychodzi do mnie i mówi: „Sorry, dotknąłem…”. Ale ja już na boisku po jego minie widziałem, że dotknął. Jakoś trzeba było sobie radzić, bo to nie były jeszcze czasy challenge’u. Osobiście od zawsze byłem zwolennikiem wprowadzenia wideoweryfikacji, bo mecze muszą odbywać się sprawiedliwie. Wprowadzenie challenge’u zdecydowanie stonowało emocje na meczach. Jest łatwiej, chociaż z drugiej strony pewnie niejednokrotnie przerywa to grę, przeciąga ją.
Trener Politechniki Warszawskiej Jakub Bednaruk napisał na Twitterze, że „Piotrek Dudek to chyba najlepszy sędzia z jakim darł koty”.
Przyznam, między nami bywało ostro, ale mimo to zawsze na poziomie. Nawet lubię takich niepokornych trenerów i zawodników. Kiedyś Igor Prielożny powiedział, że jeżeli w secie nie ugra dwóch punktów na walce z sędzią, to nie jest prawdziwym trenerem. Jest to jakaś filozofia.
To który trener potrafił najbardziej zaleźć za skórę?
Supermistrzem w wywieraniu presji na sędziach zawsze był Bernardo Rezende, były już trener Brazylijczyków. Ten to był… (Dudek aż wzdycha – red.) I to obojętnie, czy miał rację, czy nie. Pamiętam otwarcie hali Ergo Arena w Trójmieście, mecz Polska-Brazylia, testowany jest akurat system challenge. Giba przy zagrywce przekracza linię o bite 20 centymetrów, challenge to pokazuje, a ten zaczyna mi wojować, bo on… nie wierzy telewizji. No i tradycyjnie zarzuca nam też, że sędziujemy przeciwko Brazylijczykom. Kompletny show i zamieszanie: Giba sam się przyznaje, inni zawodnicy też pokazują, że faktycznie był błąd, a Rezende dalej nie wierzy nikomu. Musiałem to wszystko jakoś utrzymać w ryzach.
A taki Władimir Alekno?
To już inna bajka. Jeżeli Alekno w czasie meczu powiedział coś przeciwko sędziom, to znaczy, że miał rację. Jest bardzo fair. Kiedyś byłem u niego na meczu w Kazaniu, zaczął coś krzyczeć w moim kierunku, ale okazało się, że faktycznie popełniłem błąd. Niestety challenge’u wtedy jeszcze nie było, poszła kolejna akcja. Po meczu go przeprosiłem i tyle.
A jak jest z zawodnikami? Rozmawiałem niedawno z Danielem Plińskim. Powiedział, że na stare lata uspokoił się, ale kiedyś bywało, że prawie ściągał sędziów ze słupka.
Znam Daniela i coś w tym jest. Ale osobiście współpracę z nim wspominam raczej dobrze, wystarczyły dwa gwizdki i był spokój. Podstawową rzeczą jest jednak szanowanie wysiłku zawodników na meczu, bo wtedy i oni będą szanować sędziego, wybaczą mu nawet małe wpadki.
Na Weszło opublikowaliśmy rozmowę z sędzią piłkarskim Tomaszem Kwiatkowskim, który przyznał, że podczas meczu stara się utrzymywać z piłkarzami do pewnego momentu koleżeński kontakt. Zwraca się do nich nawet „mordo”, „zuchu”. W siatkówce byłoby to możliwe?
Żadne „mordo moja” nie przejdzie. Z wieloma siatkarzami jestem „na ty”, nie przeczę, ale generalne zasada jest prosta: przed meczem możemy się znać, możemy być nawet dobrymi kumplami, natomiast na meczu jest pan kapitan i pan sędzia. Oczywiście nie zawsze stosowałem się do tego i jak były sytuacje szczególnie ostre, to waliłem po imieniu: Michał, Mariusz, Paweł, uspokój się! I to momentalnie rozładowywało sytuację. Ale nie wolno tego nadużywać. Powiem więcej. Podczas meczów międzynarodowych nawet głupi, lekki uśmiech w kierunku którejkolwiek z drużyn może spowodować totalną agresję przeciwko sędziemu. Pamiętam jak sędziowałem kiedyś mecz Włochów. Po jednej z akcji mimowolnie uśmiechnąłem się i na pierwszej możliwej przerwie przyleciał do mnie Valerio Vermiglio – z którym zresztą się znam – i powiedział, że bardzo tego nie lubią. I już się pilnowałem.
Sędziowanie meczów kobiet jest prostsze?
Zdecydowanie. Przede wszystkim tempo gry jest znacznie wolniejsze. Łatwiej jest wszystko wyłapać, bo u facetów piłka lata czasami z prędkością 120 km/h.
Panie też lubią rzucać mięsem?
Uaaaa i to strasznie! We wszystkich możliwych językach. Kiedyś można było dawać za przekleństwa nawet czerwoną kartkę, ale przepisy się zmieniały. Poza tym, kiedy bardziej powszechny stał się język angielski, dlaczego mielibyśmy karać zawodników za przeklinanie w języku polskim, a w angielskim już nie? Zresztą gdybyśmy karali każdego, nie byłoby komu grać.
Siatkówką zaraził się pan w szkole?
Tak, liceum w Żołyni. Rocznik trochę szalony, pamiętam jak strasznie między sobą rywalizowaliśmy. WF był o 8, a my już o 7.15 staliśmy pod drzwiami. Dzięki naszemu wuefiście na lekcjach robiliśmy w zasadzie wszystko. Była nie tylko siatkówka, ale koszykówka, piłka nożna, ręczna itd. Ja nawet w tym momencie mogę od strony technicznej wszystkiego nauczyć młodzież. Jeśli chodzi o gry zespołowe, to technikę i taktykę mam że tak powiem w jednym paluszku. Plus oczywiście gimnastyka. Mój rekord chodzenia na rękach to 27 metrów, chociaż muszę szczerze przyznać, że byli nawet o wiele lepsi ode mnie. Plus szachy i ogólna wiedza o sporcie, bo kiedyś startowało się też w różnych konkursach.
Tylko do siatkówki brakowało pewnie panu trochę wzrostu.
Do poziomu trzeciej ligi 180 cm spokojnie wystarczyło na rozegraniu. Ale nawet nie myślałem o graniu wyżej. Potem wziąłem się za sędziowanie i poleciało.
Skąd ten wybór?
W tamtych latach w Żołyni było po prostu bardzo dużo różnych zawodów szkolnych – szczególnie kwitła siatkówka z żeńskim wydaniu – i najzwyczajniej w świecie potrzeba było sędziów. No to zrobiło się kurs. Przez wiele lat nie było to jednak specjalnie dochodowe zajęcie. Nawet jak w 1998 r. sędziowałem swój pierwszy finał o mistrzostwo Polski, to wtedy nad siatką latało 100 tys. złotych premii dla zawodników – bo taka była obiegowa opinia – a myśmy dostawali za to jakieś śmieszne pieniądze. Pamiętam nawet czasy, kiedy za sędziowanie meczu brało się 37 zł. Proszę więc sobie wyobrazić, jakie to były pieniądze. Ale nie przeczę, kiedy weszła u nas już liga zawodowa, pieniążki były już zupełnie inne.
Nominację na swoje pierwsze mistrzostwa świata w 2010 r. otrzymał pan mając jednak już prawie 50 lat na karku. W jednym z wywiadów powiedział pan, że przy wyborze sędziów tylko w 30 proc. liczą się umiejętności. Czyli co, czysta polityka?
To jedna z tych rzeczy, o których w siatkówce głośno się nie mówi. O takich nominacjach decyduje wiele rzeczy, chociażby pozycja danej federacji. Najważniejsze decyzje podejmuje szef sędziów w FIVB. Najwyraźniej w pewnym momencie ktoś nie chciał żebyśmy sędziowali i brano innych. Eee, szkoda nawet język strzępić. Były lata, że nasza federacja była już bardzo mocna, a proszę sobie przypomnieć, ilu polskich sędziów było na igrzyskach olimpijskich w Pekinie. Zero. Takie przykłady można mnożyć. Prawda jest taka, że w Europie udało się nam wypracować silną pozycję, ale jeśli chodzi o świat, to długo wcale aż takiego przebicia nie mieliśmy.
Jak wyglądały przygotowania sędziów do igrzysk olimpijskich w Rio (Dudek był pierwszym polskim sędzią siatkarskim na olimpiadzie od Aten 2004 – red.)?
Były naprawdę ciężkie. Już w styczniu weszliśmy w pracę z psychologiem, było mnóstwo testów, sprawdzianów, no i obowiązkowo jazda po turniejach. Przykład: podczas turniej w Tokio przez czternaście dni tylko raz byliśmy na mieście, dosłownie na godzinę. A tak cały czas tylko hala, odprawy, hala, odprawy, hala, odprawy. Ważne jest też przygotowanie fizycznie, musimy utrzymać na odpowiednim poziomie wskaźnik BMI, do tego oczywiście także m.in. badania serca, odpowiedni obwód pasa.
Słyszałem, że w pasie nie możecie mieć więcej niż 102 cm. Prawda?
Tak, ale dotyczy to tylko sędziów międzynarodowych.
A że musicie dmuchać w alkomat to też prawda?
Pewnie, badany jest cały skład sędziowski. Na każdych oficjalnych zawodach 45 minut przed spotkaniem jest obowiązkowy alkomat. Przychodzi lekarz w towarzystwie sędziego głównego i jest normalne dmuchanko. Mecz w mecz.
Jest dmuchanko, bo kiedyś ktoś przyszedł pijany?
Osobiście nie słyszałem o takim przypadku na oficjalnych, poważnych zawodach. Bo w niższych ligach słyszało się o różnych przygodach, ale to bardziej na poziomie lokalnym. Bez przesady, jeśli sędzia międzynarodowy leci na mecz kilka tysięcy kilometrów, to raczej nie bawi się w takie rzeczy. Zbyt duże ryzyko.
A propos podróży. Siatkarze często narzekają, że muszą latać w dalekie wycieczki gdzieś do Japonii czy Brazylii, ale wy też zaliczacie niezłe przebiegi.
Często mówi się, że praca sędziego to wieczne czekanie. Ciągle tylko waiting, waiting, waiting. Na wszystko. Człowiek się wkurza, bo guzik ma do gadania. Żartuję, że najwięcej czasu spędzałem na lotniskach. Śmiałem się nawet kiedyś, że byłem wiele razy w Wenecji. Na lotnisku. Bo był okres, że latałem praktycznie non stop przez Wenecję. Spędziłem w podróży dużą część życia, dlatego cieszę się, że miałem tak totalnie wyrozumiałą rodzinę. Bez tego nie dałoby się uprawiać tego zawodu.
Wyrozumiała musiała być też pana dyrektorka.
To prawda, zawsze jak prosiłem o bezpłatne urlopy, dawała je, chociaż czasami coś musiała od siebie powiedzieć. Ale rozumiałem to. W Zespole Szkół Technicznych w Leżajsku uczę mechatroniki. Lubię tę robotę z młodzieżą. Na lekcjach naturalnie jednak dużo mówi się też o siatkówce, bo przecież Leżajsk to również miasto Andrzeja Kowala. Mnóstwo ludzi interesuje się tam siatkówką.
W przeszłości uczył pan też wychowania fizycznego. I co ciekawe przez siedem lat bez kwalifikacji. Jakim cudem?
Po skończeniu studiów poszedłem pracować w szkole podstawowej. Uczyłem tam matematyki i właśnie wychowania fizycznego. I wtedy nie trzeba było jeszcze mieć tych wszystkich kwalifikacji, dopiero później to się zmieniło. I jak zaczął mi się sypać ten WF, to szybciutko przeniosłem się do ZST w Leżajsku, skąd otrzymałem propozycję. I tam uczyłem już w swoim kierunku. Ale muszę się pochwalić, że zdobyłem mistrzostwo powiatu klas ósmych w siatkówce nie mając nawet sali gimnastycznej. Trenowaliśmy na zewnątrz, boisko było trawiaste. Sześciu uczniów grało na mnie jednego, a i tak nie udawało im się wygrać.
To jakim cudem wygrali mistrzostwo powiatu?
W ten sposób uczyłem ich przyjęcia. Przyjęcie jest najważniejsze. Jak chce się zobaczyć, jak silny jest zespół, zawsze trzeba najpierw popatrzeć, jak odbiera.
Jest pan też prezesem klubu piłkarskiego Błękit Żołynia. Stamtąd akurat bardzo daleko do Ligi Mistrzów Po co to panu?
W przeszłości byłem tam trenerem i zawodnikiem. W końcu zapytano mnie, czy nie będę prezesem klubu. Zgodziłem się. Zebrała się fajna grupa ludzi i być może uda się nam w tym sezonie awansować do okręgówki. Chociaż słowo „prezes” brzmi szumnie, bo to tak naprawdę często praca fizyczna. Sam na przykład tydzień w tydzień koszę trawę na boisku.
Prezes biega z kosiarką?
A dlaczego nie, przecież ręce nie przyrosły mi do czterech liter. Dwie godzinki i stadion wykoszony. Koledzy później przyjdą, linie wysypią przed meczem, przywiezie się piłki i jest ok. Jak jest sezon, to praktycznie codziennie jestem na stadionie. Ale podobnie wygląda to w wielu klubach. Sam znam ludzi, którzy są prezesami, trenerami i sprzątaczkami w jednym. Wszystko robią. Jak pan więc widzi, słowo „prezes” bywa w piłce mocno wyolbrzymiane.
Jaki macie roczny budżet?
60 tys. zł z Urzędu Gminy i to wszystko. Dzięki temu stać nas na utrzymanie seniorów i grup młodzieżowych. Wszyscy jednak dobrze wiedzą, że nie płacimy zawodnikom, chociaż w A klasie są zespoły, które płacą. U nas jednak nie ma szans.
Chłopaki czasami jednak coś przebąkują o kasie?
Nie, bo do mnie nawet ciężko jest podejść w tej kwestii, mam twarde zasady. Nie płacę i już. Bo albo płacimy wszystkim, albo nikomu. Jestem twardy bo wiem, jak łatwo jest na wsi rozwalić zespół. Podkreślę tylko, że ja też wszystko to robię społecznie. Zero grosza.
A jak układa się współpraca sędziego siatkarskiego z sędziami piłkarskimi?
Boją się mnie. Ale ze mną i tak nie mają jeszcze tak źle, zdecydowanie gorzej mają z kibicami.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI