Reklama

Sikora: Czasami oglądam to słynne „Rach, ciach, ciach!”

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

17 stycznia 2017, 12:24 • 9 min czytania 7 komentarzy

Dlaczego spalił się ze wstydu podczas debiutu w Pucharze Świata? Co sprawiło, że w pewnym momencie zamiast na biathlonowych trasach wylądował na dachach jako pracownik fizyczny? Z jakiego powodu słynny Ole Einar Bjoerndalen kazał wyłożyć swój cały hotelowy pokój folią? O tym wszystkim i nie tylko opowiada Weszło Tomasz Sikora, wicemistrz olimpijski z Turynu, który teraz jako trener walczy, żeby nasz biathlon nie był spaloną ziemią.    

Sikora: Czasami oglądam to słynne „Rach, ciach, ciach!”

Ciągnie jeszcze to karabinu? Byłoby pięć na pięć? 

Kilka razy wziąłem go do rąk po treningu, żeby się sprawdzić. Na co dzień używamy też urządzenia, które pokazuje wahania karabinu podczas strzelania i myślę, że niedużo straciłem. Pewnie troszeczkę inaczej by to wyglądało w strzelaniu na tętnie, ale generalnie widać, że tyle lat pracy gdzieś w człowieku zostało. Ale też jakoś specjalnie mnie do tego nie ciągnie. Wiem, że mimo wszystko nie jestem już na takim poziomie, żeby móc wystartować. 

Pan skończył karierę w wieku 39 lat, a Ole Einar Bjoerndalen ma 43 i dalej nie ma dość.

Jesteśmy praktycznie rówieśnikami, ale nie można porównywać Bjoerndalena i Sikory. Od początku trenowaliśmy w dwóch różnych światach. Norwegia to od początku bardzo duży profesjonalizm, od zawsze zwracano tam szczególną uwagę na zdrowie zawodników. W Polsce sytuacja była zupełnie inna, biathloniści musieli sobie radzić sami z wieloma problemami, początkowo rzadko kto patrzył na nasze zdrowie. Po prostu trzeba było startować, bo nie było nikogo innego. A Bjoerndalen to fenomen. Wszyscy są pod dużym wrażeniem, że w takim wieku można biegać na takim poziomie. Jego nie da się powtórzyć. Zdobycie medalu mistrzostw świata w takim wieku? Nikt normalny tego nie robi.

Reklama

Norweg ponoć od trzydziestu lat nie pije alkoholu. To prawda, że ma też bzika na punkcie czystości? Krążą opowieści, że kiedyś na zawody jeździł nawet z własnym odkurzaczem.

To może być prawdą. Przyjechałem kiedyś na obóz do hotelu, gdzie pracowali Polacy. Zaprzyjaźniliśmy się i w sumie do dziś mamy z nimi kontakt. I oni opowiadali mi, że tydzień przede mną miał do nich przyjechać właśnie Bjoerndalen. Zażyczył sobie, żeby jego cały pokój był oklejony… folią. Odkryty miał pozostać jedynie ekran telewizora i parę innych szczegółów. Cała reszta miała być szczelnie zakryta.   

Zaprosił kiedyś pana do swojej słynnej ciężarówki, w której mieszkał podczas zawodów?

W ciężarówce zaczął mieszkać już kiedy ja skończyłem biegać. Rozumiem jednak jego izolację. Sam wiem po sobie, że kiedy przychodził sezon, spotykało się wielu ludzi, ciągle była presja i czasami miało się chęć na ucieczkę, żeby pobyć samemu, skupić się, spokojnie przeanalizować start. Ja miałem z tym problem, więc wyobrażam sobie, jakie ciśnienie miał Bjoerndalen, skoro jest największą gwiazdą biathlonu. A w ciężarówce ma spokój. Z mojej perspektywy był jednak całkiem normalny. Ciągle mijaliśmy się na obiektach i nigdy nie zdarzyło się, żeby nie przyszedł przywitać się, nie zapytał co słychać. Czasami nawet kiedy jechał samochodem i nas mijał, podrzucał nas do hotelu.   

Bjoerndalen otwarcie przyznaje, że wręcz panicznie boi się końca kariery. Pan też się bał?

Przede wszystkim cieszę się, że nie skończyłem kontuzją, nagle. Po prostu przygotowywałem się, że kiedyś taki moment przyjdzie, będę słabszy, zabraknie motywacji i będę musiał powiedzieć pas. Mimo to w momencie powiedzenia „dosyć” jest strach. Bo nagle czujesz, że poświęciłeś czemuś 25 lat swojego życia, a teraz trzeba zająć się czymś innym. Wie pan, najgorszym momentem był jednak ten czas od podjęcia decyzji o końcu kariery, do dnia jej ogłoszenia. Ciągle chodziłem niespokojny.   

Reklama

Dziś jest pan w sztabie pierwszej reprezentacji. Po zakończeniu kariery przyznał pan, że przez lata sam trzymał na plecach polski biathlon. Teraz jest komu go dźwigać? Po Małyszu jest Stoch, a co zostało po Sikorze?

Na razie nasz biathlon dźwigają dziewczyny. Może to i dobrze, że nie jest to skupione na jednej osobie, bo wtedy jest trudniej. Mamy kilka liderek, jest ten komfort, że jeśli nie wyjdzie akurat jednej, będzie jeszcze ta druga. Niestety, nie dochowaliśmy się jeszcze takiego zawodnika wśród mężczyzn, chociaż robimy co możemy. Starania były czynione zanim jeszcze zakończyłem karierę, ale wciąż jakoś idzie to trudno. Cały czas wierzymy jednak, że może w końcu ktoś błyśnie i od tego być może rozpocznie się nowa epoka w polskim biathlonie. Czekamy.

W przypadku pań nie jest źle. Na koniec ostatniego sezonu w pierwszej „20″ Pucharu Świata były Krystyna Guzik i Magdalena Gwizdoń. Ale wśród facetów nie zdobyliśmy nawet punktu. Igrzyska w Pjongczang już w przyszłym sezonie. Jaki wynik, patrząc na obecną sytuację, by pana zadowolił?

Nastawiamy się, że wśród kobiet mamy szansę na medal. I nie jest to żadne wróżenie z fusów ani marzenie ściętej głowy. To realne. Natomiast wśród panów walczymy, żeby mogła powalczyć tam sztafeta. Czy to się uda, nie wiemy, mamy taką nadzieję. 

Pokusi się pan o porównanie warunków w jakich pan zaczynał na początku lat 90. przygodę z PŚ, a w jakich zaczyna dzisiejsza młodzież? 

Nie ma nawet o czym mówić. Kiedy ja zaczynałem starty, to przed zawodami, gdzieś po nocy, sam musiałem smarować sobie narty, robiliśmy to bez żadnych testów. Nie mieliśmy też sztabu ludzi, którzy by nam pomagali w wielu innych rzeczach. Mało tego, nie mieliśmy nawet profesjonalnego sprzętu. Mieliśmy zakupiony normalnie w sklepie w Polsce. Inny świat.   

Były rzeczy, których się pan wstydził przed ekipami innych krajów? 

Były dwa takie momenty, jeszcze na samym początku. Pierwszy raz kiedy pojechałem na mistrzostwa świata juniorów w 1993 r. Zdobyłem tam medal będąc w dziurawych butach i stroju startowym. Później w nagrodę za ten sukces pojechałem na próbę przedolimpijską na PŚ w Lillehammer. Przed zawodami zawodnik zawsze znakuje karabin oraz narty i kiedy zaniosłem karabin do kontroli, zebrało się całe konsylium. Sędzia, który sprawdzał broń, aż zwołał wszystkich swoich kolegów żeby zobaczyli, z czego jeszcze można strzelać (śmiech). Można powiedzieć, że z tamtego sprzętu strzelało już któreś pokolenie. Ale muszę przyznać, że ten karabin nie przeszkadzał mi w strzelaniu na czysto. Na wszystkie strzały na tamtych zawodach spudłowałem bodajże jeden.    

Pana kariera jest przykładem, że w biathlonie ważna jest cierpliwość. Po fatalnym starcie na igrzyskach w Salt Lake City był pan blisko rzucenia sportu w cholerę.

I ja praktycznie zakończyłem wtedy karierę. To generalnie był ciężki okres dla polskiego biathlonu, bo mieliśmy trenera, który nie decydował o naszym przygotowaniu. Odgórnie decydowano, gdzie mamy jechać na zgrupowania, co dla mnie było bezsensowne, bo często były to miejsca, które tylko niszczyły naszą formę. Przestało mi się to podobać, skończyłem z biathlonem. Ale minęły trzy miesiące, nastąpiła zmiana trenera i zadzwonił do mnie Roman Bondaruk z pytaniem, czy jednak nie chciałbym wrócić. Na początku byłem oporny, ale w końcu przekonał mnie. Nie obiecywał, że będę wygrywał, ale zagwarantował, że na pewno zrobię postęp.

Co pan robił przez tamten czas?

Pomagałem w firmie brata, czyli normalnie pracowałem na dachach jako pracownik fizyczny. Czasami ludzie, u których pracowaliśmy, nie wierzyli kto siedzi im na dachu. Ale taka robota to nie była dla mnie nowość. Nawet jeszcze po mistrzostwie świata w 1995 r. – kiedy moje wyniki przez kilka lat były słabsze – kończąc sezon, na miesiąc czy dwa chodziłem pracować na tych dachach, żeby dorobić do stypendium, które nie było zbyt wysokie. Czasami robiłem to nawet w przerwach między zgrupowaniami.     

Co było więc światełkiem w tunelu?

Przede wszystkim wiedziałem, że Bondaruk to trener, który doprowadził wielu zawodników do medali. I to się szybko potwierdziło. Mimo tych trzech miesięcy bez treningu, gdzie przybyło mi też kilka kilogramów, on doprowadził mnie do takiego poziomu, że po raz pierwszy po sezonie byłem w pierwszej „10” PŚ. Wcześniej mogłem o tym tylko pomarzyć. Znowu mi się zachciało.

https://www.youtube.com/watch?v=n6yH8ol6Svs&t=373s

Ale udane igrzyska w Turynie też długo nie były sprzyjające. Kiedyś mówił pan, że to były najtrudniejsze igrzyska w życiu. Dlaczego?  

Długo miałem problemy z zatokami, spałem w zasadzie po trzy-cztery godziny. Bardziej byłem zmęczony tym bólem niż samymi startami. Poza tym podczas igrzysk nie wolno było przyjmować o wiele więcej środków przeciwbólowych, dlatego tak musiałem się z tym męczyć. Przed ostatnim startem byłem już tak zmęczony, że do dziś pamiętam pewną scenę. Jedna z dziewczyn pilnowała nam karabinów i powiedziałem do niej wtedy: „Kurczę, gdybym mógł, zrezygnowałbym z tego startu”. Ale że były to igrzyska olimpijskie, więc czułem, że muszę. No i zakończyło się szczęśliwie.   

Po tamtym biegu wszyscy pytali pana o jedno.

Tak, o mój płacz na mecie. Nienawidzę tego momentu. 

Wstydzi się pan tego?

Wstydzę się, bo moim wzorem był ojciec, u którego nigdy nie widziałem łez. Zawsze był twardym facetem, dalej zresztą taki jest. Ja wtedy odbierałem to jako słabość, ale teraz patrzę na to zupełnie inaczej. Po prostu puściły mi nagromadzone emocje.

To wtedy narodziło się to słynne „rach, ciach, ciach!” komentatorskiego duetu Jaroński-Wyrzykowski. Ogląda pan to od czasu do czasu? 

Bywało, że niekiedy obejrzałem. Zawsze tak miałem, że przed sezonem oglądałem jakieś pozytywne momenty, żeby podejść optymistycznie do nowych startów. Co roku wracałem do takich moich dwóch-trzech momentów, żeby nakręcić się na sezon. Nawet już nie jako zawodnik, ale trener.

Większość pana podopiecznych pochodzi z małych miejscowości. Pan też, ale akurat Wodzisław Śląski średnio kojarzy się z narciarstwem. 

Ale to przykład, że komuna czasami też potrafiła przynosić coś dobrego (śmiech). Kiedy rozmawiałem ze swoim pierwszym trenerem Serafinem Janikiem, to opowiadał, że on w ogóle nie miał nic wspólnego z biathlonem, a nagle dostał nakaz: masz trenować biathlonistów. Najpierw musiał poczytać co to w ogóle jest, doszkolić się i wtedy mógł jakoś trenować.    

To prawda, że w szkole nie było nawet sali gimnastycznej?

Tak, kiedy nie było odpowiedniej pogody, wszystkie zajęcia odbywały się na korytarzu. Rozkładaliśmy materace i tak ćwiczyliśmy. Takich szkół było wtedy jednak wiele. Ale chyba stąd wzięło się to narciarstwo biegowe. Do dziś pamiętam, że cały szkolny strych był pełen nart i biegaliśmy na nich potem dookoła kościoła. Później wielu chłopaków przechodziło właśnie na biathlon.

Według raportu Światowej Organizacji Zdrowia w 2016 r. Wodzisław Śląski został sklasyfikowany jako piąte najbardziej zanieczyszczone miasto Unii Europejskiej. To nawet zabawne, że takie miasto urodziło wicemistrza olimpijskiego. 

Właśnie niedawno o tym rozmawialiśmy. Prezydent Wodzisławia robi coraz więcej kroków, żeby to powietrze w mieście oczyścić. Najpierw jednak muszą chcieć tego ludzie, a wiadomo jak to wygląda w miastach na Śląsku. Mam jednak nadzieję, że moje dzieci będą kiedyś wychowywały się tam w bardziej przyjaznych warunkach. Teraz może mniej sam to odczuwam, ale kiedy byłem jeszcze zawodnikiem i wracałem do Wodzisławia po długich obozach, to rzeczywiście czułem ten smog. W niedalekiej odległości ode mnie była koksownia i – proszę mi wierzyć – dosłownie czułem powietrze, którym oddychałem. Ale to miasto podoba mi się, nawet mimo tego powietrza. 

Przez lata wizytówką miasta była Odra Wodzisław. Ale słyszałem, że pan ją zdradził i jest kibicem Realu Madryt?

Nikogo nie zdradziłem, bo kibicem Realu byłem szybciej niż Odry. Można powiedzieć, że w pewnym momencie kibicowałem dwóm klubom. Niestety, losy Odry potoczyły się jak się potoczyły i drużyna gra teraz w okręgówce. Trochę przykro.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...