Reklama

Odkopałem się w piachu. Z Łodzi na Copacabanę

redakcja

Autor:redakcja

09 stycznia 2017, 00:19 • 20 min czytania 15 komentarzy

2006 rok, Bogusław Saganowski jest piłkarzem KKS Kalisz, dobija do trzydziestki. Nagle znikąd następuje hollywoodzki zwrot akcji: w kilka miesięcy szarą rzeczywistość zastępuje Copacabana, koszulka z orzełkiem na piersi i gratulacje od samego Erica Cantony. Wychował się na łódzkim podwórku, uchodził za talent większy od brata Marka, ale nie przebił się w ŁKS. Drugie życie piłkarskie dał mu beach soccer, gdzie jest jedną z największych gwiazd, królem przewrotek, żywą legendą. Oto jego historia, zapraszamy.

Odkopałem się w piachu. Z Łodzi na Copacabanę

***

Teraz jest era komputera, wtedy była era trzepaków. Wychowywaliśmy się na podwórku, po powrocie ze szkoły zrzucaliśmy tornistry i graliśmy w piłkę do wieczora. Żonglerka, gierki, mecze, mecze, mecze. Obiady jadło się na stojąco, podczas krótkich przerw meczowych. W domu grało się z braćmi, niejeden wazon został stłuczony, niejeden żyrandol strącony. Naszym Old Trafford było podwórkowe boisko wyznaczone między klatką schodową, a metalowymi drzwiami nieczynnego garażu. Gorzej grało się na klatkę schodową, bo na parterze okna, trzeba było uważać, ale i tak parę szyb poleciało, parę piłek zostało pociętych, parę awantur się przeżyło. Raz pamiętam sąsiadka z parteru zostawiła w niedzielę otwarte okno, koledze zeszła piłka przy strzale i trafił prosto w wazę z rosołem, już przygotowaną pod przyjście gości. Jak sąsiadka wyjrzała wściekła przez okno, nas już nie było – mieliśmy opracowane jak błyskawicznie się pochować po komórkach. Współczuję tym ludziom, którzy chcieli odpocząć w weekend, a musieli słuchać 8-9 godzin dziennie nawalania piłką w blachę garażu.

Nie próbowali was przegonić?

To było podwórko – tak zwana studnia, więc tych przekleństw z okien leciało dużo. Czasami chodzili na skargę, ale myślę, że z czasem nauczyli się z nami żyć. Mieli dziesięciu zwariowanych na punkcie piłki chłopaków, ale przecież to lepsze, niż alkohol, rozróby, kradzieże, gdzie tak naprawdę Rewolucji, Jaracza, Wschodnia, Włókiennicza, same mówią za siebie. To ciężki kwadrat. Oczywiście nie będę mówił, że byliśmy aniołami, bo czasem się poszło na jakieś czereśnie albo zerwało jabłko z prywatnego sadu, ale to było delikatne łobuzowanie, takie typowo dziecięce.

Reklama

Za co miałeś w domu największą aferę?

Na pewno mama nie była wniebowzięta, gdy zdarłem swoje pierwsze buty piłkarskie. W domu się nie przelewało, samo wyżywienie trzech chłopaków w wieku dojrzewania to spore koszty. Mama pracowała na trzy etaty. Zdobycie dla nas prawdziwych lanych korków kosztowało ją wiele wysiłku i pracy. Czarne, z Węgier przywiezione, bo w Polsce o takie było ciężko. Skarb, ale nie mogliśmy wytrzymać, żeby nie wyjść w nich na podwórkowe boisko, czyli na beton. Zdarły się. Największa afera była jednak, gdy bardziej postawiliśmy na piłkę, niż na szkołę. Zawaliłem piątą klasę w podstawówce, nie zdałem. Cały rok tornister szedł w kąt, nigdy nie miałem nic zadane, tylko szedłem na podwórko. Kiedyś rodzice się zmówili i co się okazało: nikt z nas nie miał nigdy nic zadane! Wtedy chyba pół naszego podwórka nie zdało. Nie było tak, że nauka sprawiała mi problem – nauczycielki mówiły, że jestem zdolny, tylko leniwy. Lubiłem geografię, a z matmy, z której nie zdałem, rok wcześniej miałem piątkę. Po prostu piłka stała się dla mnie całym światem.

Rodzice próbowali na ciebie jakoś wpłynąć, na przykład zabraniając gry?

Dostałem szlaban, czyli próbowali. Ale ten zakaz był nie do wyegzekwowania. Cała nasza dziesiątka była w podobnym wieku, wszyscy chodziliśmy do „jedynki” więc nawet idąc do szkoły podawaliśmy sobie piłkę, żonglowaliśmy. Człowiek z perspektywy, będąc dziś rodzicem, widzi to wszystko w innych barwach. Wie, że rodzice chcieli sprawić, żebyśmy mieli jak najlepsze perspektywy, żebyśmy wyszli na ludzi. Nie mogli podejrzewać, że tak nam się to potoczy, że zostaniemy przy piłce i tyle ona nam da. Nie wyrośliśmy na bandytów, złodziei, alkoholików.

Podwórkowe kopanie przenieśliście na ŁKS.

Wszyscy z naszego podwórka mieli taki talent, że gdyby dobrze sobą pokierowali, mogliby grać wysoko. Mnie i Marka na ŁKS zaprowadził starszy o osiem lat brat, Jarek. ŁKS był naturalnym kierunkiem, bo tata, Mirosław, też kiedyś grał w ŁKS-ie u trenera Wacława Pegzy. Trenerzy mówili nawet, że wtedy, za dzieciaka, byłem lepszy od Marka. Wróżono mi większą karierę. Grałem na ataku bądź lewej pomocy. Ale mając 12 czy 13 lat uparłem się, że muszę stanąć na bramce. Wyróżniałem się, strzelałem gole, ale strzeliło mi do głowy, że muszę być bramkarzem.

Reklama

Trenerzy ot tak się zgodzili?

Trener nie mógł nic powiedzieć, bo zagroziłem, że nie będę przychodził na treningi i koniec. No to dali mnie na próbę do klatki, nieźle sobie poradziłem, stwierdzili – dobra, jeden wariat na bramce może się przydać. Jako bramkarz wkrótce występowałem w pierwszym składzie, przed Michałem Sławutą, który później grał w pierwszym ŁKS.

Co powiedział Marek, gdy zmieniłeś radykalnie pozycję?

Powiedział, że to moja sprawa, ale że jestem wariatem i on by tego nie robił. Po trzech latach bronienia w juniorach ŁKS stwierdziłem, że to jednak nie dla mnie, bo nudzi mnie, że inni grają, a ja czekam. Denerwowało mnie, że stoję i nic nie robię. Musiałem pobiegać.

No to jestem ciekaw co tym razem pomyśleli sobie trenerzy.

Nie chcę sobie przypominać miny trenera, gdy oznajmiłem mu, że chciałbym wrócić na lewą pomoc. Podziwiam ich cierpliwość, puścili mnie w pole, choć tracili pierwszego bramkarza. Jakoś to wyglądało, ale już nie tak, jak dawniej, gdy wyróżniałem się. Po drodze przypałętała się ciężka kontuzja. Przypadkowa sytuacja na treningu, stykowa piłka, w konsekwencji złamanie kości z przemieszczeniem. Półtorej roku nie grałem w piłkę, miałem kilkucentymetrowe śruby w nodze. Lekarz powiedział mi w szpitalu: chłopcze, ty już nigdy nie zagrasz. Czułem się, jakby mi zabrali część duszy, najukochańszą zabawkę, albo jakby wtedy właśnie skończyło się dzieciństwo. Nie poddałem się jednak, walczyłem i wróciłem. To u nas cecha rodzinna, Marek też wracał, czy to po wypadku, ciężkich urazach, problemach z sercem. Mamy to samozaparcie. Ja dzięki temu nie stoję teraz w bramie, tylko za parę miesięcy jadę na mistrzostwa świata na Bahama.

Jak zareagowałeś na wieść o wypadku Marka?

Wracaliśmy z meczu akurat, przejeżdżaliśmy autokarem obok miejsca wypadku. Pół drogi rozmawialiśmy o zajściu w autokarze, bo widać było, że ktoś konkretnie się rozwalił. Przyjechałem do domu i słyszę, że chodziło o Marka. Ugięły się pode mną nogi. Pamiętam, że chciał wtedy do mnie przyjechać na mecz w jeansach, ale powiedziałem mu, żeby się nie wygłupiał i założył cały sprzęt ochronny – kombinezon, wszystko. Myślę, że to go uratowało. Jakby jechał w jeansach, zdarłby się do kości.

Z Markiem w ŁKS też grywałeś, choć nie w meczach oficjalnych.

Byłem prototypem ofensywnego lewego obrońcy, gdy trafiłem do pierwszej drużyny. Był moment, że prawie się przebiłem. Jacek Paszulewicz odchodził do Wisły, ja grałem we wszystkich sparingach, pojechałem nawet na zimowy obóz do Brazylii.

Ciekawie się musiałeś czuć. Z szarej Łodzi nagle do Brazylii.

Nie było w domu pieniędzy, żebyśmy jeździli gdzieś na wakacje, pamiętam chyba tylko jedne kolonie, bodajże w Kolumnie w łódzkim. Ta Brazylia była więc nierealna. Przecież już sam lot był wydarzeniem. Dopóki nie wszedłem na pokład samolotu, nie wierzyłem, że polecę. Jedenaście godzin lotu, ze dwa razy wpadliśmy w jakąś „dziurę”, lot był dziwny.

Dziwny?

Umówmy się, dwudziestu chłopa nie utrzymasz w fotelach przez tyle godzin.

Posyłali ciebie, młodego, po drinki?

Nie, takich rzeczy nie było. Ja się nie wychylałem, dla mnie było dumą, że mogę siedzieć w dresie ŁKS, że lecę z pierwszą drużyną za granicę. Zakwaterowali nas w dużej willi z małym boiskiem. Każdy, kto wybił piłkę za mur, bał się po nią iść. Nastraszyli nas, że są tam węże nie węże…

To już tutaj pewnie cię starsi posyłali.

Czasem posyłali. Fajnie to musiało wyglądać: trawa po kolana, a ktoś nawet nie biegnie, tylko stawia takie długie susy. Trener zatrzymywał zazwyczaj trening, stał i patrzył z lekarzem, czy wrócimy. Fakt faktem, pracownicy znaleźli dwa mocno jadowite węże, a potem pokazali je nam, oczywiście już zabite. Przez następnych kilka dni odbywały się najbardziej techniczne treningi, jakie w życiu widziałem. Nikt nie chciał wybić piłki za mur. Pamiętam też, że strasznie zasmakowało nam picie mleka prosto z kokosów. Nowy smak, coś niesamowitego – gdy wyjeżdżaliśmy, drzewa wokół willi nie miały choćby jednego owocu. Wszystko zjedliśmy, choć drzew było mnóstwo. Po powrocie wyglądaliśmy abstrakcyjnie: tu zima, śnieg, buro, a my opaleni.

Czemu nie udało się przebić?

Chyba sprowadzono innego lewego obrońcę, który bardziej pasował trenerowi Pietrzakowi. Ja zostałem odesłany do Piotrkowa.

Niepozorny Piotrków, a barwny epizod w historii polskiej piłki.

W Piotrkowie jak widzieliśmy samolot, to śmialiśmy się: ciekawe czy nam znowu brazoli zrzucą. Musieliśmy walczyć nie tylko z rywalem boiskowym, ale też ostro wewnątrz drużyny. Oni przelatywali dziesięć tysięcy kilometrów, często stawiając wszystko na jedną kartę. Musieli grać, byli bardzo zdeterminowani, by coś osiągnąć. Nas też to motywowało do rywalizacji. Po jakimś czasie się zaprzyjaźniliśmy, a chyba najszybciej w szatni przebił się Julci, nasz „Pączek”. Fajna technika, fajnie się ruszał, ale jak puściłeś piłkę obok niego, to stawał i mówił „ja nie dogonię, koniec” (śmiech). Miał przeboje z polską kuchnią: jak pierwszy raz bigos zjadł, to pół dnia później siedział w toalecie. Pytał nas: co to jest? Jakieś mięso, kapusta, grzyby? Powiedział, że dobre, ale już więcej nie chce (śmiech). Oczywiście największym wyzwaniem była dla nich zima, bo niektóre treningi odbywaliśmy przy -15. Niektórzy musieli zejść, kręciło im się w głowie, fizycznie nie dawali rady.

W Piotrkowie osiągnąłeś swój szczyt na trawie. Czego brakło, by wejść wyżej?

Zrobiliśmy awans z trzeciej ligi, mam kilka meczów w drugiej, czyli dzisiejszej pierwszej. Próbowałem sił swego czasu w Niemczech, jeszcze jako nastolatek. To był Homburg, grał tam Olek Kłak – testów nie zdałem, tamten futbol przerastał mnie fizycznie. Później grałem trochę w niemieckiej piątej lidze, gdzie i tak było bardziej profesjonalnie niż w połowie polskich klubów. Niezłe pieniądze, fajny prezes, bogaty sponsor, treningi przy sztucznym oświetleniu… Ten menadżer próbował też ściągnąć Marka, ale ten się nie zgodził, został w ŁKS i kilka miesięcy później zadebiutował w Ekstraklasie. Wróciłem stamtąd, gdy zmarł tata. Najdłużej grałem w Piotrkowie, ale też bywały mniejsze kluby – trzecioligowy Pelikan Łowicz, Orzeł Łódź, KKS Kalisz.

A potem przyszedł najbardziej nieoczekiwany transfer – z KKS Kalisz do reprezentacji Polski beach soccera.

Wracaliśmy z Tomkiem Kaczmarkiem z treningu KKS, gdy zadzwonił do mnie Jarek Jagielski, obecny trener Grembachu Łódź. On był takim zakręconym wariatem, który chciał mieć Grembach na trawie, w futsalu, gdzie też grałem, a także na piachu. Zapytał, czy nie wpadłbym na turniej piłki plażowej do Poddębic. Weekendowa impreza, fajna zabawa. Przyjechałem i jakoś z miejsca zaskoczyło. Zostałem najlepszym strzelcem, najlepszym zawodnikiem. Zrobiłem kilka takich przewrotek, że sam Amaral, który pomagał wybierać kadrę Polski, zaczął mi klaskać. Powiedział do Michała Sieczko, ówczesnego selekcjonera, a dzisiejszego prezesa: Michał, musisz go mieć w drużynie. On ma w sobie coś takiego, że będziesz miał z niego pociechę. W poniedziałek już byłem na kadrze.

SONY DSC

2006 rok. Jeszcze przed chwilą niższe ligi w Kaliszu, a wkrótce zostałeś uznany drugim najlepszym piłkarzem Europy beach soccera.

Złożył się na to zapał Michała Sieczki, trenera Jacka Ziobera, a także pozytywne podejście chłopaków, którzy przyjęli mnie jak starego zawodnika, chociaż nic nie umiałem. Michał powiedział mi wtedy: słuchaj Boguś, wszystko jest fajnie, potrafisz grać w powietrzu. Nie umiesz jednak podrzucić piłki. To jest najtrudniejsze, a zarazem najważniejsze. Brałem więc piłkę, szedłem do parku i właziłem do zwykłej piaskownicy. Zdejmowałem buty i ćwiczyłem. Ludzie patrzyli na mnie jak na debila. Dzieci obok lepiły foremki, stawiały babki, a ja, stary chłop, trzydzieści lat na karku, stoję i próbuję podrzucać futbolówkę.

Dlaczego podrzut jest tak kluczowy?

Niektórzy mówią, że przewrotki robię bardzo dobrze, inni, że perfekcyjnie. Piłka z przewrotki to bardzo mocne uderzenie, a zarazem obrońca nie może mnie dotknąć, jeśli już jestem w powietrzu i składam się do strzału. Ma do wyboru: stać albo mnie sfaulować. Faul się nie opłaca, bo rzut wolny to w większości przypadków gol. Nie ma muru, uderzenie idzie z piętnastu metrów… dobrze uderzonej piłki bramkarz nie ma szans obronić. Cała sztuka więc podrzucić piłkę, tym sobie wykreujesz stuprocentową okazję. Są tacy, którzy potrafią podrzucić chyba na wysokość drugiego piętra, ja ciągle gdzieś się tego uczę, choć to już końcówka mojej kariery.

Wasz awans wtedy na MŚ w 2006 był niemałą sensacją. W przeciągu paru miesięcy zamieniłeś Kalisz na Copacabanę.

To było coś fantastycznego. Stadion mieścił dziesięć tysięcy ludzi. Był metalowy, więc jak wyszliśmy na trening, to mieliśmy wrażenie, że jest z 50 stopni – wszystko się nagrzało, śmialiśmy się, że gramy na patelni wok. Gdy jednak przyszedł mecz z Brazylią i stadion zapełnił się po brzegi, nie czuło się upału, zadziałała adrenalina. Po minucie obiłem słupek, poprzeczkę, trybuny zamarły. Gdyby wpadło, prowadzilibyśmy 2:0. Fakt, skończyło się na 2:9, ale to był taki mecz, że oni sobie potem z nami robili zdjęcia.

(ZOBACZCIE NIESAMOWITE NOŻYCE SAGANA W 7:09)

 

Poznałeś beach soccera z zupełnie innej półki – dziesięć tysięcy widzów to już poważna liczba.

Byłem zszokowany, że tyle osób może to oglądać. Nawet na trawie nie grałem przy takiej frekwencji, najwięcej to 5000 ludzi z Arką o awans do drugiej ligi. Michał Sieczko potrafi zrobić z beach soccera fajny show, ale tam, na Copacabanie… to było coś niesamowitego. Kiedy my śpiewaliśmy Mazurka Dąbrowskiego, kiedy oni ryknęli swój hymn – atmosfera wielkiego święta, wydarzenia. Byliśmy wtedy bardzo mocni, choć nikt się tego nie spodziewał. Gdy przegraliśmy awans z Japonią przez gola z ostatniej sekundy, Cantona, który prowadził Francuzów, wyskoczył na trybunie w górę. Cieszył się, jakby wygrał mistrzostwa świata albo jakby urodziło mu się dziecko. Bał się nas. Przyszedł do nas po meczu, przybił piątkę i powiedział: cieszę się, że z wami nie gramy.

To nie było twoje ostatnie spotkanie z Cantoną. Wytypował cię do drużyny All-Star.

Cantona to był mój idol, jestem wielkim fanem Man Utd. Kiedy się tylko dało, oglądałem ich mecze. Widziałem choćby ten, w którym sprzedał kopniaka kibicowi. Cantona był dla mnie w latach dziecięcych największym idolem na świecie, numerem jeden. Widzieć go na żywo, a to chłopisko jeszcze większe niż w tv, to już coś, ale że on przychodzi, przybija piątkę… Przepraszam, ale ja nie mogłem potem zasnąć. Miałem opory, by umyć rękę, którą przybiłem z nim piątkę. Na koniec wybrał mnie do pokazowego meczu Brazylia – All Stars. Przyjemnie było założyć koszulkę drużyny gwiazd, ale najważniejsze było to, że wchodzę do szatni, a tam słyszę od swojego idola: HELLO SAGAN. SIT DOWN. COME ON.

Nawet wiernie oddajesz jego akcent. Ten sam głos.

To jest właśnie to, że taki ja, szary Saganowski, gdzieś spełnił swoje dziecięce marzenia. Przez tę piłkę, którą wybijało się szyby, nie zdało w piątej klasie, gdzie mówiono mi, że nic z tego nie będzie. Mówiono – piłka to nie cały świat. A właśnie dla mnie to jest świat i wiele mi dała.

Inna wielką impreza, na której byłeś: mistrzostwa świata klubowe ze Sportingiem Lizbona.

Trwał turniej, szedłem akurat z Markiem Góreckim, naszym kawalarzem. Nagle patrzę na telefon, a tam jakiś niemożliwe długi numer. Odbieram, słyszę: hello! No to ja hello, hello, ale tak po angielsku nie śmigam, więc dałem telefon Górze, który robi to dobrze. Góra mówi mi zaraz: słuchaj Sagan, dzwoni Madjer. Byłem pewien, że mnie wkręca, że wpuszcza mnie w maliny, ale to rzeczywiście był Madjer. Chciał, żebym pojechał ze Sportingiem na KMŚ. Musiałem załatwić wszystkie formalności, podać milion danych, ale wkrótce byłem w Brazylii. Jak zobaczyłem tę drużynę… Madjer, Belchior, Paulo Grassa, a ja pośród nich. Dotarło do mnie, że musiałem coś w tym sporcie zrobić, skoro tacy goście zwrócili na mnie uwagę. Zebrałem fajne recenzje z turnieju, ale ważniejsze od nich i medalu, są przyjaźnie, które zostały. Choćby z Madjerem, z którym mam kontakt na Facebooku, messengerze. Madjer ma na drugie Wiktor i jak się widzimy gdzieś na kadrze zawsze krzyczy: Wiktooor! Family! To świetny człowiek.

Kto wie jednak, czy największego sukcesu nie osiągnąłeś w zeszłym roku. W Jesolo, podczas kwalifikacji do mundialu, zostaliście najlepszą drużynę Europy.

Powiem szczerze: byliśmy wielką niewiadomą. Bywały myśli – żeby tylko nie dostać od wszystkich. Przypomnijmy, że połowa doświadczonych zawodników nie pojechała, to była eksperymentalna kadra. Ale okazało się, że stworzyliśmy mieszankę wybuchową. Pokonaliśmy Ukrainę, Rosję, Włochy, Szwajcarów. Ludzie łapali się za głowy – to niemożliwe co wy zrobiliście.

Gospodarze, Włosi. Rosjanie, mistrzowie świata, którzy łożą ogromne pieniądze na futbol.

Przełomem była Ukraina. To zespół niemal tej samej klasy co Rosja, bardzo mocny, również fizycznie, trochę futsalowo grający. Przegrywaliśmy po dwóch minutach 0:2, ale się nie daliśmy i wygraliśmy. Pokazaliśmy charakter i z idealnym nastawieniem wyszliśmy na Rosję. Byliśmy mega skoncentrowani: po drodze z hotelu na boisku panowała absolutna cisza. Każdy wzrok wbity w szybę, słuchawki na uszach, pełna powaga. Rosjanie to zawodowcy, mają kontrakty, dostają duże pieniądze. Mają hale z piaskiem, ściągają do siebie Brazylijczyków. Tam mocno idą w beach soccera, chyba jak nigdzie indziej – dwa mistrzostwa świata nie wzięły się z przypadku. A jednak wygraliśmy.

Przeciwnik taki jak Rosja zawsze motywuje poczwórnie. Ty grałeś nawet z kontuzją barku.

Pamiętam tylko dwa zwycięstwa z Rosją. 2:1 za mojej kadencji, a także raz kiedyś po bodaj dziewięciu seriach karnych. Tutaj natomiast wygrana, pięć strzelonych goli! Wszedłem z naciągniętym barkiem, choć trener i lekarz chcieli mnie posłać prosto do szpitala. Ale czułem, że to mój dzień, musiałem wejść. Lekarz przyłożył lód, zawinął tę rękę, żebym mógł w miarę normalnie biegać, a potem strzeliłem bramkę na 4:3, kompletując hat-tricka. Chwała chłopakom, że pozwalają mi wykańczać ich całą robotę. Ula zasypała mnie po meczu smsami, że może już wystarczy tej gry, żebym nie grał w kolejnych meczach, bo awans i tak jest. Zaraz zadzwoniła też spytać jak się czuję…

Ula, partnerka Bogusława: Jak Boguś mówi, że nic go nie boli, to znaczy, że trochę go boli. Jak mówi, że trochę go boli, to znaczy, że jest w stanie agonalnym.

Wtedy trochę mnie bolało. Do dzisiaj nie mogę spać na tym barku.

U: Gdy Boguś wchodzi na plażę, to wchodzi do swojego świata. Przechodzi na drugą stronę jak Alicja w krainie czarów. Ja podczas meczów nic do niego nie mówię, nie macham, nie wołam, bo wiem, że i tak to nie dociera, jest tak skupiony. Odda mi klucze, portfel, a potem już go nie ma. Teraz mieszkamy nad morzem i codziennie chodzimy na spacer, więc Boguś ostatnie pięćdziesiąt metrów już biegnie do plaży. Ja wiem, ile to dla niego znaczy, sama też zakochałam się w tym sporcie, ale to wszystko się fajnie ogląda, tylko, że każdy turniej to jest tydzień odchorowywania. Poranek po meczu jest zawsze krytyczny. Boguś wstaje na Spidermana. Tyłem, bokiem… nie może się podnieść.

Ten mój styl, oparty na przewrotkach, jest chyba aż zbyt efektowny. Robiąc tyle przewrotek nie zawsze zaasekuruję się ręką, nie zawsze upadnę tak, jak bym chciał. A ciało wszystko potem oddaje. Nie mogę jednak inaczej – wychodząc na piach czuję się, jakbym wychodził na arenę walki. Nie cierpię przegrywać, choć oczywiście rozumiem, że przegrane są wliczone w życie. Muszę czasem być pokonany. Pokona mnie zaraz wiek, pokona mnie Ula, mówiąc – dobra chłopino, weź się zbieraj, bo już nie dajesz rady podnieść się z łóżka.

Turniej w Jesolo był dla ciebie tym ważniejszy, że wracałeś do kadry po dłuższej przerwie.

Miałem taki moment, kiedy nie było mnie już w beach soccerze. Miałem problemy rodzinne, nie było mi w głowie granie na piachu, do kadry się zwyczajnie nie łapałem. Tak naprawdę przełomem było pojawienie się w listopadzie Uli. Spotkaliśmy się po ponad dwudziestu latach, była moją miłością z podstawówki.

U: Boguś był moją pierwszą miłością, chodziliśmy za rękę, te sprawy. Pamiętam, że niby wszędzie go było pełno, ale pozostawał nieśmiały. To przedziwne, że mieszkając w jednym mieście, nie widzieliśmy się ani razu przez dwadzieścia pięć lat. Ludzie wpadają na siebie w marketach, w sklepach, ja spotkałam Marka z żoną ze dwa razy, ale Bogusia ani razu. Aż do teraz.

Ula dała mi tyle pozytywnej energii, tak mnie wsparła, że ten sezon był chyba jednym z najlepszych w moim wykonaniu. Gram dla niej i swojego syna. Mam w niej wszystko: fotografa, bo nigdy nie miałem tylu zdjęć, teraz z każdego turnieju przywożę ich mnóstwo. Menadżera, który od razu pomógł mi założyć choćby stronę internetową i konta na mediach społecznościowych. Kucharza, bo pomaga mi zbić wagę, ustalić dietę – za chwilę misja Bahama, będziemy zrzucać golonkę (śmiech). Mam w niej prawdziwą przyjaciółkę, która gdy trzeba to opieprzy, jak prawdziwy przyjaciel, naprostuje mnie, ale gdy trzeba to przytuli. Mam w niej też przyszłą żonę. Za wszystko bardzo jej dziękuję. Moja forma w Jesolo to w wielkiej mierze jej zasługa, także Ula jest cichym bohaterem naszego sukcesu.

Choć jesteś jednym z najbardziej rozpoznawalnych beach soccerowców na świecie, to sam przyznajesz, że nie ma z tego pieniędzy. Nawet twój medal ze Sportingiem to były nagrody takie, które zaledwie zrekompensowały bezpłatny urlop w pracy.

Od dwunastu lat pracuję jako magazynier na pełny etat. Mam to szczęście, że mój szef jest maratończykiem, ceni sport i cieszy się z moich sukcesów, więc jest trochę elastyczny. Niemniej niejednokrotnie musiałem dokładać do gry. Skończyły mi się dni urlopowe, musiałem brać urlop bezpłatny na przykładowo miesiąc. Są piłkarze, którzy żyją z beach soccera, na przykład reprezentanci Rosji czy Madjer, który gra dziesięć miesięcy w roku. W Polsce sezon beach soccera to 2-3 turnieje ligowe, 10-15 treningów w klubie, 10-15 w reprezentacji. Parę miesięcy i koniec, sorry, taki mamy klimat. We Włoszech jest klimat zgoła inny, więc tam się gra dziesięć turniejów, na Catanii odbywa się też turniej Ligi Mistrzów. W Polsce nie ma choćby jednej hali z piaskiem, nie mamy więc możliwości grania tyle. Wszystko jest zasługą pozytywnych wariatów – jeździmy, zwalniamy się z pracy, bierzemy urlopy, dokładamy. Znajdzie się może zakręcony sponsor, który sprawi, że taki Saganowski czy Witek Ziober będzie mógł gdzieś pojechać. To wszystko fajnie wygląda, wiadomo, że zobaczy się wspaniałe miejsca, ale nie zarobisz, prędzej dołożysz.

To też pokazuje wasz potencjał. Ogrywacie Rosjan, jesteście najlepsi w Europie, choć kompletnie nie macie warunków.

W Jesolo byliśmy po całym sezonie w Polsce i na świecie. Ograni, przyzwyczajeni do piachu, z 20-30 rozegranymi meczami w nogach. Jaką różnicę zrobić mógłby balon z piachem? łatwo się domyślić. Ja już kończę, mi to różnicy nie zrobi, ale w kadrze jest na przykład dziewiętnastoletni Filip Gac. Ile mógłby osiągnąć, gdyby miał lepsze warunki? Gdyby nie musiał dokładać, bo do takich mistrzostw świata przecież trzeba się przygotować: siłka, odżywki itd. To wszystko koszty własne. Nie potrzebujemy wiele, ale PZPN mógłby zapewnić chociaż badania na kilka miesięcy przed mundialem, może fizjoterapeutę, jakąś dietę na turniej, może trenera personalnego. Zwykłe, normalne rzeczy, by zawodnicy nie dociążali swojego budżetu, reprezentując Polskę, a mieli też szansę lepiej się przygotować. Nie ukrywam, chciałbym trochę beach soccera w Polsce rozdmuchać. Telewizja Polsat nas pokazuje i to wielki plus, bo bez tego nikt nie wiedział co to jest beach soccer. Polsat mistrzostwa świata na Bahama też będzie transmitował. Może tu ewentualny sukces sprawiłby, że mielibyśmy choć jedną halę?

Jaki jest wasz cel na mistrzostwach świata?

Na pewno sukces na Bahama, na przykład medal, byłby ukoronowaniem. W marcu będę miał czterdzieści lat, to dobra, okrągła sumka, żeby skończyć z przytupem. Już zmieniło się to, jak nas postrzegają – w lutym lecimy do Iranu, potem do Portugalii, która nigdy nas nie zapraszała. Jeździliśmy sobie gdzieś tam do Czech, a teraz cały świat o nas mówi, chce z nami grać. Jeśli będziemy mieli formę jak w Jesolo, możemy namieszać. Oczywiście jeśli pojadę, bo przecież niczego nie można zakładać z góry, mam wiele pokory i pracy do wykonania, by zasłużyć na powołanie.

Jesteś spełnionym sportowcem?

Nie jestem spełnionym sportowcem, ale jestem spełnionym beach soccerowcem. Chciałbym mieć więcej osiągnięć w piłce trawiastej, żeby się trochę z Markiem poprzekomarzać. Choć żona Marka, Kamila, zawsze się śmieje: Marek, mógłbyś jakiś medal wreszcie przywieźć, bo Boguś ma tyle, że aż wstyd przychodzić (śmiech). Z drugiej strony patrzę na swoje życie i okej, mógłbym powiedzieć: przejście na bramkę w juniorach było błędem. Ale tamten „błąd” sprawia, że łatwiej mi robić przewrotki w beach soccerze, bo mam we krwi rzucanie się. Wszystko jest powiązane, nigdy nie wiesz jak coś może zaprocentować. Ciężko wyrażać żal wobec jakiejś decyzji, gdy wiem, że wszystkie kroki, które podjąłem, doprowadziły mnie tu, gdzie jestem, a jestem szczęśliwym człowiekiem.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Weszło

Komentarze

15 komentarzy

Loading...