Reklama

Legionista wschodzącym królem nokautu?

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

04 stycznia 2017, 20:14 • 7 min czytania 10 komentarzy

Co można zrobić w piętnaście sekund? Na przykład wygrać dwie pierwsze zawodowe walki. Choć Bogdan Wenta przekonywał, że to dużo czasu, nawet Mike Tyson nie nokautował tak szybko jak Paweł Rumiński. 27-latek ekspresowo rozprawiając się z Vladimirem Fecko poprawił rekord Krzysztofa Włodarczyka. Cała walka trwała 6 sekund. W obu potyczkach zawodnik Legia Fight Club wyprowadził dokładnie… dwa celne uderzenia.

Legionista wschodzącym królem nokautu?

Nie jest tak, że nastawiam się na nokaut – zaczyna skromnie Rumiński. – Choć muszę przyznać, że przed Fecko wizualizowałem sobie moment, w którym go trafiam. Zmiana pozycji i bach! Wróciłem do domu i ze dwieście razy to obejrzałem. Przeanalizowałem każdy element, każdy ruch.

Jakieś wnioski?

Piekielna pewność siebie. Czech chciał wyprowadzić prawy sierpowy. Wyprzedziłem go, wstrzeliłem się. Krapszyla? Zobaczyłem, że opuścił lewą rękę i wystrzeliłem prawym. That’s it!

Legendarny trener wspomnianego Tysona – nie tylko najmłodszego mistrz świata wagi ciężkiej w historii, ale również najniższego swoich czasów – Cus D’Amato powtarzał, że szybkość spala.

Reklama

To prawda – kiwa głową legionista. – Odkąd pamiętam omijałem siłownię szerokim łukiem. Trener Raubo wpoił mi, że treningi siłowe nie są w moim przypadku najważniejsze. Oczywiście odpowiednie przygotowanie raz w roku trzeba zrobić, ale nie jest to dla mnie kwestia priorytetowa. Kluczowy jest timing i wyczucie dystansu. Spójrz jak niesamowicie skraca dystans Gołowkin. Wytwarza pressing, zmusza rywala do wycofania się, a nie każdy jest Mayweatherem, zdecydowana większość pięściarzy gubi się boksując z defensywy. To zabójca z Karagandy o twarzy dziecka.

Władimir Kliczko przed walką z Mariuszem Wachem wyznał, że nie chciałby spotkać Polaka w ciemnym zaułku. Mijając się na slumsach z Gołowkinem, pewnie podszedłby do niego, podarował cukierka i pogłaskał po główce. 

Za Gołowkina przemawiają pięści ekscytuje się Rumiński. – Widziałeś jak wyglądała twarz Brooka po walce z Kazachem?  To nie były uderzenia z głowy, tylko z ręki. Dwudziesty trzeci kolejny nokaut!

Giennadij to idol Pawła. Podobnie jak kazachski unifikator legionista celuje w dywizję średnią. Zejście niżej to plan na ten rok. Pilnowanie wagi nie powinno sprawić Rumińskiemu specjalnego kłopotu. Jest świetnym kucharzem. – Nie mam zaufania do cateringów. Od wielu osób słyszałem, że firmy oszukują z kalorycznością dań.

Jakie jest popisowe danie Pawła? – pytam Filipa Bątkowskiego, przyjaciela i podopiecznego Rumińskiego, przy okazji trenera mentalnego i cutmana coraz groźniejszego w dywizji półciężkiej Norberta Dąbrowskiego. Wszyscy trzej spożywamy lunch w jednej z najbardziej obłożonych wegańskich knajp stolicy.

Mi najbardziej zapadł w pamięć burger w placku dyniowym, podany z colesławikiem i frytkami z batatów. Mięso idealnie zmielone, 10 na 10. Jakby Paweł otworzył restaurację, mógłby zarobić więcej niż na ringu.

Reklama

Skoro interesuje cię kuchnia molekularna, to może czas na udział w Hell’s Kitchen? Pięściarza tam jeszcze nie widziałem.

Czemu nie! Lubię rozwijać fantazje kulinarne, głowę mam otwartą na wszystko – głośno zastanawia się Rumiński.

Nad słowami jego przyjaciela postanowiłem pochylić się nieco bardziej.

Jak to więcej kasy niż z pięściarstwa? To ile dotychczas było tych pieniędzy z boksu?

Paweł drapie się po głowie.

Długo nie miałem odpowiedniego zaplecza. Kiedy jeszcze trenowałem w Gwardii na wszystkie zawody Grand Prix jeździłem bez trenera. Gdzieś uwierał fakt, że muszę wydać swoje ciężko zarobione pieniądze. Wyobraź sobie, że ogarniasz wszystko sam. Kupujesz bilety, płacisz wpisowe – wszystko idzie z twojej kieszeni. Słyszysz, że ktoś ci to po zawodach odda, a tak naprawdę nie oddaje. Trzeba mieć straszne samozaparcie.

Po swój pierwszy medal mistrzostw Polski sięgnąłeś w maju, dopiero całkiem niedawno zadebiutowałeś w Hussarsach.

Miesiąc przed wspomnianym turniejem naprawiłem nos. To… poprawiło moją formę – krzywa przegroda była ogromnym problemem. No bo jak zregenerować się po wyczerpujących treningach? Najlepiej odpoczywamy w fazie rem naszego snu. A ja budziłem się w nocy, nie mogłem oddychać. Nabierałem powietrze ustami, które były przez to bardzo wysuszone. Tragedia.

Rumiński tłumaczy, że styl boksowania na zawodowstwie wyraźnie odbiega od tego preferowanego na ringach amatorskich.

Znacznie bardziej mi odpowiada. Wolę się powolutku zakradać na nogach, przemyśleć akcję, dużo widzę. W amatorce nie ma na to miejsca. 

Polski prospekt kontynuuje: Zanim zdobyłem medal, miałem przerwę od boksu. Potem otworzyła się Legia, zacząłem tam trenować i zobaczyłem zupełnie inne podejście. Sparowałem z zawodowcami, nie czułem się od nich gorszy. Pojechałem na zawody z trenerem Gajdą i Tomaszem Stolarczykiem, moim aktualnym promotorem. Gajda to dla mnie drugi stary. Obaj zrobili mi taką otoczkę podczas mistrzostw, że w ciągu dnia ani przez sekundę nie myślałem o walce. Ciągle gdzieś wychodziliśmy, rozmawialiśmy, zwiedzaliśmy Szczecin. Zupełnie inny klimat! Jak jeździłem na Grand Prix, siedziałem w hotelu i nie miałem się do kogo odezwać.

15822349_2179907685567017_1510084068_n-1

Rumiński docenia rolę trenera Gajdy, ale to Paweł Kłak jako pierwszy założył mu bokserskie rękawice.

To mój starszy brat, a więc rodzinka w komplecie – śmieje się. – Kłaka znam od małolata. Trenował razem w Gwardii z moim ciotecznym bratem. To pod wpływem brata pojawiłem się na sali. Miałem wtedy 12 lat.

W tamtym okresie trenowany przez Kłaka zawodnik całkiem nieźle radził sobie na piłkarskich boiskach. Podobnie jak niegdyś bracia Żewłakowowie reprezentował barwy stołecznego Drukarza, został nawet królem strzelców jednego z turniejów. – Pamiętam awanturę, jaka miała miejsce w hali. Młodzi piłkarze skoczyli sobie do gardeł.

Kto wygrał? – dopytuję.

Było jak podczas pierwszych zawodowych walk, skończyło się jednym strzałem. Widać, mam to we krwi. (śmiech).

Dlaczego zrezygnowałeś z piłki?

W domu brakowało pieniędzy, to były ciężkie czasy dla mojej rodziny. A Drukarz to  drużyna, gdzie na wszystko trzeba było łożyć. Wyjazdy, obozy, składki. Nie było nas po prostu stać.

Rumiński pomagał rodzicom prowadzić stragan. Właściwie powinienem użyć tutaj czasu teraźniejszego, bo do dziś można go spotkać przy Francuskiej.

Mówi Filip: – Pamiętam, że niejednokrotnie o 5 rano Paweł był już na nogach. Przywoził towar, rozkładał stragan i po godzinie pisał mi SMS-a, że jest gotowy na trening.

Rumiński: Miałem tam różne fuchy. W nocy jeździłem po towar na Bronisze, w dzień zmieniałem mamę. Wcześniej rodzice mieli sklep. Niestety podupadł, załatwiła go moda na hipermarkety. Ludzi ściągnęły promocje, przestronne wnętrza. 

Na początku XXI wieku osiedlowe sklepiki naprawdę dobrze sobie radziły. Rodzice Joanny Jędrzejczyk mieli warzywniak, w którym klientów nie brakowało – zauważam.

To prawda, kiedyś obrót był naprawdę fajny. Ludzie, którzy prowadzą tego typu działalność są przyzwyczajeni do życia handlarzy. Moi rodzice nie wyobrażali sobie stania na kasie czy przejścia do korporacji. Zmienili więc sklep na stragan. Sprzedajemy owoce i warzywa.

Na targowisku bywa niebezpiecznie?

Najwięcej pijanych ludzi widziałem podczas Euro. Byli nieuprzejmi, rwali się do bitki. Wolałem jednak w odpowiednim momencie odpuścić. Takie spięcia mogą zakończyć się czyjąś krzywdą. Mogę na kimś złamać sobie rękę, to niepotrzebne. Na ulicy się nie biję. Bezsensowna przemoc mnie nie jara.

Paweł musiał godzić handel ze sportem – wtrąca Filip. – Zaraz po treningu pędził na stragan. Kosztowało go to dużo wysiłku i determinacji.

Dziś Rumiński, mimo że jest rzadszym gościem na Francuskiej, dzień ma wypełniony co do minuty.

Dla mnie doba jest za krótka. Trenuję, prowadzę zajęcia, układam diety. Zaraz po wywiadzie lecę do sklepu kupić produkty na najbliższe pół tygodnia. Mam listę, z której wykreślam kolejne punkty.

Wykreśliłeś choćby studia na AWF i skoki ze spadochronem.

I za nimi najbardziej tęsknię. Za tą adrenaliną, zastrzykiem dopaminy. Z czym by to porównać? – głowi się zawodnik Legii.

Może z jazdą na motocyklu? – podpowiadam.

Jeśli już, to chyba z jazdą 220 na godzinę z finalnym upadkiem. Jak pierwszy raz zrobiłem to w tandemie, po lądowaniu zacząłem ze szczęścia skakać. Zwyczajnie, skakać! Czułem się tak cudownie, że postanowiłem dowiedzieć się, ile może kosztować kurs spadochroniarski. Zacisnąłem pasa, troszkę więcej pracowałem i mogłem skakać samodzielnie. Łącznie oddałem czternaście skoków. Ale to zbyt kosztowne i ryzykowne przedsięwzięcie. Mam w życiu jasny cel, wiąże się z boksem. Teraz pozostał mi jedynie tunel aerodynamiczny.

Rumiński wszedł z buta na zawodowe ringi. Wcześniej nie chciał podejmować pochopnej decyzji, nie miał warunków na dobry boks. Podkreśla, że dla niego był to ostatni dzwonek. Że ma 27 lat i gdyby czekał dłużej, mógłby zapomnieć o poważnej karierze. W najlepszym razie byłby zawodowcem pokroju Marcina Rekowskiego, mierzącego maksymalnie w mistrzostwo Europy. Paweł ma ambitniejsze plany. Co na start?

Miałem wystąpić na gali Królowie Nokautu we Wrocławiu, chyba bym tam pasował – zdradza.

Jak widać, nic z tego…

Wyszło na to, że następną walkę stoczę najprawdopodobniej na kolejnej Grandzie.

Czyli na Legii, w domu.

Wiesz, jakie jest moje największe marzenie? Zdobyć pas dla Legii. Dla klubu, dla którego bije moje serce.

Ostatnio zagrali ci na wejście „Dziwny jest ten świat” Niemena.

Przez pomyłkę. Miał być „Sen o Warszawie”. Jestem kibicem i warszawiakiem z dziada pradziada. Rocky Marciano powiedział kiedyś, że nie ma nic piękniejszego niż spacerować którąkolwiek ulicą, któregokolwiek miasta i mieć świadomość, że jest się mistrzem świata. Ja w przyszłości przespaceruję się Łazienkowską. Kwestia czasu. Jestem świadomym mężczyzną, podejmuję dojrzałe decyzje i wiem, że limity są tylko w naszych głowach.

HUBERT KĘSKA 

Foto: archiwum prywatne

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

10 komentarzy

Loading...