Jakie ma najgorsze wspomnienia z wojska? Czy odpisywał lekcje w szkole? Jak przetrwał czasy, gdy żył z pensji dzisiejszej żony? Jaką najlepszą radę dał mu Zdzisław Kręcina, z którym rozumie się bez słów? Dlaczego tak ważna jest dla niego kawiarnia “Pingwin” w Tallinie, a dlaczego pewna niebieska rozkładana kanapa? Przed wami niedoszły elektroenergetyk, który został gwiazdą Ekstraklasy – Konstantin Vassiljev.
***
Urodziłem się piętnaście kilometrów od Tallina, w miasteczku Maardu liczącym sobie kilkanaście tysięcy mieszkańców. Tallin początkowo był miastem, do którego jechało się z rodziną na weekendy, święta. Pamiętam na starym mieście był kawiarnia z lodami, “Pingwin” się nazywała. Dla mnie, dziecka, wizyta tam była najważniejszym momentem każdego wyjazdu (śmiech). Tallin był spokojnym miastem i takim pozostał. Mnie takie miejsca odpowiadają, bez szalonego rytmu jak w Warszawie czy niektórych rosyjskich metropoliach – można się skupić na tym, żeby robić swoje, można na wszystko znaleźć czas.
Do czego masz największy sentyment w rodzinnym Maardu?
Do wszystkiego! Ale najbardziej do stadionu amatorskiego klubiku. Miałem pięć, sześć lat, a już ten stadion się przewija we wspomnieniach: chodziło się tam, rzucało piłki, czasem kopało. Tu zaczęła się moja przygoda z piłką. Mój blok mieścił się trzysta metrów dalej, więc musiałem wsiąknąć.
Z okna widziałeś mecze?
Aż tak to nie. Ale życie na osiedlu koncentrowało się wokół stadionu. Całe osiedle chodziło na mecze, wszyscy żyli tym. My, dzieciaki, braliśmy piłkę, szliśmy na podwórko i graliśmy w każdej wolnej chwili. Jestem z nim bardzo związany, jak przyjeżdżałem tu na ligę z Levadią, zawsze traktowało się taki mecz wyjątkowo. Nawet teraz jak przyjeżdżam do Maardu, staram się odwiedzić boisko, pograć z dawnymi kolegami lub z dzieciakami. Czasami są to też mecze charytatywne, na przykład dla domu dziecka.
To nie jest norma w Estonii, że cała okolica oddycha futbolem. Są u was popularniejsze sporty.
Zależy gdzie, u nas liczy się tylko piłka nożna, całe Maardu kocha piłkę. Była grupa 30-40 chłopaków w wieku od 8 do 17 lat, graliśmy bez znaczenia ile kto ma lat. Ja zawsze wolałem grać na starszych, było większe wyzwanie.
Rodzice postawili ci warunek – będziesz się dobrze uczył, to będziesz mógł grać. Trudno było czasem znaleźć chęci by po treningu usiąść do książek?
Może trochę w pierwszych klasach, ale później czym starszy jesteś, tym bardziej wiesz jak kombinować, żeby połączyć piłkę ze szkołą. Kiedy można odpuścić, co można odrobić, a kiedy trzeba się skoncentrować. Czasami pisało się prace w autokarze. Czasami się spisywało od kogoś lekcje, ale kto tego nie robił? Ogólnie nauka nie sprawiała mi problemu, z zachowaniem też nie było kłopotów, byłem grzecznym dzieckiem.
Nie wierzę, że nie miałeś choć kilku historii łobuzowania.
Nie no, pewno że mam. Parę razy się bawiliśmy tak, że dzwoniliśmy do drzwi i odbiegaliśmy. Po jakimś czasie sąsiedzi przyszli do moich rodziców, pamiętam jak dziś: stają w drzwiach, ja się chowam gdzieś w mieszkaniu, udaję, że to nie ja. Rodzice źli: co ty tam robisz! No, była kara. Nie powiem jaka.
Dość płynnie przeszedłeś od juniora do seniora, co dla wielu jest szklaną górą nie do zdobycia.
W tallińskiej akademii pracowałem z jednym trenerem i jedną grupą chłopaków przez dziesięć lat. To nie była selekcja, a prawdziwa praca trenerska, od podstaw. Tak z niektórymi przeszliśmy ścieżkę od dzieciństwa po pierwszą ligę. Przez lata niesamowicie się zżyliśmy i może dziś nie z każdym utrzymuje się kontakt, ale o każdym wiem gdzie jest, co robi, a daj mi kilka godzin, do każdego znajdę kontakt. To cementujące przyjaźń lata wspólnych treningów, turnieje, pierwsze zagraniczne obozy: wtedy taki wyjazd do Niemiec na dwa dni to było coś. Inny świat, inna piłka. Pamiętam graliśmy w Kiel, między innymi z Arką – nie mieliśmy nic do powiedzenia, rozklepała nas mocno. Potem jacyś Francuzi, patrzę na nich, oni już się golą, my przy nich jak dzieciaki. Z kim my gramy?
Naszym trenerem był Viktor Pasikuta, wówczas jeszcze czynny piłkarz, co też imponowało, bo inaczej młody człowiek słucha szkoleniowca, gdy widzi jak ten świetnie gra. Kładł nam do głów swoją filozofię sukcesu: musisz na boisku robić prawidłowe rzeczy. Czy robisz na pewno to, co jest potrzebne? Jeśli jesteś obrońcą, nie jest dla ciebie priorytetem drybling i sztuczka techniczna, a odpowiedzialność i konsekwencja. Na prostych zasadach opiera się najlepsza piłka.
To czego wymagał od ciebie, playmakera? Tu prosty futbol nie jest wskazany.
Musiałem prezentować mieszankę odpowiedzialności, ale też odwagi. Nie mogłem bać się ryzykownych zagrań, błędów. Trzeba było znaleźć równowagę.
Przychodzi taki trudny wiek dla juniora, kiedy już zaczynasz się czuć jak piłkarz, a tak naprawdę nic nie osiągnąłeś. Miałeś moment młodzieńczej sodówki?
Myślę, że miałem w czasach gimnazjum. Na boisku robiłem rzeczy niepotrzebne, zbyt nonszalanckie. Szybko się skończyło, bo ważne to mieć wokół siebie ludzi, którzy pomogą cię nakierować. Pojawiła się większa krytyka ze strony trenera, rodzice też pytali “co ty robisz!”, w tym samym momencie opuściłem się w szkole. Jak człowiek jest mądry, to szybko zrozumie konstruktywną krytykę i wyciągnie z nie wnioski, poza tym – dla odpowiedzialnego piłkarza największą motywacją jest to, że zawiódł partnerów i musi to zaufanie odbudować. Poza boiskiem sodówki jako takiej nie miałem, co nie znaczy, że się nie imprezowało – młody człowiek musi się wybawić, na wszystko jest czas.
Co najbardziej lubiłeś poza piłką?
Inne sporty, na przykład ping pong, tenisa. Grałem tez dużo w szachy.
Klasyczna gra. Myślisz, że pomogła ci rozwinąć pewne cechy, które dziś decydują o twoim stylu?
Na pewno widzę u siebie wpływ szachów, dużo mi dały. Analiza sytuacji, przewidywanie ruchów przeciwnika, szukanie sposobu, by go zaskoczyć. Poza tym opanowanie, chłodne spojrzenie na boisko, by nie ponosiły emocje.
Kim byś został, gdybyś nie stał się piłkarzem?
Elektroenergetykiem. Studiowałem to półtora roku, ale w pewnym czasie już nie mogłem połączyć piłki ze szkołą. Nie miałem problemów z nauką, ale i tak chciałem zawsze być piłkarzem, więc rozstawałem się z uczelnią bez żalu.
Szybko odnalazłeś się w dorosłej piłce estońskiej.
Ale też bez przesady. Gdy trafiłem do Levadii, to do drugiego zespołu, w którym spędziłem rok. Levadia miała wtedy w Ekstraklasie trzy drużyny. Nie żałuję roku w rezerwach, bo trafiłem do trenera Valerija Bondarenki, jednego z najlepszych fachowców od pracy z juniorami w Estonii. Kto wie czy przebiłbym się, gdyby nie on? Trener wzmocnił mnie fizycznie, co jest konieczne, gdy przestawiasz się na grę z dorosłymi, zawodowcami, zarazem nas nie zajeżdżał. Nikt nie padałem na twarz po treningach, to było płynne przejście. Nauczyłem sie wtedy, że trzeba być cierpliwym i lepiej robić krok po kroku, bo czasem nie tyle czekasz na szansę, co do niej dojrzewasz. Dziś niektórym tego moim zdaniem brakuje. Liczą, że wszystko będzie od razu, z urzędu.
Jaką otoczkę miały wasze ówczesne mecze z pierwszą drużyną Levadii, skoro graliście na siebie w lidze. Była większa presja czy raczej gadka: słuchajcie chłopaki, odpuścćie, potrzebujemy punktów?
Chyba raz było odpuszczenie na polecenie prezesa, choć nie mogę potwierdzić, ale trener nie wystawił bez powodu kilku kluczowych piłkarzy. Ja zawsze najbardziej czekałem na mecz z pierwszą drużyną, szczególnie, że ich laliśmy (śmiech). W lidze 1:0, w ćwierćfinale pucharu Estonii 3:2, 1:0. Szefowie się wściekali na tamtych: co wy robicie, dzieciaki was ciągle ogrywają!
Wkrótce awansowałeś do pierwszej drużyny. To był moment, w którym zacząłeś utrzymywać się z piłki?
Można tak powiedzieć od momentu, gdy trafiłem do Levadii, ale licząc też to, że mieszkałem u rodziców, więc na jedzenie na przykład nie wydawałem. Kasy nie trwoniłem, pomagałem rodzicom.
Pierwszy duży zakup, z którego byłeś autentycznie dumny?
Kanapa do pokoju. Wcześniej wszystko rodzice fundowali, również w domu, a tu pewnego dnia przychodzę i mówię, że kupiłem kanapę. To był taki symbol, że zaczynam się usamodzielniać, a futbol da mi chleb. Rodzice byli zadowoleni, a tę kanapę zawsze będę pamiętał. Niebieska, dwumiejscowa, rozkładana. Do dziś służy! Tylko nie u nas, oddaliśmy ją komuś.
Jako dwudziestolatek byłeś już kapitanem Levadii. Jak się zostaje szefem zespołu w tak młodym wieku?
To była decyzja trenera. Wcześniejszy kapitan kończył karierę. Było trochę dziwnie, bo szatnia pękała od zasłużonych graczy, mających większy staż, ale nikt decyzji nie kwestionował. Mi to dodało skrzydeł, na pewno nie odebrałem tego jako ciężaru. Zawsze byłem kapitanem, który chce pociągnąć zespół dobrą grą, a nie krzykiem.
Fali nie robiłeś.
Dużej nie. Myślę, że zwykły szacunek wobec starszych graczy powinien wychodzić od młodszych bez przypominania. Jak się ma inteligencję, to się pewne rzeczy robi intuicyjnie. Nigdy nie kazałem sobie pucować butów, ale dobrze jest, żeby młodszy poszedł po piłki z własnej inicjatywy. Nie mam jednak żadnego problemu jeśli coś trzeba zrobić – nie jesteśmy klubem angielskim, gdzie masz sztab piętnastu ludzi, który wszystko przygotuje. Jak trzeba pomóc kierownikowi, maserowi, coś przynieść, podać, to się to robi. Oczywiście zarazem wierzę w inteligencję młodszych piłkarzy i że będą wiedzieć, że wypada im dostrzec takie obowiązki przede mną.
W Levadii pierwszy raz zetknąłeś się z wielką piłką. Mieliście trochę barwnych przygód w pucharach.
W pierwszym roku odpadliśmy z Norwegami z Bodo/Glimt po karnych, 7:8. Byłby awans w regulaminowym czasie gry, ale na osiem sekund przed końcem straciliśmy bramkę. Odkuliśmy się rok później: po wyeliminowaniu Finów trafiliśmy na Twente. Poważny zespół, europejski poziom. Zremisowaliśmy 1:1 na wyjeździe, gdzie trochę nas zlekceważyli. W Tallinie natomiast stał się cud. Piłka leciała obok bramki w niemożliwych sytuacjach. Cztery razy wybijaliśmy z pustej bramki, trzy razy była poprzeczka, podczas gdy my trafiliśmy po stałym fragmencie. Widziałem wywiad ich trenera potem: mówił, że skoro mieli piętnaście stuprocentowych okazji i nie strzelili nic, to mecz mógłby trwać trzy dni, a i tak by nie trafili.
Jak Twente jest poważną marką, to za jaką uznać Newcastle, na których trafiliście potem? St James Park to świątynia futbolu.
Do tamtej pory nie grałem na lepszych piłkarzy i na efektowniejszym stadionie. W składzie u nich Nicky Butt, Obafemi Martins, Damien Duff, Emre. Wtedy z Emre zaczęła się nasza rywalizacja, bo spotykaliśmy się wiele razy przez lata, głównie w kadrze – fajne pojedynki. Jak zobaczyłem St James Park… to po to gra się w piłkę, żeby występować na takich stadionach. Wyszliśmy na rozgrzewkę, jak kibice ryknęli! Marzenie każdego zawodnika, by taka arena była jego domem. Pamiętam wyszliśmy tam na trening przed meczem, murawa płaska jak bilardowy stół, ale pomacałem ją ręką… niby mokro, ale na ręce nie woda, a coś klejącego. Co to jest? Po co to? Do dziś nie wiem (śmiech). To były dobre mecze w naszym wykonaniu, z respektem, ale bez strachu. Nie murowaliśmy, graliśmy w piłkę i gdybyśmy byli skuteczniejsi, mogło się udać.
Nie było później trudno się zmotywować do gry na pustym stadioniku estońskiej ligi?
Bardzo ciężko. Cztery dni po wizycie na St James Park graliśmy derby z Florą, naszym największym rywalem. Teoretycznie taki mecz powinien nas grzać od tygodni, a motywacja powinna znaleźć się sama. Nie dało się jednak, brakowało otoczki, tych emocji, przegraliśmy gładko.
Twoja kariera rozwijała się płynnie, aż tu nagle w 2007 poszedłeś do wojska.
Cały czas “rosłem”, powołanie przyszło w momencie okresu przygotowawczego, kiedy mieliśmy jechać do Moskwy na turniej mistrzów byłych krajów Związku Radzieckiego. Całkiem prestiżowy wówczas, można się było też wypromować. Obóz w Turcji też mi przepadł, trzeba było iść w kamasze. W wojsku spędziłem trzy miesiące. Szósta rano pobudka, bieganie, zajęcia, strzelanie. Fali jako takiej nie było, tylko hierarchia, poza tym sportowcy mieli trochę łatwiej, bo mogliśmy wieczorem po regularnych zajęciach iść na swój trening do hali, czasem też trafiał się mecz towarzyski.
Najmniej przyjemne doświadczenie z wojska?
Siedmiodniowy obóz w lesie. Początek marca, mokro, zimno, śnieg, a pod śniegiem woda. Ostra musztra, gra w wojnę można powiedzieć. Siedziałem w tym lesie i myślałem: co ja tu robię? Wystarczy, trzeba z tym skończyć (śmiech). Cierpliwości brakowało.
A przyjemne doświadczenie z wojska?
To było coś innego, w jakiś sposób też kształtującego. Ci ludzie, których tam spotkałem – może już ich w życiu nie spotkam, ale wspominał miło. Zawsze też mogę spojrzeć na swoje życie z tamtej perspektywy i widzę jasno: układa się, doceń to, co masz.
Dałbyś sobie radę jako żołnierz?
Chyba bym dał. Ale nie chcę.
Ciężko było wrócić do formy po wojsku?
W pierwszym meczu po powrocie strzeliłem bramkę, więc chyba bez dramatu (śmiech). Niestety wkrótce miałem konflikt z szefostwem. Nie chciałem podpisać nowego kontraktu, mówiłem: “Trzy sezony nie potrafiliście mnie sprzedać, mam 23 lata, muszę iść dalej”, więc zaczęli mnie szantażować. Zdegradowali mnie do trzeciej drużyny, do kompletnych amatorów. W międzyczasie trafiła się kontuzja. Gdy miałem kartę na ręku, by tak rzec, nie miałem za dobrej karty przetargowej. W klubie zrobili co mogli, żebym był bez formy.
Trafiłeś do Słowenii, NK Nafta. Na pewno nie klub marzeń.
Nie był, wracałem po kontuzji, po kilku miesiącach bez poważnego grania. W szatni nikt mnie nie rozumiał, ja nie rozumiałem nikogo. Tempo gry było szybsze, potrzebowałem aklimatyzacji. Ciężko było czasami, również finansowo. Wcześniej zdecydowaliśmy się na kupno mieszkania i 90% mojej pensji zjadało spłacanie rat. De facto utrzymywaliśmy się z pensji mojej dzisiejszej żony. Miała wtedy dla mnie fenomenalne wsparcie i cierpliwość, cały czas wierzyła. Trochę źle się to poukładało, bo w mieszkaniu pomieszkaliśmy pięć miesięcy i już jechaliśmy do Słowenii.
Przynajmniej było gdzie niebieską kanapę wstawić.
I ta niebieska kanapa tam była na początku!
Co było przełomem w Słowenii?
Doleczyłem kontuzję. Zacząłem rozumieć język, przyzwyczaiłem się do ligi. Pomogły też powołania do kadry, gdzie zaczęła się nowa stronica w karierze.
Z pochodzenia jesteś Rosjaninem, ale wychowałeś się w Estonii, zagrałeś też dla tej reprezentacji ponad dziewięćdziesiąt razy. Kim się dziś bardziej czujesz?
Moja mama, Tatiana, pochodziła z Ivanova w Rosji, przyjechała do Estonii w czasach ZSRR do pracy. Ojciec był rosyjskim żołnierzem, trafił do Estonii na służbę. My o jego wojsku wiele nie gadali, był tylko taki moment, kiedy Estonia chciała się oddzielić, to dostał sygnał, że ma być przygotowanym przez 48 godzin, bo nie wiadomo co będzie – skończyło się spokojnie, żołnierze nie musieli interweniować. Cała moja rodzina pochodzi z Rosji, ale dziś mówię: jestem Rosjaninem, ale myślenie mam już spokojniejsze, bardziej estońskie, zachodnie. Ale serce rosyjskie, wschodnie, gorące. Obu hymnów słucham z dumą i powiem ci, że wsłuchaj się kiedyś w muzykę: oba są fantastyczne czysto muzycznie.
W 2012 zostałeś Obywatelem Roku w Estonii, jako ten, który integruje obywateli rosyjskiego pochodzenia z Estończykami. 40% mieszkańców to Rosjanie. Dobrze się czujesz się z tą rolą, działasz coś w tym kierunku?
Zawsze podkreślam: to ludzie mają ze sobą relacje, nie narody. Czy chcesz gadać z jednym i drugim, zależy tylko od ciebie. Konfrontację lubią robić politycy.
Czyli jest ta konfrontacja wewnątrz kraju.
Na jakimś poziomie jest, ja staram się na to nie patrzeć, nie robić ze sprawy dramatu. Chcę, by mnie oceniali po tym co robię, a nie po tym skąd pochodzę.
Było tak, że zostałeś w Estonii oceniony przez pryzmat bycia Rosjaninem?
Myślę, że w piłce pod tym względem sporo się zmieniło. W latach dziewięćdziesiątych bardzo ciężko było dostać się do kadry mając rosyjskie pochodzenie. Musiałeś pokazywać kilka razy więcej niż rdzenni Estończycy, musiałeś zdawać egzaminy językowe… Teraz myślę, że jest lepiej.
Kadra to kolejna okazja by dotknąć wielkiej piłki.
Trener mi zaufał, postawił na mnie, choć początek miałem słaby. Krytykowano go, że mnie powołuje. Trafiłem jednak na najlepszy moment. Od 2000 do 2007 prowadzili nas Holendrzy. Stawiali na obronny system, kontrataki – kładli pewne potrzebne fundamenty. Ale przyszedł czas, kiedy potrzebowaliśmy kogoś, kto szczerze w nas uwierzy, by dało się zbudować coś jeszcze większego. Uważam, że tylko trener z Estonii będzie w stanie przyjść i tak uwierzyć, dla obcokrajowców estoński futbol zawsze, nawet podświadomie, będzie się kojarzył z jakąś słabością. W 2007 tak też się stało, reprezentację objął Tarmo Ruutli, z którym przez lata pracowałem w Levadii. Powiedział nam: panowie, gramy dlatego, żeby strzelać bramki, żeby ludzie przychodzili na stadion. Mecz ma być dla nas przyjemnością. Strzelą więcej? Trudno. Atakujemy. Zmienił naszą mentalność.
Momentami brzmisz trochę jak przyszły prezes estońskiego związku.
Każda generacja powinna coś za sobą zostawić. Ci przed nami zostawili coś, od czego mogliśmy zacząć, my też mamy obowiązek dać podwaliny pod lepsze wyniki. Szkolenie i praca na rzecz estońskiej piłki to na pewno nie jest coś, o czym nie myślę.
Wasze wyniki w eliminacjach do Euro 2012 były sensacyjne. Gdyby w Polsce i na Ukrainie grały 24 drużyny jak we Francji, awansowalibyście na finały.
To było ciekawe doświadczenie. Mieliśmy w grupie trzech uczestników mistrzostw świata z RPA. Zobacz od czego zaczęliśmy: Wyspy Owcze u siebie, przegrywamy 0:1 aż do 90 minuty, potem cud, dwa gole w doliczonym czasie jak Man Utd w 1999 (śmiech). Śmieszne, zawsze się zastanawiałem jak wtedy musieli czuć się piłkarze Fergusona, a tego dnia – zachowując proporcje – dowiedziałem się. Później było kapitalne 3:1 w Serbii, gdzie rozbiliśmy drużynę z gwiazdami światowej klasy drużyn. 2010 rok kończyliśmy w czubie, nieźle to wyglądało. A potem przyszła koszmarna passa w 2011: w trzy miesiące my przegrali pięć meczów, bilans 0:15. Z Włochami 0:3, z Wyspami Owczymi 0:2, z Chile 0:4, z Turcją 0:3, z Urugwajem 0:3. Spadły na nas gromy, nie było nadziei, nie graliśmy nic. A jednak na finiszu trzy wygrane – Słowenia, dwa razy Irlandia Północna – inne wyniki ułożyły się pod nas i dostaliśmy się do play-off. Tu jednak wyrównało się całe szczęście, które mieliśmy w grupie: czerwona kartka, bramki po rykoszetach. Suma szczęścia zawsze wynosi w piłce zero.
Ty w międzyczasie wyrosłeś ponad ligę Słowenii i trafiłeś do Amkara za milion euro.
Ja tego miliona nigdy nie widziałem. Podobno.
Rosyjska liga chyba była dla ciebie spełnieniem marzeń. Ojczyzna. Aklimatyzacja niepotrzebna.
Pierwszy mecz – kontuzja. Podczas gdy się leczyłem, zwolniono trenera, który mnie brał. Jak wróciłem, liga mnie przerastała, jesień straciłem, więc od początku pod górkę (śmiech). Ale wkrótce się zgrałem. Może nie mieliśmy topowych graczy, ale byliśmy bardzo mocni taktycznie, technicznie też mieliśmy wielu zdolnych. W Rosji trzeba bardzo dużo wymagać od siebie, żeby grać i trafić z odpowiednio wysoką formą. Szkoda tylko, że często zmieniano trenerów, bo to rozstrajało.
Między innymi pracowałeś z trenerem Czerczesowem.
Twarda ręka. Cała praca była postawiona na tym, że łatwo nie będzie ani jednego dnia. Nie ma też nikogo, kto jest pewny miejsca w składzie, każdy musi nieustannie, na każdym treningu, walczyć o pierwszą jedenastkę.
To tam też miałeś najlepsze zarobki w karierze. Pozwoliłeś sobie na moment szaleństwa?
Chyba z takich szaleństw to tylko kupiłem naprawdę drogi zegarek. Może kupiłbym i dobry samochód, ale tam były takie problemy z parkowaniem, że więcej sensu miało zamawianie taksówek. Odkładałem pieniądze i tak zostały. Czułem się tam bardzo dobrze jeśli chodzi o poziom piłki, tempo życia, wszystko.
Ale się skończyło.
Na przestrzeni jednego tygodnia miałem podpisywać nowy kontrakt, a skończyło się na tym, że nowy trener pokazał mi drzwi. To był trudny moment, bo większość klubów miało już dopięte kadry. Dostałem dwie opcje: Izrael i Piast.
Szalę na korzyść Gliwic miał przeważyć Zdzisław Kręcina.
Wiem jaką ma u was reputację, ale tak było. Przyjechał po mnie już do Warszawy na lotnisku. Od razu dał się poznać jako normalny, otwarty człowiek, który wie czego chce. Okazał mi wielkie zainteresowanie, wiedział też jak mnie zainteresować: nie tylko pieniędzmi. W lot załatwił wszystkie kwestie, na których mi zależało, czyli mieszkanie, szkołę dla dzieci itd. To niby oczywistości, ale w Izraelu byłem cztery dni, niby tez mieli to ogarnąć, a nic takiego się nie stało. Zdzisław zorganizował wszystko. Mam z nim znakomity kontakt, teraz mogę do niego zadzwonić i od razu się spotkamy. Wiele godzin przesiedzieliśmy razem na kolacjach u niego w gabinecie, gadaliśmy o piłce, o życiu.
Najlepsza rada, jaką dał ci Kręcina?
Był jednym z tych, którzy polecili mi Jagiellonię. Ja gdy z nim siedzę, to czuję, że rozumiemy siebie nawzajem. Gdyby przyszło nam wspólnie budować klub, na pewno by się udało.
To jak zostaniesz prezesem estońskiego związku, Kręcina zostanie twoim sekretarzem?
Chyba nie byłoby to dla niego tak ciekawe, żeby przyjść do Estonii i coś budować. Na pewno mamy jednak wspólną wizję.
Obecność Kręciny nie wystarczyła jednak, żebyś puścił w Gliwicach korzenie.
Czułem się tam bardzo dobrze. Świetni kibice, wspaniali ludzie, dobrzy koledzy. Nie dogadaliśmy się jednak w sprawie kontraktu. Finanse były dograne, ale rozeszło się o długość umowy. Piast chciał dać mi roczną z opcją przedłużenia, ja chciałem trzyletniej. Potrzebuję stabilizacji, potrzebuję widzieć, że klub na mnie liczy, że ma co do mnie plany. Nie traktuje mnie jako najemnika, tylko część długofalowej wizji. Inaczej się gra z taką perspektywą, a nie gdy wiesz, że za parę miesięcy może znowu będziesz musiał się pakować i szukać miejsca dla siebie i swojej rodziny.
Co cię w Polsce zaskoczyło?
Szczerze? Nic. To kultura podobna do estońskiej, słoweńskiej, nawet rosyjskiej. Życie mi znane, dlatego aklimatyzacja nie była problemem. Jedyne co mi się rzuciło w oczy jeśli chodzi o Polaków, to że często jesteście pesymistami. Zawsze może być lepiej, rozumiem. Ale zawsze może być też gorzej! Polska jest dużym krajem i ma wielki potencjał, w szerokim kontekście tego słowa.
W jednym z wywiadów mówiłeś, że polskiej lidze za rzadko… gra się w piłkę. Podtrzymujesz?
Podtrzymuję tylko w sensie, że ciągle potencjał ligowy nie jest wykorzystany. Ale wszystko zmienia się na lepsze. Ile daje lidze to, że Lechia Gdańsk stała się bardzo mocnym zespołem. Spójrzmy na dół tabeli, taki Ruch: jest w strefie spadkowej, ale czy boi się grać w piłkę? Na pewno nie. Jakość gry się podnosi, kluby szukają piłkarzy technicznych, mądrych. Może mógłby ten proces przebiegać szybciej, ale kierunek jest właściwy.
Zrealizowałeś swój potencjał, czy jednak tkwi w tobie niespełnione marzenie? Stadionu na miarę St James Park nigdy nie uczyniłeś swoim.
Czy chciałbym zagrać na Camp Nou? Chciałbym. Każdy by chciał. Ale jak się czuję, gdy wychodzę na stadion Jagiellonii, czy inny w Polsce, gdzie widzimy 20 tysięcy ludzi? Jak wtedy na St James Park. Jak piłkarz.
Rozmawiał Leszek Milewski