Jeśli dzisiejszy mecz Ruchu i Wisły, pożegnanie tych drużyn z ekstraklasą w 2016 roku, miał nieść dla kibiców tych klubów jakieś przesłanie na rok 2017, to to skierowane do fanów Białej Gwiazdy brzmiało: „lepiej siedźcie w domu”. Wybaczcie, ale oglądając ten mecz w piątkowy wieczór mogli się czuć jak Zdenek Ondrasek, gdy chciał splunąć przed siebie, a skończył ze śliną na brodzie. No przegryw.
Pozbawiona optymizmu twarz Żelka Żyżyńskiego. Wyprute z pozytywnych przesłanek przemyślenia Wojciecha Grzyba, który mówił wprost, że cyknie jeszcze parę fotek w drugiej połowie i zawija się na herbatkę, bo nie bardzo jest co oglądać. Gdybyście nie widzieli pierwszej połowy, tych kilka ujęć i słów powiedziałoby wam absolutnie wszystko. A nawet więcej.
To, co trzeba wiedzieć o grze Wisły po przerwie również. Z tym, że o ile jeszcze przed zmianą stron można było mówić, że spotkanie jest wyrównane, bo Biała Gwiazda grała taką samą mizerię, jak Niebiescy, tak później był już odjazd. Pojedynek ekspresu z osobowym. Sygnał do ataku dał Kamil Mazek i to była raczej syrena połączona z migającymi światłami, niż ledwo słyszalne wibracje telefonu. Sprawdzilibyśmy dobrze, czy przypadkiem nie kręci się gdzieś po waszej kuchni albo czy nie bierze prysznica w waszej łazience, bo na boisku był dosłownie wszędzie.
Tylko że, jak to Mazek, więcej było w tym wszystkim wiatru, a mniej wymiernych efektów. Zresztą o wielu piłkarzach Ruchu można było powiedzieć, że kalkowali zagrania, z których znaliśmy ich już wcześniej. Weźmy pod lupę jedyną bramkę meczu i zróbmy z niej małą zagadkę. Spróbujcie odgadnąć tożsamość wymienionej trójki:
Zawodnik numer jeden? Podniesiona głowa i przytomne rozegranie piłki do boku, uruchamiające jedno ze skrzydeł.
Zawodnik numer dwa? Wiadomo – wrzutka na odpowiednim pułapie, jakich wiele w tym sezonie.
Zawodnik numer trzy? Jakimś dziwnym trafem piłka po zbyt krótkim wybiciu Urygi ląduje właśnie na jego stopie, a ten długo się nie zastanawiając lutuje w kierunku bramki, nie do obrony.
Banał, co nie? Lipski, Konczkowski, Niezgoda. I tak, Ruch w całym meczu był dość banalny, nie próbował szczególnie łamać przyjętych konwencji. W zasadzie jedyny raz przetarliśmy oczy ze zdziwienia, gdy ostatnie podanie przy strzale z ostrego kąta Niezgody zaliczył z linii pola karnego Wisły… Marcin Kowalczyk, który zdecydował się ruszyć z zaskakującym rajdem środkiem pola. Mazek był Mazkiem i jak zawsze próbował rwać obronę Wisły (akcja zakończona strzałem w okienko wyciągniętym przez Załuskę – palce lizać), Konczkowski sporo wrzucającym Konczkowskim, Lipski angażującym całą energię w rozegranie Lipskim, a Niezgoda tym skrytym, który wydaje się mieć piłkę przy nodze przez kilka sekund w meczu, a potrafiącym przez ten czas zaliczyć kilka groźnych strzałów i dopisać sobie bramkę.
Ale schematy Ruchu wystarczyły, bo Wisła swoich kompletnie nie potrafiła wdrożyć w życie. Boguski zagrał najsłabszy mecz od wielu tygodni, Brożek mając na nodze piłkę meczową wywalił ją gdzieś na granicę Zabrza i Rudy Śląskiej, Ondrasek wyglądał jakby bardzo chciał, ale jeszcze bardziej nie mógł, podobnie zresztą jak Małecki… Natomiast gdy tylko któraś z nielicznych akcji Białej Gwiazdy zdawała się nabierać konkretniejszych kształtów, to:
a) piłka szła do obiegającego z prawej Bartosza, który po jej otrzymaniu wyjeżdżał za linię lub tracił
b) z chirurgiczną precyzją wybierał ją spod nóg rywali Helik
Obrońcy Ruchu należy się osobne słówko, bo po tak długo wyczekiwanym przez niego powrocie, już drugi raz nagradzamy go siódemką. Dziś, co szczególnie ważne po słabym meczu z Wisłą Płock, Helik był synonimem wielkiej klasy w obronie. Zaliczył występ, którego nie powstydziłby się nieobecny dziś na boisku Arkadiusz Głowacki w najwyższej formie. Ogrom akcji na wyprzedzenie, kluczowych interwencji i przeciętych dośrodkowań. Może i nie to jest solą piłki nożnej, ale bez żadnego krętactwa – w wykonaniu Helika dziś to wszystko naprawdę mogło się podobać.
fot. 400mm.pl