To tylko mecz towarzyski, to tylko niezobowiązujące granie na zakończenie reprezentacyjnego roku, to tylko starcie, w którym obaj selekcjonerzy nie bali się wpuszczać zawodników z trzeciego garnituru. Ale jak wspominali komentatorzy tego meczu – na Wembley sparingów nie ma. Po pierwszych trzech ostrych wejściach z obu stron, po wślizgach Walcotta i przepychankach Sterlinga widać było, że spragniona jakichkolwiek sukcesów Anglia, po letnich upokorzeniach – boiskowym z Islandią i poza murawą w sprawie “Big Sama” – chce wygrywać zawsze i wszędzie.
A kiedy odbudowywać poczucie własnej wartości, tak drastycznie naruszone ostatnimi sezonami, jeśli nie w starciu z Hiszpanią? Z posiadaczami ligi będącej jednym wielkim wyrzutem sumienia dla przepompowanej pieniędzmi Anglii? Z tymi, którzy przez lata pozostawali na szczycie światowego futbolu – i w kwestii klubowej dominacji w europejskich pucharach, i na trzech wielkich turniejach z rzędu. Nie, tu nie było mowy o odpuszczaniu, tym bardziej, że i Hiszpanie nie są wcale zachwyceni dyspozycją własnej kadry.
Od pierwszej minuty dostaliśmy więc solidną młóckę, w której zdecydowanie wyżej skakali, szybciej biegali i celniej wymierzali uderzenia łokciami gospodarze tego meczu. Pierwsza połowa nie była szczególnie urokliwa, ale pokazała ogromne zaangażowanie obu stron. Druga? To już futbol z odpiętymi pasami. Anglicy z prowadzeniem 2:0 zaczęli grać leniwie, Hiszpanie z kolei stwierdzili, że z Anglikami przegrać nie wypada. Efekt? Długie fragmenty gry to właściwie całe pasma kontrataków i rekontr. Rashford sunie gdzieś skrzydłem, przechwyt, z kapitalną akcją idzie Morata, obrońcy blokują strzał i kilkanaście sekund później znów w przewadze atakuje angielska linia ofensywna.
Nie chcemy wpadać w banał i przyrównywać gry Koke do efektów działania niektórych substancji psychoaktywnych, nie ma też zbyt wiele sensu rozwodzenie się nad – jak to ujął Andrzej Twarowski – sztafetą 4 x 100 metrów, którą wystawił w przodzie Gareth Southgate. Wspomnijmy jedynie, że momentami mniej dynamicznie piłka przechodziła ze strony na stronę na drugim ekranie, gdzie swój mecz grał Novak Djoković.
Szaleństwo, prawdziwe szaleństwo, w dodatku w bardzo zjadliwym sosie z zajadłości i zaciętości, której próżno było szukać choćby we wczorajszym sparingu biało-czerwonych. Wślizgi, przepychanki, pretensje do sędziego – naprawdę trudno było wychwycić ten człon “friendly” z nazwy tego spotkania.
A końcówka? Tu już palce lizać. Gdy obie drużyny zrezygnowały z luksusu prowadzenia gry defensywnej, był jasne, że albo Anglia wciśnie trzeciego i czwartego gola, albo odgryzie się przegrywająca w bardziej zachowawczej części gry Hiszpania. Uch, gdyby uporządkować to chronologicznie… Solowy rajd i piękny gol Iago Aspasa. Isco uderza na pustą bramkę. Anglicy walą w słupek. Isco wykańcza podanie Carvajala i zdobywa bramkę na 2:2. Wszystko na przestrzeni siedmiu minut, od 89. aż do końcowego gwizdka.
Anglików trzeba pochwalić za porządną i uważną grę przez pierwsze 60, może nawet 70 minut. Hiszpanów – za determinację i wyrównanie w ostatniej akcji spotkania. Obie drużyny – za brak kunktatorstwa, za odpięcie wrotek, za tę naparzankę rodem z MMA zamiast bokserskiego klinczu. Szacuneczek. Oby więcej takich sparingów. Może faktycznie sęk tkwi w Wembley?
***
O wiele mniej działo się za to w spotkaniu Włochów z Niemcami. Był to mecz trochę jak krewka Zośka z 6c. Niby na pozór wydawał się atrakcyjny, swoje atuty miał, ale jednak trudno się było w nim zakochać. Jasne, obaj trenerzy postawili na testowanie, ale ciężko robić z tego wymówkę – to też nie były głębokie rezerwy. U Włochów wystąpiło od pierwszej minuty aż siedmiu gości, którzy wyszli w podstawie na ostatni mecz eliminacyjny. U Niemców – czterech. To nie było spotkanie gołowąsów, można i trzeba było wymagać emocji.
Co z tego, skoro było ich tyle, co przy oglądaniu Bolka i Lolka w slow-motion. Niemcy próbowali konstruować ataki pozycyjne, Włosi z kolei mieli w zamyśle tworzenie zabójczych kontrataków – nie wychodziło ani jednym, ani drugim. Mueller albo kopał po autach, albo bez problemu go blokowali, gdy już gościom udało się trafić – okazało się, że był spalony. Gospodarze? Raz rzeczywiście po ich akcji zapachniało golem, kiedy Belotti trafił w słupek. Ale to by było na tyle.
Mówić po tym meczu się będzie głównie o czterech rzeczach.
Pierwsza: znów włoscy kibice pokazali buractwo podczas hymnu i zafundowali salwę gwizdów (przed meczem z Francją było to samo). Po raz kolejny sytuację podratowali piłkarze, którzy oddali szacunek bijąc brawo.
Druga: podczas tego spotkania sędziowie testowali technologię wideo. Niestety, nie było żadnych na tyle spornych sytuacji, by arbiter główny musiał z nich korzystać, a przynajmniej nie bezpośrednio (może dostawał informacje na słuchawkę, tego nie wiemy).
Trzecia: Bezczelnej symulki dopuścił się Ilkay Guendogan. Sprawa tak oczywista, że nawet nie trzeba było fatygować powtórki wideo. Panie Ilkay, w towarzyskim meczu takie rzeczy? Trochę wstyd.
Eine große Schwalbe! #itager #Gundogan pic.twitter.com/n5D6pooQ72
— Bastiaan (@Bastiaan33) 15 listopada 2016
Czwarta: bramkarze reprezentacji Niemiec ostatnio nie mieli okazji dorobić się zakwasów na plecach od schylania się do siatki. W zasadzie w niektórych partiach ciała może dochodzić u nich do zaniku mięśni.
Mając w pamięci spektakl z udziałem obu ekip na Euro mogliśmy się nastawiać na meczycho – niestety, dawki emocji z Francji było tu tyle, co alkoholu w batonikach.