Życie to nie Championship Manager. Nie możesz wystawić jedenastu chłopów, którzy nigdy ze sobą nie grali, a potem patrzeć jak wymieniają no look passy raboną. Mecz we Wrocławiu przypomniał nam, jak istotne na boisku jest zgranie, a także pośrednio pokazał, jak dobrze wygląda w tym elemencie pierwsza jedenastka. Rezerwiści starali się jak mogli, ale i tak w najlepszym wypadku przypominało to otwarty trening, gierkę, mało udanego dziada, a nie pełnoprawny mecz.
Powiedzmy sobie jasno: kabaretowe popisy wygrały z dogodnymi okazjami jakieś 15:2. A to w obronie Pazdan i Góralski wybijali piłkę ala bracia Tashibana, a to Kapustka leciał jak dzik w żołędzie. Były podania do – na oko – Bogdana Zająca, było wpadanie na siebie, strzały naruszające przestrzeń powietrzną nad Wrocławiem. Drużyna Nawałki w eksperymentalnym zestawieniu grała jak drużyna z castingu – niby widać było, że ten i ów umie grać w piłkę, ale żeby zawiązać akcję? Nie, to za wysoki poziom trudności. W końcu ograniczająca się do solidnej murarki Słowenia strzeliła gola tak, jak uwielbiają strzelać murarze – po stałym fragmencie i jednak błędzie Boruca, bo naszym zdaniem to nie był strzał nie do obrony.
Przejście na dwóch napastników niby nieco rozruszało biało-czerwonych, dogodną okazję Teodorczykowi stworzył Wilczek, ale potem znowu wszystko zlało się w chaos, w poniedziałkowy mecz Ekstraklasy. Symbolem popisów naszych był Wszołek: jemu naprawdę zależało, walczył jak mógł. W zasadzie za samą determinację trudno określić jego występ jako zły. Ale ile z jego zagrań przekładało się na konkretne korzyści dla zespołu w ofensywie? Oczywiście i tak więcej, niż Kapustki, bo ten wyglądał jakby przyjechał nie z drużyny mistrza Anglii, tylko gdzieś z jakiejś pasztetowej ligi U23. A, no tak, zapomnieliśmy, już wszystko jasne.
Ostatecznie Nawałka musiał sięgnąć po żołnierzy frontowych. Najwięcej obiecywaliśmy sobie po Zielińskim. Wchodził z innym statusem – nie jako młody do ogrywania się, nie jako wzmocnienie szyków, ale potencjalnie ktoś, kto weźmie ten mecz na plecy. Przyspieszy, zagra piłkę na nos, zrobi coś z niczego. Po prostu go wygra, może to już ten moment? Niestety, w takiej roli Zielu się spalił, ciężar odpowiedzialności go przygwoździł. Nie mogła jednak jakaś Słowenia o nic przytłoczyć Kuby i to on z wprowadzonych dał najwięcej. Akcja bramkowa to jednak koncert na trzy głosy: doskonałe podane równo grającego Bereszyńśkiego, Błaszczykowski ucieka obrońcy i dokładnie dogrywa, a Teodorczyk sprytnym strzałem mija bramkarza. Kawał solidnego futbolu. Niestety, te prawdziwie piłkarskie epizody pływały w niestrawnej, rzadkiej zupie.
Chcielibyśmy zakończyć świetny 2016 rok z przytupem, ale dajcie spokój – 1:1 ze Słowenią to nie powód do rozdzierania szat, to nawet nie powód do wzruszenia ramion. Razi nas w zasadzie tylko jedno: jak bardzo to mecz pozbawiony wagi. Ktoś się wyróżnił, ktoś się spalił? Jakie to ma znaczenie, skoro znowu kadra zagra za kilka miesięcy i każdy może być w zupełnie innej formie, a nawet innym klubie? Odbębnili, pobiegali, dobrze, że nie przegrali. A teraz byle do wiosny.
Fot. FotoPyK