Odbudowa. Nowe otwarcie. Nowy początek, nowa energia, nowa siła. Po Sylwestrze Cacku w Widzewie władze mieli przejąć widzewiacy, po spektakularnym upadku i bankructwie – klub miał zacząć na zdrowych zasadach, od czwartej ligi, rok po roku zdobywając awanse wracać do miejsca, z którego spadł w głównej mierze przez nieudolność familii Cacków.
Początek był obiecujący. Udało się wygrać IV ligę, mimo bardzo późnego rozpoczęcia przygotowań i kiepskiej rundy jesiennej. Do szczęśliwego końca zbliża się budowa nowego stadionu przy al. Piłsudskiego, klub właśnie rozpoczyna sprzedaż karnetów na pierwszą rundę na nowym obiekcie. W III lidze Widzew cały czas kręci się wokół czołowych miejsc, z miejsca, jako beniaminek, wkraczając do walki o awans do II ligi.
Czy jednak ten obraz odradzającej się potęgi jest pełny? Do tej pory spokojną, miarową i uporządkowaną reaktywację zakłóciła końcówka października, gdy doszło do dwóch istotnych i raczej niezapowiedzianych zmian. Z zarządu Stowarzyszenia Reaktywacja Tradycji Sportowych Widzew Łódź usunięto prezesa Marcina Ferdzyna, który od początku odbudowy stał na czele czterokrotnego mistrza Polski. Z posadą trenera pożegnał się za to Marcin Płuska, który zdążył zdobyć serca widzewiaków nie tylko świetnym odbudowaniem RTS-u w rewanżowej rundzie IV ligi, ale i waleczną postawą choćby w derbowym meczu z ŁKS-em.
Choć obie zmiany przedstawiono jako naturalną kolej rzeczy i znane ze świata polityki “wypełnienie misji”, pod widzewskim dywanem kotłują się wzajemne pretensje. – Główną przyczyną odwołania prezesa Ferdzyna była jego samowolna wypłata 40 tysięcy złotych na potrzeby jego firmy – mówi w rozmowie z Weszło jeden z działaczy klubu. – Ta kwota zniknęła z kasy klubu przed weekendem, Ferdzyn oddał ją po kilku dniach, ale o całej sprawie dowiedzieliśmy się nie od niego, a od osoby odpowiadającej za formalności. Nie mieliśmy żadnej pewności, czy faktycznie chciał to potraktować jak pożyczkę i od razu spłacić, czy może jednak zrobił to dopiero pod wpływem ujawnienia całej operacji. W rozmowach z nami tłumaczył, że w ten sposób uniknął komorniczych egzekucji w jego firmie od początku wspierającej Widzew. Przekonywał też, że tych zaległości by nie miał, gdyby nie zaangażowanie w klub i poświęcenie swoich interesów pracy dla RTS-u.
To nie był pierwszy przypadek podobnego działania. Identycznie rozegrano sytuację, gdy o pożyczkę poprosił klub Bzura Chodaków, z którego do Widzewa miało przejść kilku zawodników. Wtedy też wypłacono 30 tysięcy z klubowego konta i następnie w całości je zwrócono, ale uczyniono to za wiedzą pozostałych członków zarządu. Tym razem – nie.
Wątpliwości budziły też inne posunięcia prezesa, między innymi opłacanie części zawodników “pod stołem”, bez kontraktów. – Dowiedzieliśmy się, że mamy taki nieoficjalny dług u Okachiego. “Na papierze” go nie było, bo miał mieć płacone gotówką do ręki. Ostatecznie okazało się, że nie płacono mu w ogóle – słyszymy. Kolejna sporna kwestia – podział zysków ze sprzedaży klubowych gadżetów. Początkowo praktycznie wszystko miało trafiać do Widzewa. Po jakimś czasie okazało się, że przy kolekcji lifestyle na przykład, do klubu wędruje zaledwie 30% zysków. To o tyle ważne, że niektóre osoby związane z Widzewem zgodziły się użyczać swojego wizerunku tylko pod warunkiem przekazywania do stowarzyszenia całości zysków ze sprzedaży tego typu gadżetów czy ubrań. A w kolekcji lifestyle – tej, z której aż 70% zysku zostaje w sklepie – znajduje się choćby t-shirt z twarzą Zbigniewa Bońka.
– Umowę podpisano na pięć lat z rocznym okresem wypowiedzenia, przez dwie osoby z zarządu, bez żadnej konsultacji z członkami stowarzyszenia. Zaraz otwarty zostanie nowy stadion, zyski zwiększą się kilkakrotnie, a do nas będzie trafiać wciąż 30%. Na szczęście z końcem roku uda się z tego układu wyplątać, ale podpisanie tak niekorzystnej umowy było olbrzymim błędem – mówi nam jeden z działaczy.
Nie jest też tajemnicą, że wśród ludzi związanych z Widzewem ścierają się dwie wizje budowania klubu – szybkie awanse rok po roku, choćby kosztem zadłużenia stowarzyszenia oraz druga, spokojnego i miarowego rozwoju, nawet przy sportowej stagnacji do momentu zwiększenia zysków czy znalezienia hojniejszych sponsorów. Marcin Ferdzyn był zwolennikiem tej pierwszej, dlatego też po pierwszych zgrzytach na murawie i w obliczu możliwości pozostania w III lidze na kolejny rok, trafił pod ostrzał zwolenników cierpliwego rozwijania klubu.
Kontrowersje towarzyszyły nie tylko zmianom w zarządzie, ale też zwolnieniu trenera Marcina Płuski, który notował właśnie serię 33 spotkań bez porażki.
– Chodziło o pieniądze. Klub już teraz ma ponad 280 tysięcy złotych długów, dlatego zaproponowano obniżkę pensji trenera o kilkaset złotych netto. Marcin się nie zgodził, dlatego nie ma go już w klubie. Część długów wynika zresztą z podobnych prób oszczędzania – jeszcze w IV lidze rozstano się z kilkoma zawodnikami, część z nich podpisała ugody dotyczące zaległych pensji, inni nie. Te zaległości wobec nich istnieją i rosną. Dziś wszystkie nasze zaległości to 300 tysięcy złotych, ale za miesiąc będzie 450 tysięcy, a na koniec roku 600 tysięcy – tłumaczy nam sfrustrowany sytuacją działacz Widzewa.
A wracając do samego trenera – on też dziś obrywa od następców. Tomasz Muchiński, tymczasowy trener, na konferencji prasowej po meczu z Drwęcą grzmiał: wszyscy rywale widzą, że nie potrafimy bronić przy stałych fragmentach i nie wytrzymujemy 90 minut! Dlaczego od początku nie grał Daniel Mąka? – Bo musiałbym go zdjąć w 50. minucie.
Zarzuty dotyczą przygotowań prowadzonych przez Marcina Płuskę, ale i transferów – Muchiński narzekał także na jakość kadry, którą otrzymał. A za transfery odpowiadał przecież w głównej mierze duet Płuska i… Ferdzyn.
Obu nie ma już w klubie. Styl i okoliczności rozstania zostaną jednak z nowym Widzewem na długie miesiące. Oby to był tylko nieco trudniejszy wiraż, a nie początek wypadania z trasy.
Fot. FotoPyK